Jestem w dobrym momencie swojego życia. Nie muszę zawracać kijem Wisły. Nie muszę się mocować i iść pod prąd. Wszystko jest na swoim miejscu. Cieszę się z tego tu i teraz - mówi w rozmowie z Magazynem TVN24 wokalista, multiinstrumentalista, kompozytor i autor piosenek Krzysztof Zalewski.
O Krzysztofie Zalewskim Polska usłyszała w 2002 roku podczas drugiej edycji "Idola". 19-latek stał się od razu faworytem i ulubieńcem widowni, pokazując rockowy pazur.
Wydawało się, że ma świat u stóp, że wystarczy szybko wydać album. Debiutancki krążek "Pistolet" ukazał się dwa lata później. Zawierał kilka autorskich kawałków z tekstami Katarzyny Nosowskiej, Pojawiło się też kilka coverów. Jednak ostatecznie płyta przeszła bez echa, a Zalewski usunął się w cień.
Przez kolejne dziewięć lat śpiewał w chórkach, jako muzyk sesyjny grał z Nosowską, zespołem Hey czy Japoto. Wrócił w 2013 roku płytą "Zelig", którą promował singiel "Jaśniej". Album został świetnie przyjęty przez krytyków i publiczność. Hitem okazał się jednak trzecie wydawnictwo z 2016 roku zatytułowane "Złoto", na którym znalazły się m.in. "Miłość miłość", "Polsko", "Uchodźca", "Luka" czy "Chłopiec".
W styczniu bieżącego roku na rynku ukazała się płyta "Zalewski śpiewa Niemena", która zawiera utwory z różnych okresów twórczości Czesława Niemena. Jak mówi Zalewski, chciał przypomnieć o twórczości jednego z najwybitniejszych polskich muzyków - pokazać, że twórczość Niemena to nie tylko "Dziwny jest ten świat".
Prawdopodobnie jeszcze w tym roku pojawi się singiel piątego albumu 33-latka, a premiera płyty zapowiadana jest na przyszły rok.
Z Krzysztofem Zalewskim rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Czujesz się gwiazdą?
Krzysztof Zalewski: Nie myślę o tym. To zależy od skali porównawczej. Pewnie dla niektórych jestem, dla innych nie. Sting jest gwiazdą. Zresztą wiadomo, że przyjemnym jest zyskiwanie na popularności, ale nie jest to cel sam w sobie. Moim celem jest pisanie coraz lepszych tekstów i trafianie - mam nadzieję - do coraz szerszej publiczności. Łapanie za serce coraz większej rzeszy, granie ludziom na emocjach. Wyobrażanie sobie, kto jest bardziej lub mniej popularny, mnie nie kręci.
Jednak popularność towarzyszy ci od 2002 roku, kiedy - jako zaledwie 19-latek - wygrałeś drugą edycję "Idola".
Tak. Wtedy była to taka telewizyjna popularność, dosyć szybka. Później równie szybko okazało się, że kiedy za tą popularnością nie stoi zbyt wiele, trzeba zwyczajnie zejść do podziemi. Zawsze miałem wielkie ambicje, wielkie serce do muzyki, jednak ewidentnie brakowało mi wtedy rzemiosła: umiejętności grania, śpiewania, pisania tekstów, tworzenia muzyki. Musiałem się najpierw tego nauczyć, a potem startować w tych zawodach jeszcze raz.
Mniej więcej dwa lata później zadebiutowałeś płytą "Pistolet". Kilka tekstów napisała ci Katarzyna Nosowska, która raczej - tak mi się wydaje - nie angażuje się w pierwszy lepszy projekt debiutanta.
