- Czytając okolicznościowe teksty, można odnieść wrażenie, że największym życiowym osiągnięciem Jarosława Iwaszkiewicza był romans z Jerzym Błeszyńskim, a zaraz potem znajomość z Gomułką i Gierkiem. To się klika, nawet to rozumiem. Pociesza mnie jednak, że do historii Iwaszkiewicz przejdzie nie jako "naczelny homoseksualista PRL", nie jako "wieczny prezes Związku Literatów Polskich" czy pochowany w stroju górnika prominent, a jako wielki, genialny pisarz - swojego pradziadka, Jarosława Iwaszkiewicza, w 40. rocznicę śmierci wspomina Ludwika Włodek.
Nienawidzę momentów, kiedy ktoś przedstawia mnie komuś innemu słowami: "To jest Ludwika, prawnuczka Iwaszkiewicza". Albo kiedy jakaś przypadkowo spotkana osoba, dowiedziawszy się o moich rodzinnych koneksjach, próbuje zacząć rozmowę od niego. Czuję się, jakbym nic w życiu nie zrobiła, a jedyną moją zasługą było to pokrewieństwo.
Ale to wszystko nie znaczy, że mnie Iwaszkiewicz nie interesuje czy że mam go dosyć. Urodziłam się w rodzinie naznaczonej jego piętnem. Był bez wątpienia najważniejszą osobą dla wielu moich bliskich. Od dzieciństwa słyszałam: "ojciec to" (jak mówiła moja babcia czy jej siostra), "dziadek tamto" (kiedy anegdotkę opowiadał mój tata czy któreś z jego rodzeństwa). Czasem to były istotne rzeczy, jak to, że kochał Tatry czy że nie szanował Gomułki; że miał sentyment do Bieruta, bo widział w nim niespełnionego inteligenta, któremu przedwojenna Polska nie dała odpowiednich możliwości, tym samym wpychając go w objęcia Stalina i komunizmu.
Innym razem te opowieści o moim pradziadku to były zupełne błahostki. Jak to, że w pewnym momencie życia zaczął układać książki kolorami, bo uznał, że ze wszystkich skomplikowanych sposobów klasyfikacji ten jest najefektywniejszy: po pierwsze ładnie wygląda, a po drugie i tak szukając jakiejś znanej już nam książki, kierujemy się głównie tym, jak wyglądała. Albo jak to, że dostawszy w okolicach Wielkanocy od pana Bliklego jego wiersze, sam odwdzięczył mu się upieczonym z wnukami mazurkiem, do którego dołączył liścik: "Dziękuję serdecznie za wiersze, w zamian posyłam zrobiony przez siebie mazurek. Również gniot".
Iwaszkiewicz był chyba dla całej naszej rodziny punktem odniesienia, autorytetem, a w niektórych sprawach nawet wyrocznią. Co nie znaczy oczywiście, że wszyscy we wszystkim się z nim zgadzali. On sam, żartem oczywiście, nazywał swoją żonę i moją prababcię, oraz jej matkę i ciotkę "czarną reakcją", bo nie podzielały jego poglądów politycznych i z mniejszym entuzjazmem, delikatnie mówiąc, odnosiły się do władzy ludowej. Iwaszkiewicz swoją postawę nazywał realizmem. O jego uwikłaniu w PRL można by mówić godzinami, ale sprowadzanie jego postawy w okolicznościowych artykułach do hasełek typu "pieszczoch władzy" czy "nadworny pisarz Gierka" to gruba przesada.
Dla mnie był przede wszystkim twórcą. Genialnym autorem opowiadań, subtelnym poetą, bystrym i dowcipnym eseistą, który bez patosu umiał pisać o sprawach poważnych, najważniejszych.
