Zasadniczym motywem rządzących jest chęć przeprowadzenia wyborów jak najszybciej, najlepiej w stanie chaosu, pod kontrolą administracji rządowej, a nie PKW i z pominięciem podstawowych standardów gwarantujących uczciwość. Obawiają się oni, że poparcie dla prezydenta Dudy w sondażach będzie spadać, że w normalnych, demokratycznych i wolnych wyborach przegrałby z którymś z kandydatów opozycji. Wszystkie scenariusze wyborcze wynikają wyłącznie z kalkulacji interesów obozu władzy, a konkretnie jednego człowieka: Jarosława Kaczyńskiego. Dla Magazynu TVN24 pisze Michał Wawrykiewicz, adwokat, współtwórca Inicjatywy "Wolne Sądy".
Andrzej Duda podpisał ustawę o szczególnych zasadach przeprowadzania wyborów powszechnych na Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Nie została ona jeszcze opublikowana w Dzienniku Ustaw, a zgodnie z jej artykułem 21 wchodzi w życie z dniem następującym po dniu ogłoszenia. Zatem jeszcze nie obowiązuje. Dzień wcześniej Państwowa Komisja Wyborcza w oświadczeniu przekazanym Polskiej Agencji Prasowej poinformowała, że głosowanie w niedzielę 10 maja 2020 roku nie może się odbyć i nie mogą mieć zastosowania przepisy Kodeksu wyborczego związane z głosowaniem, nie będzie obowiązywać cisza wyborcza, a lokale wyborcze pozostaną zamknięte.
W Monitorze Polskim pojawiło się w piątek pod pozycją 404 "stanowisko" Rady Ministrów datowane na 8 maja 2020 r. w sprawie możliwości przeprowadzenia wyborów Prezydenta RP w dniu 10 maja 2020 r., gdzie czytam m.in., że "biorąc pod uwagę ogłoszenie i obowiązywanie na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej stanu epidemii wywołanego wirusem SARS-CoV-2, jak również fakt uchwalenia zmian prawnych umożliwiających przeprowadzenie wyborów Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej w sposób uwzględniający powyższy stan epidemii (...) nie jest możliwe przeprowadzenie wyborów Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej w terminie wyznaczonym przez Marszałka Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej, tj. w dniu 10 maja 2020 r.”. Taką mamy teraz rzeczywistość prawną, zobaczymy, co przyniosą kolejne godziny.
Czuję się bardziej jak korespondent wojenny, a nie analityk prawny. Mam wrażenie, jakbym pisał raport z okopów w trakcie nalotu nieprzyjaciela, a nie analizę stanu prawnego w demokratycznym państwie prawnym. Władza natomiast twierdzi uparcie, że nie mamy w Polsce stanu nadzwyczajnego, a konstytucyjne i ustawowe przesłanki do jego wprowadzenia nie istnieją (w piątek powtórzyła to minister Jadwiga Emilewicz).
Prześledźmy pokrótce, jak ma wyglądać z prawnego punktu widzenia ta farsa wyborcza i jakie nam jeszcze prawa przysługują, aby na drodze legalnej kwestionować wszelkie nieprawidłowości i naruszenia konstytucyjnego i ustawowego porządku.
Wybory, których nie było
Otóż w środę wieczorem, zaraz po debacie prezydenckiej z udziałem kandydatów, w tym Andrzeja Dudy, który jak się okazuje wiedział już o tym, usłyszeliśmy w mediach komunikat o porozumieniu zawartym przez "zwaśnionych" liderów Zjednoczonej Prawicy, Jarosławów Kaczyńskiego i Gowina, które to porozumienie przewiduje przełożenie terminu wyborów na takich oto zasadach: Państwowa Komisja Wyborcza ma stwierdzić formalnie, że wybory 10 maja się nie odbyły, Sąd Najwyższy ma orzec o nieważności nieodbytych wyborów, a marszałek Sejmu ma zarządzić nowe wybory. Tak uzgodnili szefowie koalicyjnych ugrupowań. Proszę zwrócić uwagę: postanowili, co ma zrobić PKW, SN i marszałek Sejmu. Idea demokratycznego państwa prawnego z trójpodziałem i równowagą władz sięgnęła bruku, a wyśniony niegdyś przez wodza państwa zamysł jednolitego ośrodka decyzyjnego stał się ciałem.