Chyba polubiła mnie z tego programu. Byłem fanem Kasi i Hey od maleńkości. Na pierwszym koncercie Hey byłem, gdy miałem 10 lat, więc dla mnie to był wielki zaszczyt. Natomiast warstwa muzyczna tej płyty... Część piosenek była moja, ale w większości były to zapożyczenia z zespołów, których wtedy słuchałem. Okazało się, że w 2004 roku ludzie nie zachwycili się moimi wersjami piosenek Alice in Chains, które powstały dekadę wcześniej. Zrobiłem to najlepiej, jak umiałem, ale widocznie za mało wtedy umiałem. To nie był jeszcze mój czas.
Gdy patrzysz dziś, z perspektywy piętnastu lat, na tamto zwycięstwo, powtórzyłbyś swoją decyzję, wróciłbyś do "Idola"?
Nie ma sensu się nad tym zastanawiać. Z klucza "Kubusia Fatalisty" - skoro tak było, to widocznie musiało być. Jeżeli ta ścieżka doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem teraz, to wszystko jest w porządku. Jestem zadowolony.
Jak to niedawno ująłeś: "przespałeś" dziesięć lat swojego życia. Próżnowałeś?
Nie próżnowałem, uczyłem się rzemiosła. Nagrałem mnóstwo chórków, przeszkadzajek. Jeździłem jako muzyk sesyjny z Hey, z Kasią Nosowską, zespołem Japoto, zespołem Muchy, grałem parę lat z Brodką. Natomiast brakowało mi dojrzałości, samozaparcia, jakiegoś takiego pierwiastka, który pozwalałby mi zewrzeć szyki i te wszystkie moje pomysły zamknąć w jedną płytę. Może brakowało mi odwagi, żeby się zmierzyć ze słuchaczami.
Miałem cały czas z tyłu głowy, że skoro album "Pistolet" nie odniósł wielkiego sukcesu, to następną płytą muszę udowodnić, że jestem coś wart, albo zupełnie zejdę w niebyt muzyczny. Z każdym kolejnym rokiem ta poprzeczka w mojej głowie podnosiła się wyżej i wyżej. Miałem mnóstwo niedokończonych piosenek na domowym komputerze. Doszedłem do wniosku, że łatwo jest mieć mnóstwo nieskończonych piosenek i twierdzić, że jeszcze się je ulepszy niż skończyć numer. Musiałem więc trochę dojrzeć, trochę te moje wygórowane ambicje spiłować.
Przede wszystkim musiałem nabrać większego spokoju wewnętrznego i pewności siebie, żeby w końcu wyjść do ludzi jako autor, kompozytor, frontman. Tak się stało. Wyszedłem z płytą "Zelig", która została pozytywnie odebrana przez krytyków. Zagrałem mnóstwo koncertów w całej Polsce. Nauczyłem się też w trakcie występów, co na ludzi działa bardziej, co mniej, z czym ja się lepiej czuję, a co jest bardziej tworem studyjnym. Doszedłem do wniosku, że scena jest moim środowiskiem naturalnym, tam się czuję jednak najlepiej, więc na płycie "Złoto" te piosenki były wymyślane bardziej pod wykonanie na żywo. Część z nich wymyślałem na żywo, grając solo acty. Tak było z piosenką "Luka" czy "Uchodźca". I jak dotychczas, wszystko idzie w dobrym kierunku. Tak mi się wydaje.
Jesteś synem wybitnego aktora teatralnego, filmowego, pisarza i dramaturga - Stanisława Brejdyganta. Czy w związku z tym odczuwałeś dodatkową presję?
Mieszkałem z mamą, więc odpowiedź na twoje pytanie brzmi: nie. Jednak potem, kiedy zeszliśmy się trochę bliżej z ojcem, szczęśliwie wybił mi z głowy moje młodzieńcze pomysły, żeby iść w stronę aktorstwa. Kiedy miałem lat naście, jeszcze takie myśli krążyły mi po głowie. Wtedy tato naświetlił mi, z czym to się wiąże, jak niewdzięczny potrafi być to zawód. Jestem mu za to bardzo wdzięczny, że trochę otworzył mi oczy na te aspekty aktorstwa, o których się nie mówi.
To znaczy jakie?