Myślę jego słowami, pamiętam jego pamięcią, która zlewa się z moimi przeżyciami. Nie dlatego, że był moim pradziadkiem, a dlatego, że jest jednym z moich ulubionych pisarzy. W pamięci mam całe akapity z jego utworów. Na przykład ten:
"Szedłem ulicą wzdłuż ogródków i zarośli pachnących bardzo mocno. I w tej gamie woni, przechodząc obok żelaznego siatkowego ogrodzenia, rozróżniłem nagle jakiś bardzo znajomy i o wiele skromniejszy zapach. Był to jednak zapach tak specyficzny, że mimo woli zatrzymałem się i poszukałem oczami jego źródła. Znalazłem je z łatwością: w niebieskim, ociekającym deszczem zmroku wczesnego wieczoru stał obok kilku innych krzaków krzak bzu. O ile wszystkie kwiaty, które znamy z naszych pól i ogrodów, żyją na Sycylii w przesadnej jakiejś, nadto wybujałej formie, o ile pelargonie i lewkonie tworzą tutaj dziko rosnące drzewka, a jastruny i konicze nabierają jaskrawej barwy obrazów Matisse'a – to północny bez przybiera tu kształt skromny, o wiele skromniejszy niż u nas. Liście jego są drobne i rzadkie, a kiście małe niepozornym obsypane kwiatem. Liliowa glicynia, która niby strusie pióra rozwija swe gęste długie, powłóczyste grona, zachwyca jak strojna, piękna kobieta – obok niej bladoliliowe gronka bzowych krzyżyków drżą ze smutku i tęsknoty. Słabiutki krzak bzu na deszczu – oto moja Taormina".
Długo szukałam tego fragmentu w "Książce o Sycylii". Wiedziałam, że od niego chcę zacząć tekst o moim pradziadku, a dawno do "Książki o Sycylii" nie zaglądałam. Wydawało mi się, że kawałek o Taorminie jest bliżej początku. Może dlatego, że sama, kiedy byłam na Sycylii, zaczęłam ją zwiedzać właśnie od Taorminy.
Teraz, jak myślę o tej własnej, dawno temu odbytej podróży, to zlewa mi się z książką Iwaszkiewicza, którą specjalnie przeczytałam na nowo tuż przed wyjazdem. Chciałam oglądać tę wyspę jego oczami, widzieć to, co on widział i porównywać nasze wrażenia. Skutek jest jednak taki, że - po blisko dwudziestu latach - już nawet nie pamiętam, czy ja sama też widziałam bez w Taorminie. Raczej to niemożliwe, bo byłam tam w sierpniu, bzy nie kwitną o tej porze roku. Mimo to, na hasło Taormina wyświetla się w mojej głowie jakby slajd: mały krzaczek bzu na tle rzymskiego amfiteatru. Nic, ale to kompletnie nic więcej z tej Taorminy nie pamiętam.
Miłośnik Polski B
Natomiast fragment o bzie z "Książki o Sycylii" uwielbiam. Jest dla mnie najpiękniejszą deklaracją patriotyzmu, przywiązania do Polski i uwielbienia dla świata zarazem. Tak czujnie, tak czule potrafił Iwaszkiewicz opisać te subtelne różnice. "Gronka bzowych krzyżyków drżą ze smutku i tęsknoty" – takie to ładne, takie plastyczne i delikatne zarazem, nieprawdaż? Teraz takich bzów już i w Polsce nie ma. Wszędzie rosną te sztuczne, szczepione bzy o podwójnych i potrójnych kwiatach. Na dodatek coraz więcej jest amarantowych i białych – są bardziej efektowne. Tych bladoniebieskich, o trudnym do opowiedzenia kolorze bzowym właśnie, już prawie się nie spotyka. To one mają rzadsze pojedyncze kwiaty, których cała kiść jest dzięki temu lżejsza i subtelniejsza. Widuje się je już tylko na starych działkach, w jakichś zaniedbanych podwórkach podmiejskich domków, przy bocznych uliczkach. W Polsce B, jakbyśmy dziś powiedzieli.
Iwaszkiewicz kochał Polskę B. Nie dlatego, że tak się stylizował, że chciał się podlizywać komunistycznej władzy ludowej. Jego fascynacja prowincją była szczera. W każdym miejscu znajdował rzeczy ważne i ciekawe. Czytając jego "Podróże do Polski", wielokrotnie dziwiłam się, ile dobrego można napisać o Iłży czy Zawichoście. Kilka razy próbowałam jego czułymi oczami spojrzeć na te wszystkie małe miasteczka. Trudne to jest. W erze wszechobecnych marketów, ućkanych szyldami i banerami reklamowymi dróg oraz blachodachówki zachwycić się, jadąc do Sandomierza czy do Łodzi, jest trudno.
