Wracałam do domu, a rodzice kazali pokazywać ręce. Sprawdzali też kieszonki, czy nie przyniosłam znowu jakiegoś zwierzątka. Ale nie pomyśleli, żeby zaglądać pod czapeczkę!
Odwiedzam Marzenę w Ostoi, niewielkiej osadzie położonej tuż za zachodnim krańcem Szczecina. Szeregowe domki, obok ruchliwa ulica.
- Uważaj tylko, bo przed chwilą czyściłam klatki i kuny biegają luzem – ostrzega już od progu gospodyni.
Kuny błyskawicznie wdrapują się po nogawkach, zeskakują, kotłują się, gryzą sznurówki. Kot przechadza się spokojnie, york merda ogonem...
- Zadawaj pytania, a ja w tym czasie pokroję serduszka i myszkę...
- Myszkę?!
- Mrożoną, trzeba nakarmić ptaki...
Marzena do sójki: nie krzycz tak na nią!
Marzena od lutego prowadzi własną fundację. To Fundacja Dzikich Zwierząt Marzeny Białowolskiej. Jej dziecko od początku do końca. Marzena ma 42 lata, skończyła technologię żywienia, weterynarię, teraz kończy zaocznie psychologię kliniczną, a jak dostanie dyplom, chce iść na psychologię zwierząt. Wychowała dwie córki. Wykarmiła i wyleczyła tysiące dzikich zwierząt, które zwróciła naturze.
Dzwoni telefon. W czasie naszego spotkania będzie dzwonił jeszcze wiele razy. Marzena w biegu rozmawia na głośnomówiącym. Każda z rozmów wygląda w zasadzie tak samo.
- Proszę pani, bo my znalazłyśmy ptaszka, nie lata, leży w trawie, nie wiemy, co robić. Stwierdziłyśmy, że to dzięcioł zielony.
- A jest ranny? Jak nie, to zostawić.
- Ale on nie lata.
- Nie lata, bo to podlot. Dopiero uczy się latać. Proszę mi wysłać zdjęcie, zobaczę, jak on wygląda. Jeśli nie jest chory czy ranny, trzeba zostawić, rodzice o niego zadbają...
- Ale nie ma rodziców...
- A pani jest cały czas przy dziecku? Gdyby tak ktoś zobaczył pani dziecko na placu zabaw w przedszkolu i uznał, że skoro nie ma mamy w pobliżu, to może sobie zabrać? Proszę zostawić!
Idziemy karmić ptaki. Sójka i sroka kłócą się o pierwszeństwo.
- Ale ty nie krzycz tak na nią – strofuję sójkę Marzena.
Dalej, w kolejce, pustułki, jerzyk, malutki dzięcioł. - Zobacz, był strasznie poturbowany, nie ma piór na główce... Mówię ci, ja je tak kocham wszystkie... – dzięcioł dostaje całusa, a potem śniadanie.
Marzena sięga po spore pudełko. Na dnie kotłują się żywe robaki.
- Okropne! – odruchowo się odsuwam.
- A jak ptaki je uwielbiają! – przyznaje Marzena. Po chwili już wiem, że wijące się robale bierze się ze sklepu zoologicznego, że najsmaczniejsze są te bez pancerzyka chitynowego, że robaka chwyta się pęsetą, dzieli na mniejsze kawałki i pęsetą wkłada do dziobów, podobnie jak krojone mysie mięso.
Nie potrafię wyjaśnić, ale wiem
W specjalnym inkubatorze dla zwierząt leży kolejny ptak. Też młoda pustułka. Szybko kojarzę z Facebooka fundacji: to Harper. Kiedy Marzena ją zabierała, właściwie nie było wiadomo, czy przeżyje. Ktoś powiedział, że ptak został "potraktowany z buta przez grupę młodych ludzi". Marzena napisała na Facebooku: "Przepraszam, że od 9 rano przekładam wszystkie terminy ustalone na dzisiaj, ale muszę go postawić na łapki. Ps. Ja wiem, że mi się uda. Nie potrafię jeszcze tego wyjaśnić, ale wiem".