Pomysł szefów rządzącego ugrupowania koalicyjnego jest całkowitym zaprzeczeniem porządku konstytucyjnego. Zarządzone na dany dzień wybory mogą odbyć się jedynie w tej dacie, na którą zostały zarządzone. Ich odwołanie, czyli zmiana terminu może - zgodnie z konstytucją (art. 131 ust. 2) - nastąpić wyłącznie w razie tzw. opróżnienia urzędu prezydenta Rzeczypospolitej (zrzeczenie się urzędu, śmierć prezydenta, uznanie prezydenta za niezdolnego do sprawowania urzędu przez 2/3 Zgromadzenia Narodowego, złożenia z urzędu przez Trybunał Stanu), a także w razie wprowadzenia na terytorium kraju lub jego części, stanu nadzwyczajnego (stan wojenny, stan wyjątkowy lub stan klęski żywiołowej) – art. 228 ust. 1.
W pierwszym przypadku marszałek Sejmu obejmuje obowiązki prezydenta i zarządza natychmiast (w ciągu 14 dni) wybory prezydenckie, które winny wówczas odbyć się w ciągu 60 dni (art. 128 ust. 2).
W przypadku stanu nadzwyczajnego następuje automatyczne, odpowiednie przedłużenie kadencji prezydenta, a wybory możliwe są dopiero po upływie 90 dni od zakończenia tego stanu (art. 228 ust. 7).
Dodam, odnosząc się do dzisiejszych realiów Polski i świata, że ustawa z 2002 roku o stanie klęski żywiołowej, precyzując ustawowe normy, mówi, że stan klęski żywiołowej wprowadza się w razie zaistnienia m.in. katastrofy naturalnej, przez którą rozumie się także masowe występowanie chorób zakaźnych ludzi (art. 2 w związku z art. 3 ust. 1). Każdy normalny rząd, dbający o standardy konstytucyjne, już dwa miesiące temu wprowadziłby taki właśnie, "najlżejszy" jeśli chodzi o restrykcje, stan nadzwyczajny i tym samym zapewniłby krajowi stabilność ustrojową w trudnym czasie pandemii, kiedy doskonale wiemy, że są inne zagadnienia, którymi zarządzający państwem powinni się zajmować. Właśnie dlatego twórcy konstytucji wymyślili taki mechanizm. Pozwala on uniknąć chaosu i chroni obywateli przed nadużyciami (katalog ograniczeń praw i wolności jest zamknięty). Tyle że wówczas wybory mielibyśmy pewnie (nie wiemy dziś, jak potoczy się dynamika epidemii) około września-października, co jest nie na rękę rządzącym i burzy ich kalkulację polityczną, zgodnie z którą Andrzej Duda musi koniecznie wygrać wybory i przedłużyć mandat na kolejne 5 lat.
A zatem nie mechanizm konstytucyjny, a właśnie polityczny cel stał się priorytetem i dlatego od wielu tygodni słyszymy, że nie trzeba wprowadzać stanu nadzwyczajnego, a całkowicie wystarczający jest stan epidemii, w ramach którego zresztą wprowadzane przez rząd i ministra zdrowia ograniczenia i zakazy w zakresie poruszania, zgromadzeń i prowadzenia działalności są wprowadzane bezprawnie, z przekroczeniem delegacji konstytucyjnych i ustawowych.
Słyszymy też, że nie można wprowadzić stanu nadzwyczajnego z uwagi na konieczność wypłacania przez państwo odszkodowań. Jest to argument całkowicie nietrafiony, ponieważ po pierwsze wypłaty odszkodowań w związku ze stanem nadzwyczajnym są przeniesione na grunt administracyjny i przy tym bardzo ograniczone do poniesionej szkody, pomijając utracone korzyści (o wypłacie i wysokości decyduje najpierw wojewoda, a więc przedstawiciel rządu). Zobaczycie Państwo, jakie będą roszczenia i jakie kwoty będą zasądzane w postępowaniach sądowych w związku z niewprowadzeniem stanu nadzwyczajnego i bezprawnym, pozakonstytucyjnym naruszeniem praw i wolności. Po drugie taki jest ustawowy obowiązek państwa, odszkodowania przewiduje ustawa i każdy ma prawo z tego skorzystać, jeśli spełnia przesłanki. Państwo nie może tłumaczyć się brakiem pieniędzy.
