Brutalna, gwałtowna śmierć całej rodziny miała być ostrzeżeniem dla innych, którzy dali schronienie żydowskim uciekinierom. Niemcy nie oszczędzili nikogo, rodziców zabili na oczach dzieci. Potem zabili dzieci.
Brutalna, gwałtowna śmierć całej rodziny miała być ostrzeżeniem dla innych, którzy dali schronienie żydowskim uciekinierom. Niemcy nie oszczędzili nikogo, rodziców zabili na oczach dzieci. Potem zabili dzieci.
Gdyby nie stare, poszarzałe fotografie, zniknęliby w ludzkiej pamięci i masie podobnych jak oni – rozstrzelanych, zakopanych, obróconych w proch. Całymi rodzinami, tak jak rodzina z Markowej na Podkarpaciu, po której 24 marca 1944 roku, gdy umilkł stukot podkutych butów niosący się po ich domu, pozostały rozrzucone na podłodze zdjęcia.
Na jednym Stasia. Krótkie, jasne włosy, grzywka spięta na czole, by nie przeszkadzała w absorbującym dziele dziecięcego tworzenia. Przed Stasią na stole kajet, na pulpicie kałamarz, w dłoni pióro, którym być może wprawia się w sztuce kaligrafii. A może odrabia zadane lekcje? Wiedziałby to jej tata, Józef, który zrobił to zdjęcie.
Na kolejnej fotografii Marysia. Ma nie więcej niż roczek. Śmieje się do kogoś ukrytego gdzieś po lewej stronie od obiektywu. Niewykluczone, że do mamy, Wiktorii, podczas gdy tata utrwala na kliszy to Marysine szczęście. Jest ciepło, dziewczynkę zalewają promienie słońca.
Kiedy przyszli Niemcy, była wczesna wiosna. Załomotali do drzwi nad ranem, zaskoczyli ich w łóżkach. Zresztą gdzie można uciekać, nawet gdyby było wiadomo, że przyjdą akurat tej nocy? Nawet gdyby pobiegli przez marcowe błota, gdyby Wiktoria chwyciła za rękę sześcioletnią Basię i pięcioletniego Władka, nawet gdyby ośmioletnia Stasia ruszyła za nimi, ciągnąc za dłoń czteroletniego Frania i nawet gdyby Józef złapał trzyletniego Antosia i półtoraroczną Marysię w ramiona, nie zdołaliby uciec.
Nie rzucali się w oczy
Dom Ulmów stał na wzniesieniu. Solidny, drewniany, z rozległym poddaszem i dobudówką. Józef był dobrym gospodarzem. Trochę nietypowym, jak na tamte czasy i tamtą okolicę. Sąsiedzi lubili zaglądać do niego, kręcili głowami z zachwytem i powtarzali potem jedni drugim, że ten Józef to i zdolny, i mądry. Radio potrafił zbudować, elektrownię wiatrową postawił, szkółkę drzewek owocowych założył, a jego ule – to dopiero, najwspanialszy miód w okolicy mu dają. Józef chętnie oddawał się też swojej pasji. Fotografował – nie tylko rodzinę, czasem brał aparat i ruszał na spacer po Markowej, uwieczniając życie mieszkańców, lokalne uroczystości.
Na jednym z jego zdjęć widać czterech mężczyzn zajętych piłowaniem drewna. Jeden z uchwyconych przy pracy z niepokojem spogląda w obiektyw. Niepokój jest zrozumiały. Mężczyźni przez miejscowych nazywani są Szallami. To od imienia najstarszego, nieobecnego na fotografii, 70-letniego ojca. Saul Goldman pochodzi z Łańcuta i kiedyś handlował bydłem. Teraz ze swoimi czterema synami, których imiona nie zapisały się w ludzkiej pamięci, mieszka u Józefa i Wiktorii. Choć słowo "mieszka" nie pasuje do ich sytuacji.
W nocy śpią na poddaszu, w dzień pomagają w obejściu. Starają nie rzucać się w oczy. Dom Ulmów jest na uboczu, więc jakoś unikają wyroku śmierci.
Wiktoria gotowała dla wszystkich. Oni dwoje, sześcioro ich dzieci, pięciu Szallów i jeszcze mała dziewczynka z poddasza, jej mama Lea Didner i ciocia Gołda Grünfeld. Ona za punkt honoru stawiała sobie, żeby nikt nie chodził głodny. Nie było jej łatwo, bo wkrótce miał się pojawić nowy członek rodziny. Nosiła przed sobą już duży brzuch, na wiosnę miała rodzić.