Możesz też być znakomitym aktorem i może zabraknąć ci odrobiny szczęścia, wtedy jest to ciężki kawałek chleba. Ciężko jest się utrzymać wtedy na powierzchni. Jako muzyk, nawet jeśli nie grasz w bardzo popularnych zespołach, to zawsze można muzykować, dorabiać, od biedy zagrać w knajpach i się z tego utrzymać. Podziwiam wielkich aktorów, ale także samozaparcie, z jakim młodzi ludzie idą w ten zawód, podejmując wielkie ryzyko.
Aktorstwa jednak spróbowałeś. Debiutowałeś główną rolą w "Historii Roja". Dlaczego?
Dawno, dawno temu zadzwonił do mnie reżyser. Zapytał, czy nie chcę zagrać głównej roli w wysokobudżetowej produkcji, czy nie chcę pobiegać z karabinem po lesie. Byłem wtedy małolatem, to było mniej więcej w 2010 roku. Nie miałem jakoś bardzo wypełnionego kalendarza. Grałem wtedy przede wszystkim jako muzyk sesyjny z Kaśką Nosowską i z Heyem. Powiedziałem więc: jasne, czemu nie, można spróbować. Nie było wtedy jeszcze wojny polsko-polskiej, a temat partyzantki antykomunistycznej w ogóle nie był podejmowany w filmach. Stwierdziłem, że to jest świetny pomysł. Patrząc z perspektywy czasu na to, jak kraj się podzielił, jaki wydźwięk polityczny ma udział w takim przedsięwzięciu, pewnie inaczej podszedłbym do tego. Poza tym okazało się, że pomimo szczerych chęci jestem lepszym muzykiem niż aktorem. Trzymam się więc zawodu, który znam, którego uczyłem się przez lata. Warto robić to, co się umie.
Poruszyłeś kwestie podziałów politycznych. Ponoć zostałeś nazwany "sprzedajnym anty-Polakiem" i odebrałeś to jako komplement. Twój tata cię za to pochwalił.
Być może taki komentarz pojawił się w internecie. Teraz nie trzeba zbyt dużo zrobić, żeby zasłużyć sobie na jakiś zjadliwy, pełen nienawiści wpis anonimowego internauty. W szerszym kontekście podobało mi się to, że zasłużyłem sobie na jakiś jad, którym obdarowywani są sympatyczni ludzie, których podziwiam, na przykład Maciej Stuhr. Wywołało to uśmiech na mojej twarzy.
Ale czujesz się anty-Polakiem?
Nie, absolutnie. Raczej śmiałem się z tego, jak łatwo ludzie dają ponieść się emocjom i są w stanie wylewać kubły pomyj na innych. Mówiąc żartobliwie, śmiałem się, że dorobiłem się takiej pozycji, że te pomyje wylewają na mnie. Myślę, że jestem patriotą. Lubię kraj, w którym żyję. Lubię nasz język, tworzę w języku ojczystym, rzadko zdarza mi się pisać po angielsku. Życzę Polsce jak najlepiej.
Przy promocji krążka "Złoto", który zawiera singiel "Polsko", powiedziałeś w jednej z rozmów, że sprzeciwiasz się brakowi szacunku, pogardzie do ludzi, jaką prezentuje partia rządząca. To było dwa lata temu. Coś się zmieniło?
Nie, nic się w tym temacie nie zmieniło. Moje poglądy są dosyć wyraźne i można wyczytać je w moich tekstach. Nie chciałbym jednak zostać wrzuconym do worka z hasłem "twórca walczący", "twórca kojarzony z jakąś partią". Wielokrotnie powtarzałem, że uważam to za wielki przywilej, że mogę publicznie wykrzyczeć to, co siedzi mi na wątrobie. Natomiast nie mam zamiaru przekonywać nikogo do zmiany poglądów. Cieszę się, że mamy pluralizm i niech każdy wierzy w to, co chce.