Za wszelką cenę
Myślę jednak, że zdecydowanie zasadniczym motywem rządzących jest chęć przeprowadzenia wyborów jak najszybciej, najlepiej w stanie chaosu, pod kontrolą administracji rządowej, a nie PKW i z pominięciem podstawowych standardów gwarantujących uczciwe wybory. Obawiają się oni, że poparcie dla prezydenta Dudy w realnych sondażach będzie spadać, że w normalnych, demokratycznych i wolnych wyborach przegrałby z którymś z kandydatów opozycji. Sytuacja ich kandydata wyglądałaby jeszcze gorzej, gdyby Polskę dotknął potężny kryzys ekonomiczny spowodowany m.in. niewdrożeniem realnej pomocy dla przedsiębiorców. Dlatego od ponad dwóch miesięcy obserwujemy tę brutalną walkę o przeprowadzenie głosowania bez względu na koszty, możliwości i procedury.
Nie ma więc najmniejszych wątpliwości, a ufam tu nie tylko swojej ocenie, ale przede wszystkim rzetelnym analizom ekspertów prawa konstytucyjnego, że operacja zaprojektowana przez dwóch prezesów nie ma nic wspólnego z konstytucją. Jest jej obejściem i pogwałceniem. Według tego scenariusza PKW miała stwierdzić, że wyborów 10 maja nie można przeprowadzić. PKW, niestety według zmienionych w ostatnich latach unormowań nie jest już niezależną, składająca się z sędziów instytucją, która dbała o uczciwość wyborów przez ostatnie 30 lat. Obecnie jej skład w większości jest uzależniony od obozu rządzącego. Już w czwartek zrobiła to, co zapisane było w harmonogramie ze środowego porozumienia.
Protesty wyborcze
Teraz kolej na Sąd Najwyższy, a ściślej na Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, która została wybrana w 100 procentach przez neo-KRS i zatwierdzona przez prezydenta. Zgodnie ze scenariuszem Kaczyńskiego i Gowina izba ta powinna teraz wydać orzeczenie o nieważności wyborów, które nie odbędą się 10 maja. Tymczasem zarówno konstytucja (art. 129 ust. 1), jak i Kodeks wyborczy (art. 324 § 1) wyraźnie mówią, że Sąd Najwyższy rozstrzyga o ważności wyboru prezydenta. A zatem do wyboru musi dojść. Nie bardzo wyobrażam sobie, co miałby orzec ów SN w sytuacji, w której wyborów w ogóle nie będzie. Jeśli taki wniosek wpłynie, to jedyne, co może zrobić, to umorzyć takie postępowanie. Jeśli chodzi o termin, to zgodnie z art. 324 § 2 Kodeksu wyborczego Sąd Najwyższy podejmuje uchwałę w sprawie ważności wyborów w ciągu 30 dni od dnia podania wyników wyborów do publicznej wiadomości przez PKW. Czyli może to zrobić znacznie szybciej.
Obserwując w piątek i sobotę w akcji (na Zgromadzeniu Ogólnym), a także w ostatnich miesiącach podczas posiedzeń dyscyplinarnych i innych "nowy Sąd Najwyższy", spodziewam się, że bardzo szybko poradzi sobie z zadaniem nakreślonym mu w scenariuszu dwóch Jarosławów. No chyba że wpłynie mnóstwo protestów wyborczych obywateli w związku z nieprzeprowadzeniem wyborów w zarządzonym terminie. Tak też może się zdarzyć. Protesty przeciwko wyborowi prezydenta, zgodnie z art. 321 § 1 w związku z art. 82 § 1 Kodeksu wyborczego, złożyć może do Sądu Najwyższego w terminie 14 dni od podania wyników każdy wyborca (wpisany do spisu wyborców). Podstawą protestu może być dopuszczenie się przestępstwa przeciwko wyborom, mającego wpływ na przebieg głosowania, ustalenie wyników głosowania lub wyników wyborów lub naruszenia przepisów Kodeksu wyborczego dotyczących głosowania, ustalenia wyników głosowania lub wyników wyborów.