Zimne marcowe błoto
Kiedy zimą dom skrzypiał na mrozie, Lea nie mogła zasnąć. Nasłuchiwała miarowych oddechów Szallów i patrzyła w ciemność, w stronę, gdzie spały jej siostra i córeczka. Wydawało się, że to nie dom, a kroki Niemców skrzypią na śniegu. Serce waliło, kiedy zerkała z poddasza przez szpary w ścianach i podłodze. Nocami zastanawiała się, co dzieje się z jej ojcem, Chaimem Goldmanem.
Ale tej najważniejszej nocy najpewniej spała mocno. Nie słyszała kroków Niemców wokół domu. Było jeszcze ciemno, kiedy podkradali się do gospodarstwa Ulmów. Pokazywali sobie, gdzie który ma stanąć, bezgłośnie przekazywali rozkazy gestami. Zdradzał ich tylko szelest mundurów. Lea nie ocknęła się nawet wtedy, gdy jeden z żandarmów, najciszej jak mógł, przeładował karabin.
Kiedy wpadli do domu, było już za późno na ucieczkę. Najpierw zastrzelili dwóch braci Szallów i Gołdę. Pozostałych wywlekli z łóżek i wyciągnęli na zimne marcowe błoto. Dowodzący akcją porucznik Eilert Dieken, szef łańcuckiej żandarmerii, nie krył zadowolenia. Kazał zawołać czekających nieco dalej czterech polskich furmanów, którzy przywieźli żandarmów do Markowej. Powiedział, że mają zobaczyć, jaka kara czeka Polaków za ukrywanie Żydów.
Nie wiadomo, czy wśród towarzyszących Niemcom czterech granatowych policjantów Józef rozpoznał mężczyznę, który odwiedził go przed kilkoma dniami. Nazywał się Leś. Włodzimierz Leś. Pytał, czy Józef mógłby zrobić mu zdjęcie, rozglądał się po obejściu. Wtedy był miły, sypał żartami. Teraz patrzył, czy nikt nie próbuje uciec z domu.
Widział Józefa obejmującego ciężarną Wiktorię, ich dzieci, widział wyprowadzanych Żydów i Lejkę z małą córeczką. Naciągnął głębiej czapkę na czoło. Najgorsze, co teraz mogło go spotkać, to wyznanie któregoś z Szallów, że on, posterunkowy z Łańcuta, też kiedyś ich przechowywał i że mu za to płacili.
Granatowy zdrajca
Policjant dobrze znał się z Szallami-Goldmanami. Jeszcze sprzed wojny. Kiedy do Łańcuta weszli Niemcy i stało się jasne, jakie mają zamiary wobec Żydów, Saul przyszedł do niego i spytał, czy nie ukryłby jego rodziny. Obiecał mu sowite wynagrodzenie i początkowo Leś się zgodził. Kiedy zmienił zdanie, ograbił Szallów i wypędził. Schronienie znaleźli 10 kilometrów dalej, w Markowej. Leś jednak wiedział, że jeśli uda im się przeżyć, wrócą po swój majątek.
Przed wojną w Łańcucie żyło ponad 2,7 tysiąca Żydów. Niemcy po zajęciu miasta jesienią 1939 roku uznali, że ich wcale nie potrzebują, że skorzystają z paktu Ribbentrop-Mołotow i zorganizują przesiedlenia wszystkich Żydów na sowiecką stronę. Potem zmienili zdanie i utworzyli getto, do którego zaczęli zwozić żydowskich mieszkańców okolicznych wsi i miasteczek. Łańcucka dzielnica zamknięta przyjęła także kilka transportów z większych miast, co z kolei sprawiło, że liczba Żydów w getcie wzrosła do ponad 5 tysięcy. Wtedy Niemcy przystąpili do kolejnego etapu – eksterminacji. Rozstrzeliwania na starym cmentarzu, wywózki do obozów śmierci. Niewielu udało się uciec.