Sam prywatnie udzielam się w różnego rodzaju manifestacjach, demonstracjach. Ale nie chodzę tam w koszulce swojego projektu muzycznego, nie wrzucam na media społecznościowe relacji. Bardziej opowiadam się przeciw jednej ze stron niż za jakąś stroną. Mam wiele do zarzucenia partii rządzącej, ale nie mam nic przeciwko tym, którzy z nią sympatyzują. Każdy ma prawo do swoich poglądów. Nie chcę nikogo antagonizować.
Nie boisz się, że jakieś rozgłośnie nie będą puszczać twojej muzyki, nie będziesz zapraszany do takich czy innych projektów?
Nie. Podobno na dwóch skrajnych biegunach jest miłość i strach. Wybieram biegun pod tytułem miłość. Czego tu się bać?
Po dwóch autorskich płytach, sięgnąłeś po twórczość Czesława Niemena. Uznałeś, że twoje warunki wokalne pozwalają ci się zmierzyć z tym trudnym repertuarem?
Gdybym zaczął się głębiej nad tym zastanawiać, to pewnie przestraszyłbym się, instynkt samozachowawczy podpowiadałby mi, żebym nie wybierał się z motyką na słońce, żebym nie mierzył się z pomnikową postacią. Pewnie bym odpuścił. Ale to wydarzyło się krok po kroku. Zadzwonił mój serdeczny przyjaciel - Michał Wiraszko - który był dyrektorem artystycznym festiwalu w Jarocinie. Powiedział, że organizują koncert poświęcony twórczości Niemena i czy chciałbym zaśpiewać. Następnie zadzwoniłem do Jurka Zagórskiego - gitarzysty Natalii Przybysz. Siedliśmy i złożyliśmy świetny zespół. Siostry Przybysz same zgłosiły się do zaśpiewania chórków. Mnie by nawet do głowy nie przyszło mi, żeby dziewczynom, które moim zdaniem śpiewają najlepiej na świecie, proponować role chórzystek.
To miał być tylko jeden koncert. Okazało się, że mamy tyle frajdy ze wspólnego grania i zostało to bardzo ciepło przyjęte, że padł pomysł, żeby pójść o krok dalej i nagrać płytę. A że mieliśmy przygotowane piosenki, to nie było się nad czym zastanawiać. Nie mam co się mierzyć z Niemenem, kto ma lepszy warsztat, kto lepiej śpiewa. On jest niedoścignionym wzorem. Skupiłem się więc na tym, żeby włożyć całe serce w to, co śpiewam, i odnaleźć swój pierwiastek. Poza tym pomiędzy najpopularniejszymi jego piosenkami takimi, jak "Dziwny jest ten świat", przemyciliśmy piosenki, które zostały zapomniane, nie dorobiły się statusu hymnów popkultury. Sięgnęliśmy po utwory z płyt "Terra Deflorata", "Aerolit", "spodchmurykapelusza". Przyświecała nam misja, że może dzięki naszym uproszczonym, bardziej współczesnym aranżom, przypomnimy te oryginalne nagrania, przywrócimy pamięć o nich. Ciepłe przyjęcie na całej trasie pokazało, że Niemen cały czas żyje.
Wspomniałeś o współpracy z siostrami Przybysz. Wasza wspólna historia zaczęła się kilka lat temu? Jak do tego doszło?
Kiedyś grałem koncert w Szczecinie, to było w ramach serii Akustyczeń. Okazało się, że w tym pięknym miejscu zdecydowaną większość publiczności stanowiły kobiety. Wtedy w radio wielkim przebojem był "Miód" Natalii Przybysz. Pomyślałem, że będzie to zarazem zabawne, jak i miły ukłon do żeńskiej publiczności, jeśli zaśpiewam "Miód". Nie zmieniłem tekstu, wcieliłem się w kobietę. Nagranie z tego występu pojawiło się w internecie i Natalia je zobaczyła. Zaprosiła mnie do wspólnego występu w Stodole, potem zagraliśmy razem na Fryderykach i zaczęliśmy coraz częściej współpracować. Nie ukrywam tego, że się przyjaźnimy. Zaprosiłem ją na swoją płytę do piosenki "Jak dobrze", zagrała świetnie w teledysku. Razem gramy Niemena. Przy niej i przy Paulinie podciągam się wokalnie, lepiej śpiewam. Poza tym Natalia jest też sympatyczną osobą, z którą dobrze spędza się czas, jeździmy razem na wspólne rodzinne wakacje.
