Nic nie wskazuje na to, że Polacy przestali wierzyć w demokrację, a w szczególności w demokrację lokalną. Widać, że nie poddają się oni szantażom, naciskom, obietnicom i próbom manipulacji ze strony administracji rządowej. To jedna z najbardziej optymistycznych wiadomości z wyborów samorządowych.
Dla interpretacji wyników wyborów samorządowych kluczowe znaczenie mają wcześniejsze oczekiwania – te zaś były bardzo rozchwiane. Stanowiły element ogólnonarodowego sporu - choć w zasadzie obydwie strony spodziewały się tego samego, to interpretowały to już zupełnie inaczej.
Miał być cios poniżej pasa i nokaut
Rządzący liczyli na to, że po zdobyciu władzy we wszystkich instytucjach centralnych, powtórzą ten sukces w samorządzie. Niosła ich wizja "drogi do Budapesztu", gdzie rządzący w kraju Fidesz premiera Orbana zdobył w 2014 roku w wyborach samorządowych ponad 60 proc. mandatów we wszystkich komitatach, dominując też na gminnych scenach politycznych. Tego scenariusza obawiali się przeciwnicy PiS, wieszczący upadek demokracji w Polsce.
Obydwie strony brały pod uwagę nokaut i upadek. Tym bardziej, że rozpoczęte rok temu zmiany w ordynacji wyborczej sprawiały wrażenie, iż partia rządząca szykuje cios poniżej pasa. Jednak PiS wycofał się z kluczowych zmian już na wstępie, a pozostałe, w zasadzie czysto organizacyjne, stopniowo się rozmywały. Wybory samorządowe 2018 »
Opozycja obawiała się, że jej rola w samorządzie może zostać zredukowana tak, jak stało się w przypadku PiS po wyborach 2010 roku. Po wyborach w 2006 roku partia Kaczyńskiego w niektórych miejscach wchodziła w koalicje z PO czy PSL, gdzie indziej z Samoobroną. Była w mniej więcej połowie zarządów województw, co odpowiadało wielkości jej poparcia. W 2010 roku doszło do nokautu. Poparcie PiS spadło poniżej 25 proc., a koalicja PO-PSL została odtworzona we wszystkich sejmikach, czasem tylko sięgając po wsparcie SLD czy ugrupowań regionalnych.
W 2014 roku PiS było na fali i nominalnie wygrało wybory, ale wprowadzenie książeczki do głosowania doprowadziło do gwałtownego wzrostu liczby głosów nieważnych i kilkuprocentowego bonusu dla PSL. To przesądziło o tym, że PiS zdobył władzę jedynie w swoim podkarpackim mateczniku. Z wyniku 16:0 zrobiło się 1:15.
W największych miastach PiS miało jeszcze bardziej pod górkę i stopniowo traciło władzę nawet tam, gdzie wcześniej ją sprawowało - jak w Łodzi, Radomiu czy Płocku. Największym miastem, w którym udało się wygrać pod sztandarem PiS w 2014 roku, był Nowy Sącz.
Nic dziwnego, że w 2018 roku opozycja obawiała się takiego samego scenariusza, tylko w drugą stronę. Potęgował to sposób prowadzenia kampanii wyborczej, w której PiS po raz kolejny pokazało, że buduje nie IV RP, lecz IX RP - III RP do kwadratu. Zastosowano na jeszcze szerszą skalę to narzędzie, które PO wykorzystywała do walki z niezależnymi włodarzami w wyborach 2010 roku - sugerowanie, że tam, gdzie wygrywa rządząca w skali kraju ekipa, można liczyć na przychylność rządu i nowe inwestycje. Premier Morawiecki jeszcze wyraźniej niż Donald Tusk w 2010 roku zaangażował się w kampanię i podróżował po kraju. Do tego media publiczne, które niezwykle nachalnie wspierały rządzącą opcję, obrały sobie za cel PSL, a jego zmiażdżenie miało oznaczać dominację w samorządach. Tutaj pojawia się istotna różnica w stosunku do strategii Fideszu, który wszedł w strategiczny sojusz z Węgierską Partią Rolników, czyli odpowiednikiem polskiego PSL. Było to jedną ze składowych jego sukcesu.
"Wyposzczeni" tłumnie przy urnach
Jednak polską sytuację od węgierskiej różniło coś jeszcze. Po trzech latach napięcia w skali krajowej wyborcy, którzy zazwyczaj odpuszczają sobie wybory samorządowe, tym razem byli "wyposzczeni". W 2010 i 2014 roku tuż przed wyborami samorządowymi odbywały się ogólnokrajowe (czy to prezydenckie, czy europejskie), gdzie wyborcy mogli wyrazić opinię dotyczącą ogólnopolskich sporów.