Dziś wiele wskazuje na to, że Harper, mimo trudnego startu i dodatkowej infekcji, ma wielkie szczęście. Nadal mieszka w ciepłym inkubatorze, dostaje zastrzyki nawadniające i sama przełyka kawałeczki mięsa.
W domu jest jeszcze kurka wodna i kilkanaście innych ptaków, wiewiórka Hopek, no i wydra Basia, która lada moment będzie wracać do swego naturalnego środowiska.
Basia to fundacyjna gwiazda. Trafiła tu, jeszcze ślepa, w minione wakacje. Została znaleziona w Pile, przed urzędem miasta, na miejskim placu. Miała opuszki starte do krwi. Urzędnicy zadzwonili do zoo w Poznaniu. - A tam powiedzieli, że jeśli wydra ma przeżyć, trzeba ją wieźć do Szczecina, do mnie. I tak się tu znalazła – opowiada Marzena.
Przez pierwsze tygodnie musiała być jak wydrza mama. Karmić, masować, uczyć pływać na plecach. - Bo wydra swoje młode wozi po wodzie na brzuchu – tłumaczy Marzena. Ale od jakiegoś czasu Basia uczy się być dzika. Kiedy podchodzę do woliery, wydra wyraźnie denerwuje się. Niedługo wraca do swego naturalnego środowiska. Żywi się niewielkimi rybkami, które są wpuszczane do basenu. Polowanie zajmuje jej kilka sekund.
- Tak po ludzku, to nie jest ci przykro, jak je wypuszczasz? – pytam. - Pewnie, że jest, często płaczę. Ale to, że mogę je zwrócić naturze, to też najpiękniejsze w tym, co robię – odpowiada.
Marzena podkreśla, że dziczenie nie jest łatwe. Ale o tym będzie później.
Jak myszy zjadły komunijne przyjęcie
Marzena jest trzynastym, najmłodszym dzieckiem w rodzinie. Mama zajmowała się domem, tata - już nie żyje - pracował jako leśnik w jednej z wiosek w Zachodniopomorskiem. - Miałam trzy latka i chodziłam z tatą do lasu. Mnie sadzał przy ognisku, a sam pracował. Oznaczał drzewa: te do tartaku, te zostają, te do usunięcia. W jednym miejscu zawsze byliśmy ze trzy tygodnie. I jak tak siedziałam, wyciągałam jedzenie, to przychodziły do mnie zwierzęta. A to lis, a to dzik, a to sowa przyleciała... Kiedyś nawet zarobiłam klapsa, bo rozdałam zwierzętom wszystkie kanapki, które były dla robotników – wspomina.
Marzena śmieje się, że odkąd pamięta, znosiła zwierzęta do domu. Ratowała owady, ptaki, wszystko, co się dało. - Wracałam do domu, a rodzice kazali pokazywać ręce. Sprawdzali też kieszonki, czy niczego znowu nie przyniosłam. Ale nie pomyśleli, żeby zaglądać pod czapeczkę! – opowiada.
Ze zwierzętami ratowanymi przez małą Marzenę wiąże się też rodzinna anegdota. Starszy brat Marzeny miał komunię. Przyjęcie przygotowane, cała rodzina pojechała wozem konnym do kościoła.
- Ja miałam wtedy cztery lata. Przed zimą wzięłam do domu myszki, myszarki takie śliczne. Schowałam w wielkiej szafie, wrzucałam im tam ziarenka. Myślałam, że w którymś momencie one sobie po prostu poszły – opowiada. Myszy wygryzły jednak dziurę w szafie i znalazły sobie inne lokum. A kiedy zwykle gwarny i pełen dom opustoszał na dwie godziny, wyszły.
- Wchodzimy do domu, a stół się dosłownie rusza! Cały w myszach. Pamiętam ten wrzask taty: Marzeeeeenaaaaa! Skąd miałam wiedzieć, że one się tak rozpleniły – wspomina ze śmiechem, choć tę opowieść zna głównie ze wspomnień rodziców.