Kolejny raz wziąłeś udział w oficjalnym singlu Męskiego Grania. Tym razem jednak jesteś autorem słów i muzyki. Wysłałeś im propozycje czy sami się zgłosili?
Tak, to trzeci raz, ale w "Elektrycznym" śpiewam tylko chórki. Faktycznie, pomysł wyszedł ode mnie, większość nut też. Natomiast nie byłby to taki numer, gdyby nie współpraca z Dawidem (Podsiadłą - red.), gdyby nie twórczy ferment, który towarzyszył temu spotkaniu. Można powiedzieć, że był to nasz wspólny wysiłek.
W tekście piosenki "Początek", którego jesteś autorem pojawiają się słowa: "Ja nie chcę iść pod wiatr, gdy wieje w dobrą stronę / Nie chcę biec do gwiazd, niech gwiazdy biegną do mnie". Wyznanie na temat sławy?
Wiesz, akurat miałem przyjemność pracowania z gwiazdami. Kortez jest w stanie wyprzedać trzy kluby Palladium dzień po dniu, więc niewątpliwie jest gwiazdą. Dawida Podsiadłę zna każdy w Polsce. Puszczone jest więc oko do słuchacza: proszę bardzo, nie muszę biec do gwiazd, gwiazdy mam wokół siebie. Jednak cały tekst jest raczej stwierdzeniem faktu, że jestem w dobrym momencie swojego życia. Nie muszę zawracać kijem Wisły. Nie muszę się mocować i iść pod prąd. Wszystko jest na swoim miejscu. Cieszę się z tego tu i teraz. Miałem nadzieję zawrzeć pozytywne emocje w tym tekście, żeby ktoś, kto tego słucha, był przez chwilę podniesiony na duchu, żeby pojawił się uśmiech na twarzy. Są takie momenty w życiu, kiedy z nikim i z niczym nie trzeba się okładać. Wszystko jest takie, jakie powinno być.
Wokół powstania teledysku krążą już różne historie. Nagraliście to mastershotem, który nie jest często wykorzystywany w klipach. Zdradź, proszę, coś więcej.
Mastershot, czyli kręcenie bez montażu, na jednym ujęciu, jest zasługą Tadeusza Śliwy - reżysera, który świetnie to wszystko wymyślił, rozpisał i oświetlił niektóre fragmenty hali na wyścigach konnych na warszawskim Służewcu. Z mojej perspektywy, muzyka, jeszcze ciekawsze jest to, że dźwięk, który w teledysku słychać, został zarejestrowany podczas kręcenia. Jest to wersja na żywo tej piosenki. Pojawiły się zagwozdki techniczne związane z tym, żebyśmy mogli słyszeć to, co gramy w olbrzymiej hali, która miała ponad 100 metrów długości. Każdy z nas był mocno osprzętowany. Miałem system douszny, system odsłuchowy, system z mikroportem i sprzęt od basówki, która była bezprzewodowa. Przy pasku miałem trzy walkmany, z którymi biegałem. Ciekawa była nauka całej choreografii, która pozwalała nam być w odpowiednim czasie w odpowiednich miejscach, żeby nas nie było widać, jak biegniemy za operatorem. Jedynie, co trzeba było wyczyścić ze ścieżek dźwiękowych, to dość głośne oddechy z momentów, w których jednocześnie graliśmy i biegliśmy. Bardzo fajna przygoda, nad która spędziliśmy kilka ładnych godzin. To, co pojawiło się w teledysku, to chyba ósmy albo dziesiąty dubel.