Tym razem wykorzystali oni okazję, zachęcani przez polityków partii rządzącej, do potraktowania wyborów samorządowych jako jednego z pól walki pomiędzy obydwoma blokami. Takie unarodowienie tych wyborów w dużych miastach wyszło PiS-owi bokiem. Wiara w nadchodzący nokaut i tsunami nie znalazła potwierdzenia w wynikach. Owszem, zaszła zmiana. PiS, który został powalony w 2010 roku na deski, w 2014 roku podniósł się na łokieć, a teraz stanął na nogach. Nie oznacza to jednak, że druga strona padła na ring. Jeśli chodzi o sejmiki, zostały jej zadane bolesne ciosy, ale tak naprawdę jest to wyrównanie stanu posiadania pomiędzy oboma blokami. PiS zdobyło 34,2 proc. poparcia w wyborach sejmikowych. To dużo, ale jednak daleko od 53 proc. Fideszu.
Tym razem 34,2 proc. głosów przełożyło się dla PiS na adekwatny udział we władzy. Zdobył on samodzielną większość w województwach stanowiących 1/3 kraju. Rzecz jasna, zadał bolesne ciosy PSL-owi w jego matecznikach - województwach świętokrzyskim, podlaskim i lubelskim, czyli tam, gdzie na czele stali marszałkowie z PSL i ludowcy byli partnerem rozgrywającym w miejscowej koalicji. Lecz prawda jest też taka, że PSL przeżywał już podobne dramaty, na przykład w 2006 roku został odsunięty od władzy w województwie lubelskim przez koalicję PO-PiS.
Dodatkowo, wynik ten jest wyraźnie niższy od sejmowych sondaży i to pomimo niespotykanej wcześniej mobilizacji. Ta była udziałem "wyborców medialnych", którzy angażują się w to, co regularnie jest pokazywane w telewizji. Duża ekspozycja wyborów samorządowych w mediach na pewno zwiększyła zainteresowanie nimi w miastach. Dodatkowym czynnikiem, który miał wpływ na sytuację w samorządach, było echo kryzysu związanego z liczbą nieważnych głosów oddanych przed czterema laty. W 2018 roku kryzys ten się nie powtórzył. Liczba nieważnych głosów jest bardzo istotnie niższa - zdecydowanie niższa także od tej z 2010 roku. Oznacza to, że poza nieomal 1,8 miliona nowych wyborców, którzy poszli na te wybory (zwłaszcza w większych miejscowościach), drugi dopływ głosów w wyborach sejmikowych to prawie 1,5 miliona odzyskanych głosów - należących do wyborców, którzy brali udział w poprzednich wyborach, ale oddali głosy nieważne. W tych wyborach ich głosy zostały już prawidłowo oddane, co miało istotny wpływ na układ sił.
Widać to chociażby na przykładzie Lewicy. W tych wyborach, patrząc na zdobyte głosy, Lewica poniosła minimalne straty: z 1 060 000 głosów zdobytych w 2014 roku straciła jedynie 40 000. Ale to, co w poprzednich wyborach dawało 8,8 proc., w tym roku stanowi już tylko 6,6 proc. To bardzo istotna zmiana w systemie, w którym liczy się głosy w sejmikach. System d'Hondta i małe okręgi sprawiają, że partia, która straciła niecałą 1/4 poparcia liczonego procentowo, w praktyce wypadła z sejmików - zmniejszyła swoją reprezentację 2,5-krotnie, z 28 do 11 mandatów. Jeszcze bardziej system ten ma wpływ na inne zjawisko, które miało miejsce w tegorocznych wyborach.
Chodzi o listę Bezpartyjnych Samorządowców, która zarejestrowała się, jeśli nie we wszystkich, to w większości województw. Tego typu próby były podejmowane w poprzednich wyborach, ale po raz pierwszy przedsięwzięcie udało się na taką skalę. Lista ta miałaby istotną szansę na odegranie dużej roli, gdyby nie ruch Kukiza, który w wyborach 2015 roku odwoływał się do tych samych antypartyjnych uczuć i w tym roku podjął próbę walki o samorząd. Obydwie listy uzyskały bardzo podobne poparcie – ciut ponad 5 proc. Dla ruchu Kukiza, którego poparcie było równomiernie rozłożone, oznaczało to brak jakichkolwiek mandatów. Bezpartyjni Samorządowcy, którzy skoncentrowani są w kilku województwach, gdzie już wcześniej mieli zajęte przyczółki (w dolnośląskim, lubuskim i zachodniopomorskim), zdobyli tych mandatów 15. Jednak gdyby dodać głosy zdobyte razem przez te listy (przy założeniu, że Kukiz nie pokłóciłby się w 2015 roku z Bezpartyjnymi Samorządowcami, stawiając na narodowców i w 2018 roku wsparł tę inicjatywę), to przełożyłyby się one na trzykrotnie większą liczbę mandatów. 45 mandatów wiązałoby się ze zdobyciem pozycji języczka u wagi, nie w jednym województwie dolnośląskim, ale w pięciu - w tym tak kluczowych, jak mazowieckie i śląskie.
Gdyby Bezpartyjni Samorządowcy połączyli siły z Kukizem, to chociaż PiS straciłoby samodzielną większość w Łódzkiem i na Podlasiu, to jednak nagroda w postaci znacznie większego Mazowsza i Śląska zdecydowanie byłaby tego warta. Nawet jeśli PiS straciłoby na tym kilkanaście mandatów.