Pamięta też ratowanie os. - W szkole dzieci zaczęły rzucać kamieniami w gniazdo os. Ja się rozpłakałam i zaczęłam je ratować, odsuwać kamienie, oczywiście osy mnie pożądliły...
Potem były ptaki w kartonach w pokoju w internacie szkolnym. - Oddawałam koleżance swoje deserki z obiadu, żeby mnie kryła. Kiedyś przychodzi dyrektor na inspekcję pokoju. Ptaki świergolą, a on: "jak pięknie tu u was słychać te ptaki!" Otwiera okno, a tam przecież żadnego drzewa. Powiedziałam, że one na dachu siadają. Nie wiem, jak to możliwe, ale uwierzył! – opowiada.
Córka maluje obraz pędzelkiem od eyelinera
Marzena podkreśla, że lubi być niezależna. - Ja już w szkole, w tajemnicy przed dyrektorem internatu, wymykałam się w nocy, bo znalazłam pracę przy sprzątaniu piekarni. Sama zarabiałam na swoje wydatki, bo moja rodzina naprawdę była biedna. Zawsze też część pieniędzy oddawałam rodzicom – mówi. Pracowała jako kelnerka, jako szefowa sali w restauracji, w sieciówce z pizzą. - Ta pizza była na studiach już. Było mi ciężko, bo wszystkie pieniądze wydawałam na wynajem pokoju. Jadłam wtedy codziennie pizzę, bo nie było mnie na nic stać, a jedna pizza przysługiwała mi w pracy za darmo.
Marzena ma dwie dorosłe już córki. Kiedy dziewczynki były małe, trochę odpuściła zwierzęta. - Pamiętam taką sytuację. W domu były wróble. I proszę córkę, wtedy miała chyba cztery latka, żeby je nakarmiła. Ona mówi, że dobrze, ale wiedziałam, że tego nie zrobiła. I tak oszukiwała przez kilka dni, że karmi wróbelki. Pytam kolejnego dnia: a nakarmiłaś wróbelki? Tak, mamo! Ja jej, że wróbelków od dwóch dni już nie ma, bo wypuściłam do natury i gdybym uwierzyła, to umarłyby z głodu. Ona się wtedy rozpłakała, powiedziała, że boi się robaków i strasznie mnie przeprasza. Zrozumiałam, że ja ich nie mogę do niczego zmuszać. Że nie chcę, aby mi potem wypomniały, że obarczałam je swoją pasją – zaznacza.
- Poświęciłam się im, spędzałyśmy razem mnóstwo czasu, rysowałyśmy, uczyłam je rozpoznawania roślin w lesie, nazw zwierząt, uczyłam je kreatywności i tego, że w życiu nie trzeba mieć wszystkiego, żeby być szczęśliwym, bo szczęście zależy od nas samych – opowiada.
Młodsza z córek pięknie rysuje. W domu wiszą obrazki malowane na plastrach drewna. Marzena prowadzi mnie do sypialni córki. Nad łóżkiem na ścianie ogromna fala, taka jak ze słynnego japońskiego drzeworytu "Wielka fala w Kanagawie". - A wiesz, że ona, jak to robiła, nie miała zwykłego pędzelka? I namalowała to pędzelkiem od eyelinera. Jestem dumna, bo tego chciałam nauczyć moje dzieci: że trzeba umieć sobie radzić z tym, co się ma. Nie jest sztuką wszystko kupić – mówi Marzena.
Bajka, w której nie ma przespanych nocy
W Szczecinie chyba nie ma osoby, która nie kojarzy nazwiska Marzena Białowolska. Stała się znana, współtworząc fundację Dzika Ostoja i walcząc o budowę ośrodka rehabilitacji dzikich zwierząt. Na początku tego roku odeszła z Dzikiej Ostoi i założyła własną fundację. Konflikt między nią a drugim z założycieli Dzikiej Ostoi był szeroko komentowany w lokalnych mediach.