Protest składa się zatem przeciwko wyborowi, jeśli do wyboru dojdzie. Ale skoro władza planuje wnoszenie o stwierdzenie nieważności nieodbytych wyborów, to dlaczego obywatele nie mieliby składać protestów przeciwko nieprzeprowadzeniu wyborów, które nie zostały formalnie odwołane? Ponieważ nie będzie podanych wyników, a PKW już wydała oświadczenie, to należy przyjąć, że protesty można by składać zaraz po 10 maja.
Po zakładanej uchwale o nieważności wyborów, które się nie odbyły (podległy politycznie organ może wydać każde, nawet najbardziej absurdalne "orzeczenie"), następnym krokiem jest zarządzenie kolejnych wyborów, które powinny się wówczas odbyć w ciągu 60 dni (art. 128 ust. 2 konstytucji i art. 289 § 2 Kodeksu wyborczego). Ale mogą szybciej. Jeśli więc "Sąd Najwyższy" uwinie się ze swoim powierzonym zadaniem w ciągu powiedzmy tygodnia, to teoretycznie marszałek Sejmu może je wyznaczyć nawet na 23 maja. Przy tym założeniu mielibyśmy głosowanie w zakładanej już przedtem dacie, ale według nowej inżynierii prawnej.
Prof. Waldemar Gontarski, niegdyś nasz przeciwnik w postępowaniu przed TSUE dotyczącym Izby Dyscyplinarnej (reprezentował na końcowym etapie polski rząd), przekonuje, że orzeczenie SN o nieważności wyborów nie jest nawet potrzebne i po upływie terminu wyborów, które nie odbędą się, marszałek Sejmu może po prostu zarządzić następne. Przy takiej dowolności traktowania konstytucji, jaką prezentuje prof. Gontarski, mogłoby dojść do sytuacji, kiedy wybory w kolejnym terminie również po prostu nie odbyłyby się, a marszałek Sejmu ogłosiłby kolejne itd. To zatem koncepcja legalnej, dożywotniej kadencji prezydenckiej.
W sytuacji, w której do wyborów nie doszłoby do dnia upływu kadencji prezydenta Dudy, tj. do 6 sierpnia br., zgodnie z poglądem konstytucjonalistów obowiązki głowy państwa powinien tymczasowo przejąć marszałek Sejmu, a jeśli on nie może, to marszałek Senatu (system konstytucyjny nie może akceptować "bezkrólewia", nawet czasowego, bowiem państwo nie może funkcjonować bez prezydenta), który winien natychmiast ogłosić termin wyborów w ciągu 60 dni od zarządzenia. A zatem wybory mielibyśmy najdalej w październiku.
Cały proces wyborczy od nowa
Każde z rozwiązań, w których marszałek Sejmu zarządza nowe wybory prezydenckie, powinno zakładać przeprowadzenie całego kalendarza wyborczego od nowa. Od rejestracji komitetów wyborczych, przez zbieranie 100 tysięcy głosów poparcia dla każdego kandydata, rejestrację kandydatów, kampanię wyborczą, akt głosowania, ogłoszenie wyników, protesty wyborcze i stwierdzenie ważności wyborów przez Sąd Najwyższy. Jakiekolwiek zapowiadane koncepcje "praw nabytych" to prawniczo-publicystyczne fantasmagorie, niemające żadnej podstawy.
Wszystkie te rozważane scenariusze możliwych wydarzeń w nadchodzących tygodniach i miesiącach oparte są na hybrydowym, pozakonstytucyjnym myśleniu politycznym. Wynikają wyłącznie z kalkulacji interesów obozu władzy, a konkretnie jednego człowieka: Jarosława Kaczyńskiego. Gdyby nie jego upór w sprawie wprowadzenia stanu klęski żywiołowej, nie byłoby dyskusji o jakichkolwiek problemach z wyborami. Andrzej Duda byłby prezydentem do czasu zakończenia epidemii i tym samym stanu klęski żywiołowej, a wybory odbyłyby się z poszanowaniem zasad demokracji, poprzedzone kampanią wyborczą.