O ile system d'Hondta zagwarantował PiS-owi dodatkową nagrodę i nieomal połowę sejmikowych mandatów, to jednak konieczność posiadania samodzielnej większości ograniczyła te zyski. Dlatego nie ma tutaj nokautu - w zasadzie jest remis ze wskazaniem, choć i tak dość wątpliwym. Realna władza nie-PiS, o ile nie dojdzie do prób przekupstwa czy wyciągania pojedynczych radnych, jest istotnie większa niż ta, którą faktycznie posiada PiS. Niezależnie, czy ktoś marzył, czy obawiał się wizji samorządów, które zostaną przejęte hurtem przez partię rządzącą, w żaden sposób stwierdzenie to nie wygrywa konfrontacji z faktami. Zamiast obalenia, mamy do czynienia z przeciąganiem liny przez dwóch przeciwników o równej sile.
Zdecydowanie większą stabilność pokazują wstępne wyniki w I turze wyborów na włodarzy. Tutaj PiS też posunęło się do przodu, ale startowało z bardzo niskiego poziomu. W poprzednich wyborach włodarzy kandydaci PiS zdobyli w I turze 15 proc. głosów i władzę w 11 proc. kraju. To poparcie, które w zasadzie można nazwać marginalnym, a na pewno bardzo dalekim od dominacji. PiS zwiększyło swoje poparcie o połowę, ale oznacza to, że ich kandydaci zdobyli w I turze 22 proc. oddanych głosów. W jakim stopniu przełoży się to na władzę, tego dziś jeszcze nie wiadomo. Nie będzie to jednak udział większościowy. Do tego w poprzednich wyborach PiS miało najgorszy współczynniki przekładania się zdobytych głosów na zyskane fotele włodarzy. W II turze bardzo trudno było mu zdobyć sojuszników i zazwyczaj wszyscy przeciwnicy skrzykiwali się przeciwko PiS. Oczywiście udawało mu się odnieść pewne sukcesy, ale w żadnym wypadku nie może być tu mowy o dominacji.
Nauczka dla partii rządzącej
Swoistą wisienką na torcie są obawy i wątpliwości związane z uczciwością wyborów. Wielkie akcje pilnowania wyborów, czy to przez Ruch Kontroli Wyborów (otwarcie sympatyzujący z PiS), czy instytucje otwarcie wrogie PiS i obawiające się nieuczciwości lub zgoła oszustw z jego strony, przyniosły wynik bardzo satysfakcjonujący - choć w zupełnie nieoczywisty sposób. Pokazały, że nie ma w Polsce żadnych istotnych prób nielegalnego wpływania na wynik wyborczy. Ostatecznym argumentem w tej sprawie oraz nauczką dla partii rządzącej (a także wszystkich jej następców) jest sytuacja w Łodzi i w Rabce. Była ona bliźniacza - w obydwu tych miastach urzędujące panie zostały skazane prawomocnymi wyrokami. W Łodzi perspektywa objęcia władzy przez kandydatkę PO była nieustająco kontestowana przez polityków PiS, co nie miało już miejsca w stosunku do sympatyzującej z partią władzy burmistrz Rabki.
Jak na taką sytuację zareagowali wyborcy? W Łodzi poparcie dla prezydent Zdanowskiej skoczyło do 70 proc., jednego z najwyższych wyników we wszystkich dużych miastach. Natomiast pani burmistrz przegrała wybory w Rabce, nie wchodząc do II tury. Podobnie skończyła się też sytuacja w Działoszynie, gdzie wewnętrzny konflikt pomiędzy kandydatami - należącym niegdyś do PiS urzędującym włodarzem i oficjalną kandydatką PiS - został rozwiązany przez zaskakującą interwencję komisarza wyborczego, który w ostatniej chwili skreślił kandydata pod wątpliwym zarzutem podania fałszywej informacji dotyczącej przynależności partyjnej. Efekt był też zaskakujący. Zdecydowana większość wyborców zagłosowała przeciwko konkurentce, doprowadzając do tego, że nie objęła ona mandatu. Za to komitet odsuniętego kandydata zdobył większość w radzie, której w takim scenariuszu przypada rola wybrania burmistrza...
Sam fakt, że tego typu sytuacje są pojedyncze byłby pocieszający. Jednak dużo lepszą wiadomością jest to, z jak zdecydowaną negatywną reakcją wyborców się to spotkało. Nic nie wskazuje na to, że Polacy przestali wierzyć w demokrację, a w szczególności w demokrację lokalną. Widać, że nie poddają się oni szantażom, naciskom, obietnicom i próbom manipulacji ze strony administracji rządowej. To jedna z najbardziej optymistycznych wiadomości z minionego tygodnia. Swój urok ma też równowaga, która znienacka ukształtowała się w samorządach – obie strony emocjonalnego sporu muszą się teraz bardziej starać, bo widać już, że w tych wyborach wszystkie wyniki są możliwe. Wreszcie na koniec – może fakt, że więcej osób wzięło udział w wyborach, sprawi, że zainteresują się oni samorządem nie tylko jako polem bitwy w ogólnonarodowych starciach, ale także tym, co dzieje się w nich na co dzień.