Marzena kwituje krótko: - Jeśli coś mi się nie podoba, mówię o tym. A teraz mogę robić wszystko po swojemu. Skupiam się na mniejszych zwierzętach, głównie ptakach. Mam umowę z miastem na ten czas, kiedy są lęgi, kiedy są młode. Jak trzeba ratować ptaka, straż miejska dzwoni do mnie – tu pokazuje kalendarz zapisany maczkiem. To interwencje z ostatnich dni.
Swoich podopiecznych chętnie pokazuje w mediach społecznościowych. - Zobacz na te kuny: Bonnie i Clyde. Ktoś chciał je utopić w wiadrze. Te dwie wdrapały się po ciałkach martwego rodzeństwa i dzięki temu przeżyły. To dzieciaki. Szaleją, bawią się. Chcę, żeby tak je postrzegano, a nie jako szkodniki, których trzeba się pozbyć. Albo gołębie. Boli mnie, jak mówi się o nich "miejskie szczury". Więc pokazuję, że one też są piękne. Pokazuję bajkę, bo to jest jak bajka! Prawdziwa! – przekonuje.
W tej bajce nie ma przespanych nocy. Bo pisklaki i oseski karmi się co 1,5-2 godziny. - Ja nauczyłam się szybko odpoczywać – śmieje się Marzena.
Dzwoni kolejny telefon.
- Bo ja wzięłam ptaszka na odchowanie, dokarmiam go, ale teraz wyjeżdżam i czy ja mogę go pani przywieźć?
Marzena stanowczo odmawia.
- Jeśli go pani wzięła, to jest pani za niego odpowiedzialna. Nie wezmę zdrowego ptaka, bo zabierze miejsce innym. Jeśli ja wyjeżdżam, a mam wymagającego podopiecznego, biorę go ze sobą. Proszę włożyć klatkę do samochodu i zabrać go ze sobą. Albo poprosić kogoś o pomoc...
- Nikt nie może. Wszyscy mają koty albo psy.
- Niech pani nie wierzy, że nie mogą, nie chcą po prostu. Nawet jak ktoś ma kota, może zamknąć ptaszka na przykład w łazience lub w innym pokoju i te parę dni się zaopiekować.
- Czy masz jakieś życie poza zwierzętami i rodziną? – pytam Marzenę. - To jest moje życie. Ja nie tęsknię za podróżami, za imprezami. Nawet jak jestem gdzieś zapraszana, dostaję jakąś nagrodę, to szybko uciekam, nie zostaję na żadnych bankietach. To nie dla mnie. Wiesz, jak odpoczywam? We wrześniu staram się wygospodarować weekend, trzy dni. Razem z moim partnerem Krzysiem bierzemy plecaki, jakiś kawałek materiału, żeby mieć pod czym spać i zaszywamy się w lesie. To mi daje energię na cały rok. Wiesz, że ja nigdy w życiu nie byłam na zwolnieniu lekarskim? – śmieje się.
Ojciec Pio pomaga złapać oddech pod wodą
Zwracam uwagę na jej tapetę w telefonie. Można się spodziewać, że będzie tam któryś z jej opierzonych lub futrzastych podopiecznych.
- Masz ojca Pio na tapecie? – upewniam się, ale charakterystycznego, uśmiechniętego starszego zakonnika, który przez Jana Pawła II został wyniesiony na ołtarze, trudno pomylić z kimś innym.
- A tak, to mój anioł stróż. Uratował mi życie, wiele razy mi pomagał...
- Opowiesz?
- Najpierw z pożaru. Wtedy go po prostu zobaczyłam. Byłam małym dzieckiem. Przyszła postać w kapturze, myślałam wtedy, że to jakaś straszna baba, która rozkazującym tonem powiedziała, że wszyscy mamy iść spać na dół. Bo u nas w domu rodzice spali na dole, a wszystkie dzieci na górze, gdzie prowadziły tylko wąskie bardzo schodki.