I ludzkich historii
Ale zawsze potem myślę, że Iwaszkiewicz by jednak umiał. On głównie pisał o ludziach. Zawsze tak miał. Niby pisze o jakiejś miejscowości, ale szybko okazuje się, że to tylko pretekst, żeby opowiedzieć o jakiejś parze, Władku i Jance H. z Konina, czy Aleksandrze P., nauczycielu z Sandomierza, czy pani Justynie B. spod Grójca. Opowieści o tych skromnych, nikomu już dziś nieznanych postaciach, które zapewne przetrwały tylko na kartkach jego książek i w pamięci najbliższej rodziny, przeplatał ze wzmiankami o epizodach z życia wielkich pisarzy. "To tu przywoziła Oktawia Rodkiewiczowa młodego Żeromskiego, żeby go wyswatać z jakąś swoją kuzyneczką, a on zużył tę długą drogę bryczką z Nałęczowa do Lublina w lubelskim błocie (a może wtedy wyschło i była straszna gruda?), aby zakochać się w pani swatce i nieoczekiwanie dostać się w całkiem inne – ale jakże czułe – sieci", to akurat fragment tekstu o Lublinie z "Podróży do Polski". Opisywał też własne spotkania z artystami i politykami. Wszyscy ci ludzie znani i nieznani, byli dla niego tak samo ważni, wszystkich losy ciekawe i warte opowiedzenia.
Ileż dzięki mojemu pradziadkowi przetrwało do dziś w mojej rodzinie zabawnych powiedzonek, smaczków, cudzych, czasem jednozdaniowych komentarzy, które gdzieś usłyszał, zapamiętał i puścił w obieg. Na przykład to o kucharce, która miała zwyczaj wracać z sobotniego targu z najnowszymi ploteczkami. "To była prawda, to mężczyźni mówili" – zapewniała, gdy widziała, że słuchacze nieco powątpiewają w którąś z jej opowieści. Z kolei pracujący w gospodarstwie na Stawisku ogrodnik miał podobno rękę do owoców. Pradziadek opowiadał, że pytał go, czemu nie weźmie tych wszystkich pięknych czereśni czy jabłek i nie pojedzie z nimi na targ, do miasta. A ogrodnik na to: "a bo to, panie, trzeba chodzić, preponować".
Iwaszkiewicz miał oko i ucho do przypadkowych spotkań, do mimochodem zasłyszanych historii. Czy to były losy rosyjskiej arystokratki, jak ta z opowiadania "Voci di Roma", która na cmentarzu prawosławnym w środku Włoch wspominała swoje dawne życie w carskiej Rosji, czy historia prostej wiejskiej kobiety, Róży, z opowiadania o tym samym tytule. Róża kupiła mężowi ubranie, a ten umarł. I szukała drugiego męża, z "ubraniem prawie nowym" w wianie. Przejmujące są te pojedyncze losy, także dlatego, że Iwaszkiewicz osnuwał je na kanwie wielkiej historii szczegółem, pozornie nic nieznaczącym epizodem tak przejmująco oddawał tragizm dziejów.
Prowincjonalny poeta
Pomagała mu ogromna erudycja. Zdobyta własnym wysiłkiem. Wbrew temu, co wielu o nim uważa, Iwaszkiewicz pochodził z naprawdę skromnej rodziny. Jego ojciec przez udział w powstaniu styczniowym nie był w stanie się kształcić, robić kariery. Ostatecznie został zarządcą cukrowni na Podolu. Matka Jarosława też była biedna, jako uboga krewna całą młodość rezydowała po dworach bogatszych kuzynów, między innymi pomieszkując u rodziców Anny Taube, późniejszej matki Karola Szymanowskiego.
Iwaszkiewiczowie zawsze mieszkali biednie, zajmując jakieś przybudówki i sutereny. Nie starczało im na remont dachu ani na nowe ubrania, bo praktycznie całe oszczędności wkładali w wykształcenie dzieci. Starszy – o 18 lat! - brat Jarosława studiował chemię, ze specjalizacją cukrownictwo, w Karlsruhe. Trzy siostry Jarosława, dla których w owych czasach podwoje uniwersytetów były zamknięte, pokończyły najlepsze pensje. Młodość samego Jarosława przypadła na wyjątkowo ciężkie dla rodziny czasy, bo matka jego była już wtedy wdową. Jej jedyny stały dochód stanowiła skromna renta po mężu. Mój pradziadek od nastoletniości musiał dorabiać jako korepetytor.
