Według Wojciecha Smarzowskiego kresowian zabito dwa razy - raz ciosami siekierą, a raz przez przemilczenie. Reżyser mówi, że pokazanie ludobójstwa na Kresach było obowiązkiem polskich filmowców. Jednak przed nim nikt się na to nie odważył. Były filmy o Katyniu i powstaniu warszawskim, ale pełnometrażowa produkcja o rzezi wołyńskiej nie powstawała przez siedemdziesiąt lat. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni reżyser pokazał "Wołyń", który ma "oddać hołd, ale przede wszystkim poruszyć i trzepnąć po sercu i głowie".
"Wołyń" to w polskiej kinematografii pierwszy film poświęcony tragicznym wydarzeniom na Kresach Wschodnich w czasie II wojny światowej. W latach 1943-1945 nacjonaliści ukraińscy przeprowadzili antypolską czystkę etniczną. Mordowano Polaków na Wołyniu, a także w województwach lwowskim, tarnopolskim i stanisławowskim. Według analiz historyków pogromy mogły pochłonąć życie nawet 100 tysięcy Polaków. Po zbrodni wołyńskiej doszło do odwetu ze strony polskiej. Miało wówczas zginąć 3-5 tysięcy Ukraińców.
Film powstawał przez cztery lata. Akcja "Wołynia" toczy się od wiosny 1939 roku do lata 1943 roku. Nowy film Wojciecha Smarzowskiego to jedna z największych produkcji polskiej kinematografii w ostatnich latach.
Ewelina Woźnica: jakie reakcje chciałby Pan wywołać filmem "Wołyń"?
Wojciech Smarzowski: Chciałbym wywołać różne reakcje. Marzy mi się, że widz po wyjściu z kina wróci do domu, przytuli swoje dzieci, troszkę inaczej spojrzy na otaczającą go rzeczywistość. Może otworzy książkę albo Internet i dowie się czegoś o tamtych czasach i o tamtych wydarzeniach.
Według badań ponad pięćdziesiąt procent Polaków nie wie, czym była rzeź wołyńska. Czy decydując się na przygotowanie tego filmu czuł Pan swoistą misję przywrócenia pamięci ofiar zbrodni wołyńskiej?
Nie chcę chyba tego nazywać misją, ale to był jeden z celów, żeby tę pamięć przywrócić.
Pojechał Pan do Odessy i tam próbował znaleźć ukraińskiego reżysera, który wspólnie z Panem zrobi ten film. Czemu to się nie udało?
Taki pomysł się narodził, ale bardzo szybko się z niego wycofałem. Za długo o tym rozmawiamy w stosunku do tego, ile to trwało. Na początku pomyślałem, że może to byłby dwugłos. Rzeczywiście byłem w Odessie, ale nie po to by szukać tego reżysera, tylko miałem film na festiwalu. Zorientowałem się wtedy, że Ukraińcy nie są przygotowani na tę historię. Oni robią niewiele filmów i nie znalazłem wtedy reżysera, z którym miałbym łączność pokoleniową. To jest istotne w przypadku takiej wypowiedzi, więc szybko się wycofałem z tego pomysłu.
Na razie żaden dystrybutor nie chce pokazać "Wołynia" na Ukrainie.
Producent podjął rozmowy z dużym dystrybutorem ukraińskim. Na razie sprawa ucichła. Z drugiej strony ważne jest, że my tego filmu tak naprawdę wcześniej nie mieliśmy. My go przywieźliśmy na festiwal w Gdyni. Teraz możemy te rozmowy wznowić. Poza tym film może mieć kilka obiegów. Jednym z nich jest obieg festiwalowy. Wierzę, że ten film będzie na Ukrainie pokazany.
Jak na planie odnaleźli się ukraińscy aktorzy?
Wydaje mi się, że każdy z nich inaczej. Najpierw był etap castingu. Kilku aktorów nam odmówiło z powodów ideologicznych. Dwoje czy troje wycofało się, ponieważ poszła plotka, że my robimy ten film za pieniądze rosyjskie, co nie jest prawdą. Reszta absolutnie w to weszła i skoczyła na główkę. Każdy z nich na pewno miał inne motywacje. Pewnie łatwiej było tym z aktorów, których postacie są, jakby to powiedzieć, lepsze — grają lepszych ludzi, a gorzej tym, którzy grają tych złych ludzi.
Jak oni reagują na "Wołyń"?