Kończycie już kawałek, brzmią ostatnie nuty, a ty się odwracasz i z rozmachem uderzasz w kamerę operatora. Stop, wszystko trzeba powtarzać. Tak było?
Tak się zdarzyło w kilku ujęciach. To było przykre dla nas, bo wszyscy trzymaliśmy kciuki, żeby jak najszybciej skończyć. Im dalej w las, im bliżej byliśmy tego wielkiego finału, końca piosenki, tym bardziej się spinaliśmy. Były chyba ze dwa takie duble, kiedy operator biegał między nami. Usuwałem się mu z drogi, ale tak się zdarzyło, że główką od gitary zahaczyłem o kamerę i niestety ujęcie było zepsute. Ponieważ kręciliśmy bez montażu, wszystko trzeba było powtarzać.
Pojawiłeś się na jubileuszowym krążku Lady Pank. Co tam śpiewasz?
Zaśpiewałem "Fabrykę małp". To jest jedna z moich ulubionych piosenek. Każdy z nas zna pierwszą płytę Lady Pank na wylot. Nawet jeśli mówi, że nie przepada za tym zespołem. To jest historia polskiej piosenki.
Ale poza Polakami, coverowałeś "Kiss" Prince'a i "Halo" Beyoncé. O ile "Kiss" jeszcze jakoś mógłbym z tobą łączyć, tak "Halo" było dla mnie dużym zaskoczeniem. Skąd taki wybór?
A wiesz, że już nie pamiętam, chyba trochę dla zgrywy. To znakomita piosenka ze świetnym wokalem, ale dość prosta w swojej konstrukcji, przez co w łatwy sposób mogłem ją przenieść na solo act. Powtarzają się w kółko cztery akordy, zmienia się tylko melodia. "Halo" to wielki przebój i jest w tym coś przewrotnego, gdy piosenkę kobiety śpiewa mężczyzna. Lubię takie przewrotności na scenie.
Planujesz w najbliższej przyszłości nowy autorski materiał?
Tak. Teraz, w wakacje, gram na festiwalach: Męskie Granie, Pol'and'Rock, czyli Przystanek Woodstock pod nową nazwą. Jesienią wznawiamy trasę "Zalewski śpiewa Niemena" i w międzyczasie zbieram nowy materiał. Nie wiem, czy jeszcze w tym roku pojawi się singiel, ale w przyszłym na pewno jakieś ruchy zostaną podjęte. Mam zamiar cały czas utrzymać się w grze, pisać coraz lepsze piosenki i wzruszać coraz więcej osób. Takie są moje cele.
Twoje poprzednie autorskie płyty dość mocno od siebie się różniły. A ta jaka będzie? Nadal to będzie rockowy Zalewski czy poeksperymentujesz, zaskoczysz czymś?
Jakkolwiek nazwałbym swoje muzyczne przedsięwzięcia, to i tak będzie to oscylować wokół rocka. Taką muzyką jestem najbardziej przesiąknięty i takie mam głosowe warunki. Ale zobaczymy. Jeśli okaże się, że większość piosenek powstanie na syntezatorach i sztucznych bębnach, będę śpiewać tylko falsetem, to niech tak będzie. Nie doszedłem jeszcze do takiego etapu w karierze - a mam nadzieję, że kiedyś on nastąpi - że będę na tyle dojrzałym i płodnym twórcą, że uda mi się znaleźć nadrzędną ideę i zrobię koncept-album. Na razie jest tak, że piszę piosenki i słucham, dokąd zabiera mnie muzyka.
Sam nie narzucasz sobie ograniczeń. A czy wytwórnia cię jakoś ogranicza?
Nie, absolutnie nie. Mam wspaniały układ z Kayaxem, który jest świetną wytwórnią. Pozostawiają mi pełną swobodę artystyczną, stwarzają doskonałe warunki do tego, żebym pracował, rozwijał się. Każdemu artyście tego życzę.