Sam studiów nie skończył, choć zaczynał aż na dwu kierunkach: na prawie i w konserwatorium. Naukę przerwała mu rewolucja. W rodzinnej pamięci zachowała się anegdota, że podobno w którejś z kijowskich gazet, nazajutrz po ataku Aurory na Pałac Zimowy, na jednej z ostatnich stron były dwie notki: o tym, że w Petersburgu wybuchły zamieszki i o tym, że niejaki pan Jarosław Iwaszkiewicz, młody obiecujący pianista, da koncert.
Zamiast zagłębiać się w tajniki paragrafów i szlifować swoją grę na fortepianie, młody Iwaszkiewicz z ogarniętej pożogą wojenną Ukrainy przyjechał do Warszawy. Wówczas już zresztą był po rozmowie ze swoim kuzynem Karolem Szymanowskim, który miał mu doradzać, żeby jednak skupił się na literaturze, gdyż pisanie idzie mu lepiej niż komponowanie.
Jednak i literackie początki Iwaszkiewicza nie były łatwe. W grupie poetów z kawiarni Pod Pikadorem czuł się najsłabszy, najmniej elokwentny. Brakowało mu swady i ogłady warszawskich kolegów - Słonimskiego, Tuwima, Lechonia. Być może dlatego starał się nadrobić starannym wykształceniem, znajomością historii, rozeznaniem w sztuce.
I wielki pan
Szybko jednak z tego brzydkiego kaczątka (o ile można tak nazwać kogoś, kto miał ponad 190 cm wzrostu), przeobraził się w światowca. Na pewno pomógł mu w tym związek z moją prababcią, Anną (Hanią) Lilpopówną. Natomiast na pewno nie było tak, jak głoszą złośliwe plotki, że będąc zadeklarowanym homoseksualistą, wziął sobie za żonę, w charakterze przykrywki, pannę z dobrego domu, na dodatek majętną.
Anna i Jarosław mocno się w sobie zakochali i kochali się przez całe życie. Moja babcia zawsze opowiadała, że najlepszym dowodem tego jest fragment sweterka matki (mojej prababci), liliowego (bzowego?) koloru, który znalazła w biurku ojca po jego śmierci. Ten sweterek Hania miała na pierwszej randce z Jarosławem.
Każdy, kto znał tę parę, wie, że sweterkowy dowód właściwie nie był wcale potrzebny. Ta dwójka zawsze stanowiła ludzi sobie bliskich, chyba najbliższych, i szczerze sobie oddanych. Po śmierci Hani, która nastąpiła w przeddzień Wigilii 1979 roku, jej mąż przeżył już tylko kilka miesięcy - do 2 marca 1980 roku. Ten czas wdowieństwa spędził na tęsknocie za żoną. Mimo że był już stary i bardzo niedołężny, pojechał nawet specjalnie do Paryża, bo pamiętał to miasto z czasów, gdy bywali tam razem, młodzi, piękni i szczęśliwi. W dzienniku pisał wtedy: "Wczoraj, po jednym powiedzeniu Teresy [młodszej córki, która towarzyszyła mu w tej podróży] nagle zrozumiałem, że w śmierci Hani nie ma nic tragicznego. Dla mnie to koniec całego życia, ale dla ludzi bardzo zwyczajne: koniec długiego życia, które dla niektórych miało wielkie znaczenie".
Nie znaczy to, że bagatelizuję czy wręcz zamazuję homoseksualizm Iwaszkiewicza. Owszem, mnie jako prawnuczce tej pary trudniej być może niż innym rozmyślać o jego pozostałych miłościach czy namiętnościach, ale przecież nie dlatego, że byli to mężczyźni. Też zastanawiam się, czy gdyby żył w innych czasach, nie chciałby założyć rodziny z drugim mężczyzną. Nigdy nie poznam odpowiedzi. Wiem natomiast, że tej rodziny, którą miał, nigdy nie traktował jako przykrywki, erzacu czegoś, czego mieć nie mógł ze względu na normy obyczajowe czasów, w jakich żył.
Iwaszkiewicz już w międzywojniu stał się "panem na włościach", jak go czasem złośliwie nazywali nawet koledzy spod Pikadora. Ale nie tylko dzięki majątkowi teścia, który ufundował Stawisko, dom w Podkowie Leśnej, gdzie w 1928 roku przeniosła się z Warszawy cała rodzina Iwaszkiewiczo-Lilpopów. Także dzięki własnej ciężkiej pracy i talentowi.
