Gdzieś zniknął i dopiero na drugi dzień samochód służbowy przywiózł go na sesję. Prowadzili go jak skazańca. Nie można było z nim porozmawiać. Czemu go tak chowali, pilnowali? Opowiadają politycy zdradzeni przez Wojciecha Kałużę. Dzięki niemu PiS rządzi na Śląsku. Nie tak miało być.
20 listopada, wtorek rano. W świat idzie informacja, że województwem śląskim rządzić będzie Koalicja Obywatelska. Prosto z Twittera Wojciecha Saługi, marszałka, który ma zostać na tym stanowisku kolejne pięć lat.
Na 45 mandatów w sejmiku województwa śląskiego 22 zdobywa PiS. KO - 20. Ale dogadała się z SLD i PSL, które dostały w sumie trzy mandaty - właśnie to Saługa ogłosił na Twitterze. Mają teraz razem o jeden głos więcej od PiS.
Tylko jeden.
Saługa zapowiada zwycięstwo, ale już wtedy ma poważne wątpliwości. Czy to się poskłada? Wszystko wisi na jednym włosku. A jeden z radnych KO nie odbiera telefonu. Wojciech Kałuża znikł.
Wtedy jeszcze nieznany szeroko człowiek. Nawet w swoich Żorach. Wielu głosowało na Kałużę, bo był pierwszy na liście KO.
Wtorek, jedenasta. Nowa koalicja podpisuje porozumienie w blasku fleszy. Media spekulują: wiemy, kto będzie marszałkiem, wicemarszałkiem pozostanie Michał Gramatyka z PO. Padają stare nazwiska. To jeszcze nie czas na Kałużę. Na razie jest pewność, że jutro nic się nie zmieni. Saługa i Gramatyka będą dalej rządzić. Jutro środa i pierwsza sesja nowego sejmiku.
W mediach triumf, w kuluarach strach. Gdzie jest Kałuża? Saługa ostatni raz widział go w środę, tydzień temu. Spotkali się w piątkę: poseł Borys Budka, wiceszef PO, posłanka Monika Rosa, liderka Nowoczesnej na Śląsku oraz jedyni radni tej partii w nowym sejmiku - Renata Caban z Gliwic i właśnie Kałuża. Bo KO, czyli Koalicję Obywatelską, utworzyły przed wyborami Platforma Obywatelska i Nowoczesna.
- Rozmawialiśmy, dlaczego zawieramy koalicję z SLD i PSL, co nas łączy, jakie wartości. Wolność, samorządność, obrona demokracji, miejsce Polski w Unii Europejskiej - wspomina Saługa.
Od piątku toczyły się rozmowy o podziale władzy. Już bez Kałuży.
W poniedziałek wieczorem, dzień przed twitterowym ogłoszeniem wygranej KO, Rosa spotkała się z Kałużą, żeby przekazać ustalenia, iż Nowoczesna nie dostanie miejsca w zarządzie. - Kałuża nie był zadowolony, nikt z nas nie był - wspomina Rosa. - Mówił, że to nie w porządku.
Wtorek wieczorem, spotkanie radnych KO przed środową sesją. Oni już wiedzą, że to koniec. Stawili się wszyscy oprócz jednego. Oto uprawdopadabnia się koniec władzy. Brakuje Kałuży i nawet Rosa, która zna go najlepiej, nie ma już z nim kontaktu.
- Wyłączył komórkę i zaczęła się jakaś afera szpiegowska. Ktoś podjechał pod jego dom i zapytał żonę, czy jest Kałuża. Powiedziała, że mąż w pracy, w tej swojej firmie produkującej maszyny do lodów i że będzie po 17 - opowiada Saługa. - Po 17 znowu ktoś tam podjechał, ale Kałuży nadal nie było. Wydawało się, jakby był gdzieś przetrzymywany.
Saługa, polityk i samorządowiec od 30 lat, wcześniej wiceprezydent i radny Jaworzna, potem senator, poseł i szef PO w Jaworznie wiedział, co za tym może stać.