120 osób na 4,5 tysiąca mieszkańców. Tylu Żydów było w Markowej. Część z nich trafiła do założonego w początkach 1942 roku getta w Łańcucie, część szukała schronienia u polskich gospodarzy. Józef pomagał już wcześniej – zanim przyjął pod swój dach dwie żydowskie rodziny, dla innej naszykował kryjówkę w lesie. Niemcy ją jednak namierzyli. Józef widział też, jak niedaleko jego domu, w miejscu, gdzie wcześniej grzebano padłe zwierzęta, żandarmi rozstrzeliwali Żydów przywożonych specjalnie do Markowej na egzekucje. Mateusz Szpytma, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, ustalił, że wypędzona przez Lesia rodzina pięciu Szallów trafiła do Ulmów prawdopodobnie w drugiej połowie 1942 roku.
Kiedy 24 marca 1944 roku nad ranem Niemcy zaczynali swoje dzieło od zabijania Szallów, konfidentowi Lesiowi pozostawało nie więcej niż pół roku życia. Zginie od kuli egzekutora we wrześniu. Wyrok śmierci na granatowego zdrajcę zapadnie w imieniu Państwa Podziemnego.
Porucznik Dieken kazał polskim furmanom patrzeć, a swoim żandarmom strzelać. Najpierw do jednego brata Szalla, potem do Lejki, jej córki, potem do kolejnego Szalla. Na koniec zabili starego Saula Goldmana.
"Patrzcie, jak giną polskie świnie"
Na jednym z niewielu zdjęć, jakie pozostały po Ulmach, Józef uwiecznił czworo swoich dzieci na przechadzce. Jest lato, wszyscy na boso, górująca nad rodzeństwem Stasia trzyma coś w dłoniach – kawałek chleba, owoc? Uśmiecha się, słucha, co mówi do niej Basia. Obok nich chłopcy – Antoś i Franio. Starszy spogląda wprost w obiektyw, młodszy sprawia wrażenie, jakby w momencie, kiedy ojciec naciskał spust migawki, akurat przekomarzał się z siostrami.
Musi być gorąco, bo troje pozuje do zdjęcia w lnianych przewiewnych koszulkach. Być może w takich samych, w jakich w ponurą marcową noc musiały wybiec przed dom i patrzeć, jak Niemcy mordują ich rodziców.
Były przerażone. Furmani, mimowolni świadkowie tragedii, opowiadali, że płakały i krzyczały. "Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów" – wrzasnął żandarm Joseph Kokott, celując do dzieci. Wrzasnął po polsku, żeby lepiej zapamiętali.
Potem pociągnął za spust. Raz, drugi, trzeci...
Kokott, a raczej Kokut, był Czechem, urodził się w czechosłowackich Sudetach i poczuł Niemcem, kiedy wojska Adolfa Hitlera w 1938 roku przekroczyły czechosłowacką granicę. Zgłosił się wtedy do niemieckiej armii i w 1941 roku trafił do Łańcuta. Gorliwość szeregowego folksdojcza uzupełniał okrucieństwem. Opowiadano na przykład, że z jadącego motocykla strzelał do ludzi na ulicy. Po wojnie ożeni się, będzie miał dzieci, spróbuje normalnego życia. Wpadnie w ręce czechosłowackich służb w 1957 roku, a już rok później w sądzie w Rzeszowie usłyszy wyrok: kara śmierci.
Nie wiadomo, dlaczego Rada Państwa skorzysta z prawa łaski. Czy PRL-owskich władz nie przekonają dowody zgromadzone przeciwko Kokottowi, a może zwiedzie je fotografia jego młodzieńczej, bijącej niewinnością twarzy dołączona do akt sprawy? Śmierć zostanie zamieniona na 25 lat więzienia, ale zbrodniarz nie doczeka wolności. Umrze w więzieniu w Raciborzu w 1980 roku.
Przed sądem Joseph Kokott będzie przekonywał, że był tylko prostym żołnierzem, wykonawcą rozkazów. Będzie też obciążał swojego porucznika, Eilerta Diekena, dowódcę łańcuckich żandarmów. Ten jednak nigdy nie odpowie za zbrodnię z Markowej. Co więcej, powojenne zachodnie Niemcy docenią jego policyjne doświadczenie i Dieken dojdzie do szczebla inspektora w Essen, zanim zainteresuje się nim polski wymiar sprawiedliwości. Śmierć jednak wyprzedzi sprawiedliwość. Człowiek, który wydał rozkaz rozstrzelania Ulmów, ich dzieci i wszystkich przechowywanych w ich domu Żydów, umrze z przyczyn naturalnych. Na wolności.