Pisał, pracował też w polityce. Najpierw jako sekretarz marszałka Sejmu Macieja Rataja, potem jako dyplomata. Gdy po samobójczej śmierci jego teścia majątek popadł w długi, to właśnie z dochodów i tantiem literackich Iwaszkiewicza można go było uratować.
W czasie wojny Stawisko stało się schronieniem dla rzesz uciekających z płonącego miasta warszawiaków, przystanią dla ukrywających się Żydów, ostatnim bastionem spokoju i normalności dla wielu, wielu przyjaciół i nieznajomych.
To zainteresowanie ludźmi, ludzkimi losami, jakie zawsze przejawiał mój pradziadek, i wtedy owocowało. Umilał uciekinierom czas opowiadaniami, sam korzystając z tego, że w długie okupacyjne wieczory mógł poznawać ich historie. Teresa i babcia wspominały, że robili sobie na przykład noce strasznych powieści. Siadywali wtedy w salonie, pili bimber i długimi godzinami opowiadali najbardziej przerażające historie, jakie kto znał. Mój pradziadek, dzięki znajomości ukraińskiej kultury ludowej, z którą obcował jako dziecko na Podolu i która takich bajek strachów była podobno pełna, niejednokrotnie wygrywał te maratony.
Spotkanie z Panem Nicości
Po wojnie status i prestiż Iwaszkiewicza jeszcze wzrósł. Ale też nie tylko, jak twierdzą złośliwi, dzięki jego zaangażowaniu po stronie nowej komunistycznej władzy. Także dzięki temu, co pisał i jak pisał. "Tak piórkiem?" – kpił podobno jego przyszyły teść Stanisław Lilpop, gdy wypytywał kandydata na zięcia, za co będzie utrzymywał swoją przyszłą żonę, a Jarosław odpowiedział mu, że przecież zarabia jako pisarz. Okazało się, że to mój pradziadek miał rację. Wielka fortuna Lilpopów zostałaby rozparcelowana za długi, gdyby nie dochody ze sztuk Iwaszkiewicza.
Do historii Iwaszkiewicz przejdzie nie jako "naczelny homoseksualista PRL", nie jako "wieczny prezes ZLP" czy pochowany w stroju górnika prominent, a jako wielki, genialny pisarz. Do dziś trafiam na ludzi, którzy ze wzruszeniem opowiadają mi o spotkaniach z nim na jakichś wieczorkach autorskich, właśnie w Iłżach, Zawichostach, Koninach i Ożarowach. Pokazują autografy w starych wydaniach sczytanych od deski do deski jego książek.
Nie ma roku, żebym nie usłyszała przynajmniej o jednej korespondencji pradziadka z jakimś młodym poetą spod Łowicza czy z jakąś starszą bibliotekarką z Kielc. Te listy są długie, pełne autentycznego zaangażowania w sprawy osoby, z którą korespondował. Każdemu poświęcał co najmniej tyle uwagi, co tej wiotkiej gałązce bzu z Taorminy. Dla każdego miał tyle ludzkiej czułości i wszystkie spotkania traktował z pietyzmem. Nieważne, czy była to królowa Belgii, wielki intelektualista z Neapolu Benedetto Croce, czy sklepikarka spod Lublina albo murarz z San Gimignano w Toskanii.
Życie mojego pradziadka było faktycznie takie, jak opisał w najpiękniejszym swoim wierszu "Stary poeta":
"[…] Byliśmy kiedyś młodzi
Widzieliśmy ocean w Skagen
i Barcelonę
i Matternhorn i Dent du Midi
mieliśmy przyjaciół
gadaliśmy z Lechoniem
z Witkacym z Sartre'em
zachłystywaliśmy się Proustem
czytaliśmy Jądro Ciemności
Annę Kareninę
Popioły […]
tańczyliśmy na chłopskich weselach
i na królewskich pokojach […]"
Niedługo po napisaniu tego wiersza mój pradziadek - tak jak zapowiadał - "stanął przed Panem Nicości". Ale wszystko, co napisał, wszystko, co objął swoją czułą uwagą, czemu poświęcił swoje myśli i potem słowa, nieważne, czy była to cudowna katedra w Monreale, czy zaledwie gałązka bzu zmoczona wiosennym deszczem, zostało. I w mojej pamięci, i w pamięci tysięcy jego czytelników. I to jest najważniejsze.