- Koledzy z PO mówili mi, że dostają telefony od ludzi z PiS. Mówili, że obiecywano im fotel wicemarszałka, nawet marszałka, jeśli przejdą na stronę PiS. Te telefony zaczęły się zaraz po wyborach - podkreśla.
Z Warszawy specjalnie przyjechał Adam Szłapka, sekretarz generalny Nowoczesnej. Kałuża odebrał od niego telefon o dwudziestej pierwszej. - Głównie słuchał. Mówił, że zostaliśmy źle potraktowani, Nowoczesna i on. Miał stłamszony głos, jakby wiele przeszedł, jakby przepuścili go przez sokowirówkę. Ludzie z jego otoczenia ustalili, że był gdzieś w Beskidach. Umówiliśmy się na rozmowę o szóstej rano, o siódmej mieliśmy się spotkać.
Środa, szósta rano. Do sesji trzy godziny. Szłapka dzwoni do Kałuży.
- Powiedział, żebyśmy już to zostawili tak jak jest, że on już podjął decyzję i jest zmęczony. Nie brzmiał jak człowiek, który wszystkich ograł, któremu się udało - opowiada sekretarz Nowoczesnej. - Już się nie spotkaliśmy. Samochód służbowy przywiózł go prosto na sesję.
Środa, godzina ósma, Twitter. Tym razem to Michał Dworczyk, szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów ogłasza, kto będzie rządzić Śląskiem. "Wczoraj wieczorem - pisze Dworczyk - została podpisana deklaracja programowa dla Śląska. Dzięki niej po 17 latach prawica zyskuje realną szansę na wzięcie odpowiedzialności za zarządzanie Województwem Śląskim. Za godzinę zaczynamy w Katowicach obrady Sejmiku. Trzymajcie kciuki za Śląsk!".
Wciąż ani słowa o Kałuży.
Dopiero kwadrans później, przed obradami, Dworczyk i poseł z PiS Grzegorz Tobiszowski wychodzą z Kałużą na korytarz do dziennikarzy. Wszyscy przed ekranami telewizorów i komputerów poznają teraz tego potężnego, młodego (38 lat) mężczyznę. Stoi w środku, trochę z tyłu, w drugim rzędzie, nie uśmiecha się, patrzy przed siebie i raz po raz mruga powiekami, jakby raziło go światło, pociera złożone ręce, może kręci obrączką. Może go teraz oglądają żona i dwójka malutkich dzieci.
Pierwszy mówi Dworczyk. Długo, o współpracy ponad podziałami, o dialogu mimo różnic, w przeciwieństwie do walk plemiennych.
- Panie radny, bardzo dziękuję - kończy, zwracając się do Kałuży.
Potężny mężczyzna robi krok do mikrofonu i w głośnikach słychać westchnienie. Głęboki wdech, który może być wyrazem ulgi albo który bierze się na uspokojenie.
- Bardzo proszę jeszcze pana posła Grzegorza - odzywa się prowadzący konferencję i Kałuża, zanim zdąży cokolwiek powiedzieć, zastyga jak wyłączony. Ale Tobiszowski wskazuje go dłonią, udzielając pierwszeństwa.
- Tak? No to proszę, panie radny, bardzo proszę - mówi prowadzący.
- Szanowni państwo, moją partią jest Śląsk - zaczyna Kałuża, nadal bez uśmiechu, ciągle mrugając. Jeśli to tik nerwowy, musiał się go dopiero nabawić. W dostępnych w internecie materiałach wideo sprzed kilku miesięcy jeszcze tego nie miał, za to był uśmiechnięty. Momentami zamyka oczy.
- Zobowiązania mam wobec wyborców, którzy na mnie głosowali, a oni oczekują głównie skuteczności, stąd też taka moja decyzja o wsparciu dobrego programu, dobrych rozwiązań dla Śląska. Dziękuję bardzo.
I na długo zamilknie.
Środa, dziewiąta. Początek sesji.
- Kałużę otaczał kordon działaczy PiS - mówi Saługa.