Dwaj pozostali żandarmi – Erich Wilde i Michael Dziewulski – przepadną w wojennej zawierusze. A może po prostu będą potrafili skutecznie ukryć się przed własną przeszłością.
"Dlaczego zabiliście dzieci?"
Z pożółkłej już od upływu czasu fotografii spogląda Wiktoria otoczona gromadką dzieci. Basia podtrzymuje Antosia, Stasia obejmuje ramionami małą Marysię. Obok niej Władek w zawadiacko przekrzywionej czapce, z rękami w kieszeniach kurtki. Wiktoria przyklęka, jedną rękę kładzie na plecach Frania siedzącego na czarnej owcy. Wszyscy są poważni, zamyśleni. W tle widać drzewa i dach domu. Mieli się stąd wyprowadzić kilka lat wcześniej, jesienią. Józef odłożył trochę pieniędzy, chciał sprzedać gospodarstwo i przeprowadzić się do większego.
Wszystko zaplanowali. Akurat tamtej jesieni wybuchła wojna. Plany trzeba było odłożyć.
Wiosną 1944 roku zostali pochowani na tej ziemi, obok ich własnego domu.
Po egzekucji Niemcy sprowadzili sołtysa, kazali mu skrzyknąć kilku markowian i zakopać rozstrzelanych. "Dlaczego zabiliście dzieci?" – spytał poruszony mężczyzna. "Żeby gromada nie miała z nimi kłopotu" – odparł porucznik Dieken. Kilka dni później mieszkańcy Markowej wrócili nocą, wydobyli z grobów ciała, złożyli w trumnach i pochowali w tym samym miejscu. Wtedy dokonali wstrząsającego odkrycia. Kiedy przenosili zwłoki Wiktorii, zauważyli, że tuż przed egzekucją zaczęła rodzić. Dziecko zdołało wydostać na świat główkę, zanim umarło.
W ten sposób liczba ofiar wzrosła do siedemnastu.
Żandarmi i granatowi policjanci opijali śmierć do rana. Sołtys na ich rozkaz dostarczył na miejsce zbrodni trzy litry wódki. Kiedy mężczyźni z Markowej kopali mogiły w rozmokniętej wiosennej glebie, podpici Niemcy rabowali majątek Ulmów. Grzebali w szafach, wywracali szuflady, pruli sienniki. Kokkot kazał jednemu z mężczyzn przeszukać zwłoki. Ten na piersiach Gołdy Grünfeld znalazł pudełeczko z kosztownościami, które żandarm schował je do kieszeni.
"Nikt nie śmie wiedzieć, ile osób zostało zastrzelonych" – pogroził mężczyznom kopiącym groby. "Tylko wiecie wy i ja". Odwracali wzrok, bo za to, co zobaczyłby w ich oczach, mógłby zastrzelić ich od razu, tutaj, na miejscu.
Dwadzieścioro ocalonych
Brutalna, gwałtowna śmierć całej rodziny miała być ostrzeżeniem dla innych, którzy zgadzali się dawać schronienie żydowskim uciekinierom. Niemcy liczyli, że przerażeni chłopi zaczną wyganiać swoich Żydów, a może nawet ich mordować.
Mateusz Szpytma z krakowskiego IPN ustalił nazwiska żydowskich markowian, którzy przetrwali w ukryciu u polskich sąsiadów. 20 osób spośród 120 Żydów z Markowej. Nazwiska ocalałych opublikował siedem lat temu w miesięczniku "Więź". Riesenbach. Weltz. Lorbenfeld. Segal. Einhorn. Po wojnie rozjechali się po świecie.
Wiktoria i Józef Ulmowie za ratowanie Żydów zostali w 1995 roku włączeni do grona Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Oprócz nich w ten sposób uhonorowano również trzy inne rodziny z Markowej. Ich nazwiska można znaleźć w spisach Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie. Szylar. Bar. Rafalscy. Na szczęście im udało się przeżyć.
Korzystałem z publikacji:
Mateusz Szpytma, "Sprawiedliwi i inni" [w:] "Więź", nr 10(636)/2011
Mateusz Szpytma, "Rodzina Ulmów", Dom Wydawniczy Rafael 2016
"Księga Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Ratujący Żydów podczas Holocaustu: Polska", red. Israel Gutman, tom II, Yad Vashem 2009