Marzena opowiada o histerii, w jaką wpadła. Złości braci, którzy tej nocy chcieli wymknąć się na zabawę w remizie, a tylko z okien górnego pokoju mogli to niepostrzeżenie zrobić, schodząc po jabłonce. - Na szczęście tata nie znosił, jak płakałam. I zarządził: wszyscy schodzą na dół. W nocy wybuchł pożarł. Cała góra doszczętnie już spłonęła, kiedy się obudziliśmy. Gdyby ktoś tam był, nie przeżyłby – wspomina.
Był jeszcze kolejny raz, wypad z braćmi nad rzekę. Marzena nie umiała pływać, ale bracia wymyślili, że ona wskoczy, a oni ją będą ratować. Taka zabawa. - Wskoczyłam, a oni chyba się pokłócili, kto mnie wyciągnie. Oni się kotłowali, a ja tonęłam. Było źle i nagle znowu zobaczyłam tę twarz. Nie wiem, jak opisać ten moment. Tak jakbym wzięła wtedy pod wodą oddech. Uspokoiłam się, zobaczyłam jakieś rośliny i łapiąc się ich, wydostałam się na brzeg. A moi bracia dalej się tam kłócili i przepychali – opowiada.
A potem u proboszcza zobaczyła obraz ojca Pio. - Od razu poznałam! I jeszcze w podstawówce, zanim przeczytałam "Dzieci z Bullerbyn", przeczytałam wszystko, co było do przeczytania o ojcu Pio. I tak mi towarzyszy do dziś. Jestem bardzo wierząca – deklaruje Marzena.
Marzena Białowolska opiekuje się dzikimi zwierzętami
Marzena Białowolska opiekuje się dzikimi zwierzętami
Marzena Białowolska opiekuje się dzikimi zwierzętami
Marzena Białowolska opiekuje się dzikimi zwierzętami
Marzena Białowolska opiekuje się dzikimi zwierzętami
Marzena Białowolska opiekuje się dzikimi zwierzętami
Gołębie na wolności
Pływanie
Żażywanie kąpieli
Z wydrą
Czas na jedzonko
Jak zdziczeć, czyli o tym, co najtrudniejsze
Dzwoniące telefony, karmienie zwierząt, rozmowy z córką i partnerem, z mamą, wyjazdy na interwencje, studia. Jak na to znaleźć czas? - No właśnie, gadamy już dwie godziny i ja teraz będę musiała to nadrobić – rzuca krótko Marzena.
Już w progu rozmawiamy o dziczeniu. I dlaczego to takie trudne nauczyć zwierzę być dzikim i zapomnieć o tym, że zostało wykarmione i uratowane ludzką ręką. - Wyobraź sobie, że dotyczy to ludzkiego dziecka. Nie zna innych ludzi, nie wie, jak wygląda ludzki świat. I wieziemy go do Warszawy, dajemy 10 tysięcy, zostawiamy w środku miasta i mówimy na odchodne: "To są auta, na nie uważaj, a to wieżowce, nie bój się. To, pa, Jasiu, radź sobie jakoś". Wiadomo, że zaraz by został skrzywdzony, okradziony, pogubiłby się. To samo z dzikimi zwierzętami – tłumaczy.
Dlatego na przykład wydra Basia od wielu tygodni musi sama łowić ryby z niewielkiego baseniku. Dlatego nie ma już tulenia, musi być jak najbardziej samodzielna, a jej wypuszczenie będzie w jakiś sposób kontrolowane. - Jestem umówiona z właścicielem stawu. Zapłacę mu za ryby. Najpierw wydzielimy fragment, gdzie wpuszczę Basię, a kiedy ona poczuje się jak u siebie, pozwolimy innym wydrom wejść na jej włości – zaznacza.
Dziennikarze już wydzwaniają do Marzeny, prosząc, aby dała znać, jak będzie wypuszczać wydrę. Czy to zrobi? Tylko się uśmiecha. - To taki trudny moment. Ja muszę być skupiona na niej, a nie na tym, że fotograf mi mówi: "a poczekaj, a przytrzymaj drzwiczki, a weź w tę stronę...". Wiem, jak jest – mówi.
Dzwoni telefon.
- Jerzyk? A jest cały? Niech pani mi wyśle zdjęcie...