- Wyszli z nim na konferencję, wracali z nim do sali - dodaje Rosa.
Saługa: - Jak obstawa. Zabierali go i przyprowadzali jak skazańca. To nie był człowiek wolny. Głowa spuszczona, mamrocze coś pod nosem. Był w jakimś klinczu. Nie można było z nim porozmawiać.
Czemu go tak chowali, pilnowali?
- Żebyście go nie przeciągnęli z powrotem? - wtrącam.
- Do samego końca próbowałam się z nim porozumieć - mówi Rosa.
Wysyłała SMS-y.
- Nie wyglądał jak człowiek, który odniósł sukces. Nie był dumny, zadowolony. Był smutny. Jakby robił to, co musi, a nie dlatego, że chce. Może zrozumiał, że dokonał czegoś złego i zaczął się bać,że jak się raz wjedzie na taką drogę, to nie ma odwrotu - wspomina Rosa.
- Nie miał już dokąd wracać - mówię.
- Pisałam mu, u nas cały czas jest dla ciebie miejsce, jeszcze możesz wrócić.
- Hańba, Judasz, goń go, zdrajca, sprzedawczyk - krzyczy połowa sali, gdy Kałuża odbiera nominację na wicemarszałka. Te fragmenty wideo z sesji można odtwarzać w kółko. Pewnie na zawsze zostaną w internecie.
Druga połowa sali bije brawo z roześmianymi twarzami. Wygrali. Rządzą. Kałuża ani razu się nie uśmiechnął.
Rynek
"Sprzedawczyk, zdrajca, oszust, polityczna prostytutka, Targowica i Żory przepraszają za Kałużę" - takie napisy pojawiły się na drzwiach firmy produkującej polskie maszyny do lodów tajskich, której Kałuża był prezesem i udziałowcem.
"Kałuża, ty ciulu" - z takim transparentem wyszli ludzie na rynek w Żorach, mieście Kałuży. Było to w pierwszą sobotę po tym, gdy został wicemarszałkiem. Wedle różnych szacunków protestujących było od stu do trzystu. Demonstrowali pod hasłem "Kałuża, oddaj mandat".
"Ciul" to na Śląsku najcięższa obelga. Znaczenie można sprawdzić w słowniku gwary śląskiej.
- Ty ciulu - krzyczy Rosa przez mikrofon i słychać ją w każdym domu z włączonym telewizorem.
Kałuża w towarzystwie obraźliwych epitetów pojawia się we wszystkich mediach. Dziennikarze krążą pod jego domem. "Duży, z gankiem w stylu staropolskim, kolumienkowym" - opisują 28 listopada w "Polityce". Wypytują o Kałużę sąsiadów, jego znajomych z dzieciństwa, z pracy. W Żorach, Wodzisławiu, Rybniku. Depczą mu po piętach.
Nagłaśniają fakt, o którym każdy mógł przeczytać w oświadczeniu majątkowym Kałuży, ale pewnie mało kto tam zaglądał - że kupił ten dom za kredyt we frankach szwajcarskich, że jeszcze go nie spłacił ani nie wykończył.
Kałuża jest nagi. Nikt go nie broni. Nawet Anna Gaszka, nauczycielka i żorska radna, która wywodzi się z tego samego lokalnego ugrupowania, co on.
"Nie wiem, co mam Państwu powiedzieć - pisze Gaszka na Facebooku. - Przepraszam wszystkich tych, którzy głosowali na Wojtka Kałużę widząc w jego osobie związek z Żorską Samorządnością i ze mną".
On nie rozmawia z nikim.
40 minut przed
Nie odbiera telefonów - od środy 21 listopada próbuję się z nim skontaktować. Próbuję przez sejmik. Odsyłają mnie od sekretariatu do biura prasowego, proszą o mail. Mijają cztery dni bez odzewu.
Tymczasem w czwartek 29 listopada portal niezależna.pl publikuje w trzech odcinkach "wyjątkowy wywiad". Nowy wicemarszałek zdradza na początek, jak został kandydatem KO do sejmiku.