Na dziś wiemy tyle, że właśnie opublikowano w Dzienniku Ustaw pod pozycją 827 podpisaną przez prezydenta ustawę o wyborach korespondencyjnych. Przewiduje ona, że owo korespondencyjne głosowanie może odbyć się 10 maja albo w innym terminie wyznaczonym przez marszałka Sejmu do upływu terminu zastrzeżonego w konstytucji (23 maja). Nadal więc mamy realną groźbę organizacji głosowania w środku epidemii, co - jak ostrzegają epidemiolodzy - nawet w razie głosowania korespondencyjnego grozi rozprzestrzenieniem wirusa na ogromną skalę. Z prawnego punktu widzenia nadal nie ma żadnej podstawy do odwołania wyborów 10 maja.
Żadna ustawa - ani tym bardziej oświadczenie PKW czy enigmatyczne stanowisko Rady Ministrów - nie może być podstawą do nieodbycia się wyborów. To są drwiny z prawa i obywateli. W głosowaniu na podstawie "ustawy kopertowej", w zestawieniu z wcześniej przyjętymi rozwiązaniami legislacyjnymi, mamy nadal wyłączoną rolę PKW i kluczowy udział administracji rządowej oraz Poczty Polskiej (będącej w aktywach ministra Jacka Sasina) w organizacji wyborów i liczeniu głosów. Mamy całą długą listę zarzutów, które nie pozwolą uznać takich wyborów za uczciwe i demokratyczne. To, co będzie dalej, powiedzą nam zapewne liderzy polityczni obozu rządzącego, a wykonają usłużne organy konstytucyjne podległe ośrodkowi zarządzania. Taką mamy dziś jako obywatele Rzeczypospolitej perspektywę i wiedzę w zakresie wyboru głowy państwa.
Zaistniała bezprecedensowa zawierucha konstytucyjna, zakończona fiaskiem forsowanych na 10 maja wyborów, musi mieć konsekwencje w sferze odpowiedzialności prawnej tych wszystkich, którzy do tego się przyczynili. Mam na myśli zarówno odpowiedzialność przed Trybunałem Stanu za naruszenie konstytucji i Kodeksu wyborczego (odpowiedzialność, według art. 198 ust. 1 konstytucji ponosić mogą w szczególności prezydent, premier i ministrowie), ale też odpowiedzialność karną za przekroczenie lub niedopełnienie obowiązków związanych z pełnionym stanowiskiem (art. 231 Kodeksu karnego), czy niegospodarność w wysokich rozmiarach (art. 296 § 3 Kk). W końcu w grę wchodzi odpowiedzialność za naruszenie dyscypliny finansów publicznych. Nie wspominam nawet o roszczeniach o charakterze cywilnoprawnym, których wielość i wielopłaszczyznowość będzie miała bezprecedensowy charakter i może narazić Skarb Państwa na ogromne szkody.
Tymczasem w Sądzie Najwyższym
W tym samym czasie kiedy prezydent podpisywał ustawę o głosowaniu korespondencyjnym, w Sądzie Najwyższym ciągnęło się wielogodzinne Zgromadzenie Ogólne Sędziów SN zwołane przez Kamila Zaradkiewicza, prezydenckiego komisarza, zwanego formalnie "pełniącym obowiązki Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego". Jeśli ktokolwiek łudził się, że osoby powołane do SN przez prezydenta Andrzeja Dudę, wyłonione w nowej procedurze przed neo-KRS, będą zachowywać cywilizowane standardy i przestrzegać konstytucyjnych zasad, że będą niezawisłymi sędziami tworzącymi niezależny, bezstronny Sąd Najwyższy, jeżeli ktokolwiek z symetrystów apelował: "bez paniki, poczekajmy, jak się zachowają" etc., to miał okazję przekonać się, jakie standardy reprezentują i jak ma wyglądać nowy Sąd Najwyższy. W sobotę sytuacja się powtórzyła - znów przez wiele godzin nie udało się wskazać pięciu kandydatów na Pierwszego Prezesa Sądu. Kolejna próba we wtorek. Wydarzenia z placu Krasińskich mogliśmy śledzić jedynie z doniesień w mediach społecznościowych, a nie z relacji mediów tradycyjnych, ponieważ namiestnik prezydencki wyprosił je z gmachu SN.