"Za to, że znalazłem się na "jedynce" listy do sejmiku z okręgu rybnickiego, nie ponosi odpowiedzialności Monika Rosa, bo tak nie było. Ja rozmawiałem głównie z ludźmi z Platformy Obywatelskiej, Nowoczesna była raczej wstrzemięźliwa - mówi Kałuża. - Główną rolę odegrali prominentni działacze Platformy Obywatelskiej, ja się od nich wywodziłem i dla nich wygodniej było, gdybym ja był kandydatem niż kandydat stricte Nowoczesnej".
- Kandydaturę Kałuży mocno popierały struktury Nowoczesnej w okręgu rybnickim - mówi Rosa. - Długo dyskutowaliśmy z Adamem Szłapką, ale też z naszymi koalicjantami. Wniosek był taki, że to najlepszy kandydat. Przewodnicząca partii zaakceptowała tę rekomendację.
Saługa: - 40 minut przed posiedzeniem Platformy, na którym miały być zatwierdzane listy, zadzwonił do mnie Borys Budka, że dostał od Adama Szłapki SMS-a z informacją, że wystawiają Kałużę. Zadzwoniłem do Kałuży, czy to potwierdza.
Bartłomiej Gabryś, który 40 minut wcześniej był na tej liście zamiast Kałuży, dowiedział się o tym jeszcze później.
Ostrzeżenie wykładowcy akademickiego
Gabryś miał już przygotowany program merytoryczny. Wykładowca na Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach stawiał głównie na zaangażowanie młodych w przedsiębiorczość. Wolny rynek ponad rozdawnictwo - to przyciągnęło młodego ekonomistę (lat 41, trzy lata starszy od Kałuży) do Nowoczesnej.
Był w tej partii od początku, tak jak Kałuża. Rzadko się ze sobą widywali.
Gabryś wspomina projekt Nowoczesnej, który wspiera posłów w 23 dziedzinach, od samorządności, przez finanse, po obronność, jak w komisjach sejmowych. Kałuża kierował grupą samorządową. - Jego wkład pracy był znikomy. Wnioskowałem o zmianę koordynatora tej grupy, co nastąpiło po pierwszej kadencji - zaznacza.
Była to jedna z trzech sytuacji, która zapaliła Gabrysiowi czerwoną lampkę. Najbardziej błaha.
Pierwsza.
Wybory samorządowe w 2014 roku. Kałuża od sześciu lat jest wiceprezydentem Żor i startuje na prezydenta tego miasta, rywalizując ze swoim szefem, który ubiega się o reelekcję. Obaj przechodzą do drugiej tury.
"Od sześciu lat pełni funkcję mojego zastępcy, co niewątpliwie powinno wiązać się ze szczególnym zaufaniem i lojalnością" - pisze w specjalnym oświadczeniu Waldemar Socha, prezydent Żor, uzasadniając decyzję odwołania Kałuży z funkcji wiceprezydenta. Twierdzi, że Kałuża zastępując Sochę na spotkaniach z organizacjami i mieszkańcami "dezawuował" go. "Oczerniał mnie w ich oczach, a ostatnio nawet publicznie drwił sobie ze mnie" - pisze Socha.
Ostatnia sytuacja wydarzyła się niedawno.
Wybory 2018. Kałuża jest radnym Żor i ponownie chce zostać prezydentem. Na konwencji wyborczej w Katowicach Borys Budka przedstawia go jako kandydata KO. Mówi o jego "skutecznej pracy w samorządzie" i "pasjach społecznych", bo Kałuża jest strażakiem ochotnikiem i judoką.
Do mikrofonu podchodzi ten sam potężny mężczyzna, co kilka miesięcy później w sejmiku, ale kamery rejestrują jakby innego człowieka. Kręci się, gestykuluje, rozgląda po sali. Śmieje się, żartuje i nie mruga tak często powiekami.
Jest 29 maja. 19 września lokalne media podają, że Kałuża rezygnuje z kandydowania i udziela poparcia Annie Gaszce, która startuje z tego samego ugrupowania.
Koalicja Obywatelska traci kandydata w Żorach i dowiaduje się o tym z mediów.
Na pewno?
Gabryś twierdzi, że Kałuża "zrobił to po cichu".
Szłapka pamięta, że Kałuża miał problem z zebraniem wymaganej ilości kandydatów na radnych. Rosa dodaje, że "nikogo nie pytał i nie musiał tego z nikim uzgadniać". Przyznaje, że jego przerwana kampania w Żorach zbiegła się w czasie z propozycją Nowoczesnej, by kandydował do sejmiku. Ale najpierw była rezygnacja, a potem ta nowa propozycja.
- Na początek kampanii otrzymał medialne wsparcie koalicjantów podczas prezentacji kandydatów na prezydentów miast. Zamiast je wzmocnić i wykorzystać w kampanii, zrezygnował. Uważałem, że to daleko idąca nieostrożność dawać kolejne szanse osobie, gdy ta je odrzuca. Podzieliłem się tą refleksją z członkami zarządu partii - mówi Gabryś.
Ale przecież był kontrkandydatem Kałuży. Czy ktoś taki jest wiarygodnym krytykiem?
Kogo dać na listę? Gdy Nowoczesna weszła w koalicję z Platformą, musiała obcinać nazwiska. Dostali po jednym, dwóch miejscach na listach.
Gabryś pasuje do wielu okręgów. Jest po prostu dobry. Wykłada na uczelniach w Katowicach i Chorzowie, ale w tym okręgu Nowoczesna ma dopiero trzecie miejsce. Tylko w rybnickim i gliwickim dostała jedynki.
W Gliwicach wystawiają Renatę Caban, dawną wiceprezydent miasta. Kandydat musi być stąd, musi się kojarzyć ludziom.
Zostaje okręg rybnicki, który obejmuje Mikołów. Gabryś mieszka w tym mieście. Przez tydzień jest pewien, że ma tu zaklepany start. Do samego końca, do tych ostatnich 40 minut przed posiedzeniem PO.
- Kałuża miał większy potencjał wyborczy. Mieszkał, pracował i działał w tamtym okręgu - mówi Rosa.
Nie pomylili się - zdobył 25 tysięcy głosów. Szłapka nie wyklucza, że pod sztandarem PiS zdobyłby tyle samo, tylko od innych ludzi.
Wściekłość
- W życiu bym go nie poparła, gdybym miała jakiekolwiek wątpliwości. Znamy się od 2015 roku. Myślałam, że nie tylko jako politycy. Spotykaliśmy się wielokrotnie - mówi Rosa.
- Jak go pamiętam? Taki synek ze Ślonska, godoł, bardzo bezpośredni, szczery, zabawny. To nie był człowiek z ulicy, ale doświadczony samorządowiec, przetarty w kampaniach wyborczych.
Uściślijmy tutaj, że Kałuży nie udał się wcześniej żaden start w polityce - ani na posła, ani dwukrotnie na prezydenta miasta, chociaż w 2014 roku w pierwszej turze zdobył 49 procent głosów.
Rosa: - Dobrze jest być w partii, kiedy ona ma wysokie notowania. Kiedy Nowoczesnej spadały, ludzie odchodzili, a Kałuża został, nawet bardziej się zaangażował. Nie usłyszałam za to od niego ani jednego dobrego słowa o obecnej partii rządzącej. Manifestował pod sądami. Zawsze mówił źle o Prawie i Sprawiedliwości, o polityce PiS wobec spółek Skarbu Państwa, wobec Śląska. Gdy rozmawialiśmy o naszym programie, nie było między nami rozbieżności. Nigdy nie krytykował tego, co mówię. Czułam wściekłość, gdy przeszedł na ich stronę. Wściekłość i smutek. Odchorowałam to.
- Może chciał stanowiska? Wojciech Saługa powiedział mi, że wypytywał panią o to kilkakrotnie i że Kałuża nigdy niczego nie negocjował, nie chodził, nie prosił, nie dawał żadnych sygnałów, że czuje się niezauważony, niedoceniony.