Nastała nowa rzeczywistość i nowe obyczaje. Znamy już je z Trybunału Konstytucyjnego, a raczej ze zgliszczy, które z niego pozostały. Znamy je z sejmowej komisji posła Stanisława Piotrowicza, a później Marka Asta, która obraduje zawsze dzień i noc do upadłego, aż dopnie swego politycznego celu, nie zważając na demokratyczne standardy stanowienia prawa i uczciwej parlamentarnej deliberacji.
Prof. Krzysztof Rączka, legalny sędzia Sądu Najwyższego, określił to, co się dzieje w Pałacu Sprawiedliwości, atmosferą drylu, a nie posiedzenia SN. Legalnych sędziów poucza się, słownie szturcha. Mamy więc najazd Hunów na kolejny organ konstytucyjny, brutalną próbę zaprowadzenia nowych porządków. Na Pierwszego Prezesa SN ma być wybrany ten, którego oczekuje aparat polityczny. Ostateczny koniec z konstytucyjną zasadą trójpodziału władz, z niezależnością sądów i trybunałów. Jeden ośrodek polityczny ma zastąpić monteskiuszowską doktrynę, która zapewnia równowagę i wzajemną kontrolę, co z kolei jest jedynym sposobem na zapobieżenie szaleństwom i nadużyciom władzy, a nam obywatelom, naszym prawom i wolnościom, ma zapewnić bezpieczeństwo.
Na koniec jeszcze słowo na temat Kamila Zaradkiewicza, który tak gorliwie, acz z pogwałceniem konstytucyjnych norm, chce wypełnić powierzoną mu misję i doprowadzić do rychłego wyboru nominata na stanowisko Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Zarówno on, jak i cała nowa ekipa neosędziów została wybrana do tego sądu z naruszeniem wszelkich reguł, konstytucji, traktatów europejskich, przez politycznie zależny organ niespełniający wymogów bezstronności, wbrew zabezpieczeniom Naczelnego Sądu Administracyjnego, pomimo pytań prejudycjalnych zadanych do TSUE o status nowych izb, wbrew opiniom i fundamentalnym zastrzeżeniom ekspertów z całego w zasadzie prawniczego świata, wbrew opiniom i analizom organizacji obywatelskich i międzynarodowych instytucji. Funkcjonują tam i uzurpują sobie prawo do bycia legalnymi sędziami mimo jednoznacznych w wymowie orzeczeń Trybunału w Luksemburgu, mimo wyroków SN, w tym uchwały połączonych trzech izb, mimo zawisłych w TSUE pytań prejudycjalnych o status nowych izb i powołanych do nich osób (w tym pytania dotyczącego pana Zaradkiewicza).
Sędzia Waldemar Żurek złożył właśnie kolejny pozew o ustalenie statusu tych osób, tym razem właśnie w odniesieniu do Kamila Zaradkiewicza, za co spotkało go natychmiastowe wszczęcie postępowania dyscyplinarnego przez Przemysława W. Radzika, rzecznika desygnowanego przez Zbigniewa Ziobrę. Taką mamy dziś rzeczywistość. Rzeczywistość bardziej przypominającą stan wojny, aniżeli normalny ustrojowy porządek rzeczy, który umożliwia niezakłócone funkcjonowanie państwa, w tym przeprowadzenie prawdziwych wyborów. Bezpośrednich, powszechnych, równych i w głosowaniu tajnym.
Michał Wawrykiewicz, adwokat, współtwórca Inicjatywy "Wolne Sądy" i Komitetu Obrony Sprawiedliwości KOS, pełnomocnik sędziów SN i NSA oraz sądów powszechnych w postępowaniach przed TSUE.