- Przed wyborami zgłaszaliśmy Platformie oczekiwania, że chcemy mieć członka w zarządzie sejmiku. Po wyborach także to zgłaszaliśmy.
- Ale czy Kałuża chciał być tym członkiem osobiście?
- Wyrażał taką chęć.
"Na potrzeby działań anty-PiS powstała koalicja, o której nigdy wcześniej się nie mówiło: Platforma Obywatelska, Nowoczesna, SLD, PSL. Czyli konserwowanie układu. A ja się na to z nikim nie umawiałem. A już na pewno nigdy się nie umawiałem na to, że województwem śląskim - w myśl zawartego porozumienia koalicyjnego - będzie rządziło dwóch członków SLD!" - mówi Kałuża w "wyjątkowym wywiadzie". Wciąż jedynym, jakiego udzielił jako wicemarszałek.
SLD i PSL w sejmiku KO miały dostać zarząd, chociaż pierwsza partia ma tylko dwóch radnych, tyle co Nowoczesna, a PSL - jednego.
- Grubo przed wyborami rozmawialiśmy o koalicji z SLD i PSL. Była o tym mowa w mediach, że jak wygra PiS, to my zawiązujemy koalicję - mówi Saługa.
Zresztą PO, SLD i PSL rządziły razem województwem śląskim już w poprzedniej kadencji.
- Jeśli jest się małym dzieckiem, można tego nie rozumieć. Nie, jeśli działa się w polityce - przekonuje Saługa.
- W ostatnich rozmowach przekonywałem Kałużę, że żadne decyzje jeszcze nie zapadły, że może da się jeszcze coś zmienić - mówi Szłapka. - Ale ja myślę, że na stole negocjacyjnym z PiS obok stanowiska jeszcze coś leżało, może jakiś kij. Że nie chodziło tylko o pieniądze czy stanowiska w radach nadzorczych spółek. Że Kałuża mógł zostać zmuszony.
- To jest sytuacja bez precedensu, dlatego oddamy sprawę do prokuratury - zapowiadają moi rozmówcy z KO. - Politycy nieraz przechodzili z jednej partii do innej, ale nigdy tak spektakularnie, dla osobistych korzyści, demolując układ władzy na starcie, zaraz po wyborach. To tak jakbyśmy mieli grać mecz i po wyjściu na boisko piłkarz strzela gola swojej drużynie.
Czwartek, 22 listopada, dzień po pierwszej sesji nowego sejmiku. Przedstawiciele nowego zarządu województwa śląskiego weszli do gabinetów prezesów Parku Śląskiego i Stadionu Śląskiego.
To spółki należące do marszałka, jedne z wielu. Jak policzył "Dziennik Zachodni", jest ich 120. Wodociągi, koleje śląskie, teatr. Niezwiązane wprost w polityką, ale mają stanowiska do obsadzenia. Samych kierowniczych jest około tysiąc. Wymiana ludzi zajmie rok.
Przedstawiciele marszałka odebrali najpierw komputery i telefony służbowe. - Nie ma takich zapisów w kodeksie spółek handlowych, żeby przed wygaszeniem mandatu zabierać telefony i komputery - oburza się radny sejmiku Michał Gramatyka z PO, były wicemarszałek. - Ja na miejscu tych prezesów poprosiłbym na piśmie o wydanie tego sprzętu, a potem zadzwonił na policję. Nowe władze mają prawo decydować, kogo na jakie stanowisko powołać, ale odbieranie telefonów i komputerów jest działaniem bandyckim.
- To nie jest rekwirowanie, tylko przekazanie do depozytu - opowiada nowy marszałek Jakub Chełstowski z PiS. - Działamy w interesie społecznym. To jest kwestia zabezpieczenia informacji i tego, co się dzieje w spółkach. To działania w ramach nadzoru właścicielskiego. Żadna procedura nie została złamana. Działamy zgodnie z prawem.