Pokazałem im film w wersji do końca nieudźwiękowionej, żeby wiedzieli, w czym pracowali. To była bardzo mocna projekcja i przeżyli to emocjonalnie. Natomiast potem rozmawialiśmy i wszyscy wierzymy, że ta produkcja pomoże dołożyć się do tego, żeby znowu historycy i ukraińscy, i polscy przepracowali ten temat. Skontrolowali swoje dowody i wykonali niezbędne ekshumacje. Po prostu, że ten temat zostanie przepracowany, pojawi się w podręcznikach i polskich, i ukraińskich. Wszyscy wierzymy, że może świat będzie odrobinę lepszy.
Wierzy Pan w tak realne i wymierne efekty tego filmu?
Ze wszystkich sił wierzę. Natomiast oczywiście mam też wątpliwości. Zacząłem pracę nad tym filmem w 2012 roku, czyli jeszcze przed wydarzeniami na Majdanie, wojną i przed tym, jak świat skręcił w prawo. Sytuacja teraz jest średnio sprzyjająca, ale nigdy nie było dobrej sytuacji, żeby robić film o Wołyniu. Odwracając, to jest idealny czas, żeby go zrobić, ponieważ ja już mam swoje lata. Za chwilę nie będę miał siły, aby kręcić tak trudne filmy. Najważniejsze, że żyją kresowianie, którzy jeszcze pamiętają tamte wydarzenia. Kiedy opadną pierwsze emocje, bo te emocje będą po projekcji tego filmu, i złapie się dystans, to być może, na tym szczeblu najpierw politycznym, ale potem już absolutnie historycznym, bez polityków, ten temat zostanie przepracowany. Nie ma tak naprawdę ucieczki od prawdy, a średnio wierzę w pojednanie bez prawdy.
Politycy mogliby pomóc w tonowaniu negatywnych emocji na temat tego filmu?
Bardzo bym sobie tego życzył. Ja generalnie uciekam od polityki. Boję się, że ten film będzie jakąś kartą przetargową. Jednak uważam, że byłoby dobrze, gdyby politycy stworzyli klimat historykom do pracy. Z drugiej strony dobrze, żeby potem się odsunęli i pozostali tylko historycy.
Jakich reakcji po obejrzeniu tego filmu obawia się Pan najbardziej?
Jedna z obaw jest taka, że rosyjska propaganda zmanipuluje i wykorzysta ten film. Z drugiej strony, gdyby ten film nie powstał, to ta rosyjska propaganda mogłaby również wykorzystać fakt, że nie powstał. Tak jest z propagandą. Drugim i chyba poważniejszym zagrożeniem jest to, że niestety mogą się znaleźć ludzie, którzy odbiorą ten film wprost.
Jako produkcję antyukraińską?
Ten film nie jest wymierzony przeciwko Ukraińcom. Jest wymierzony przeciwko skrajnemu nacjonalizmowi. Natomiast zawsze znajdzie się grupa ludzi i tu w Polsce, i na Ukrainie, i na całym świecie, którzy potrzebują pretekstu, żeby zrobić zadymę. To może być film, ale może być też rocznica. Może być międzypaństwowy mecz w piłkę nożną. Pretekst się zawsze znajdzie. Wierzę w widza. Wierzę, że takich ludzi będzie jak najmniej, że ten film zostanie odczytany i że ludzie zrozumieją, że chodzi o to, do czego zdolny jest człowiek, kiedy jest wyposażony w taką ideologię i pojawia się przyzwolenie na zabijanie.
Dlaczego tak ważne jest dla Pana jasne mówienie o tym, że na Wołyniu doszło do ludobójstwa?
Głównie chodzi o pamięć, przecież nie o zemstę. Trzeba tym wymordowanym Polakom przywrócić miejsce w historii. To wszystko.
Nie ułatwia Pan widzom zrozumienia tej historii. Nie ma żadnych wskazówek – dat albo miejsc.
Nakręciłem film o miłości w czasach nieludzkich, a w zasadzie w czasach ludzkich, bo jednak to ludzie prowadzą wojny. Nie nakręciłem podręcznika historii. Gdybym dodał daty i miejsca, to bym się trochę związał, a to jest po prostu moja wypowiedź na ten temat.
Pana zdaniem tylko miłość mogła zrównoważyć ogrom tragedii rzezi wołyńskiej?
Zanim zacząłem pracę, wiedziałem o dwóch rzeczach. Po pierwsze, że wesele to jest bardzo dobry moment na ekspozycję. Pobierają się Polka i Ukrainiec, więc byłem pewny, że tą miłością muszę równoważyć te okropieństwa. Miłością Polki do Ukraińca. To jest miłość ponad podziałami, najważniejsza w tym filmie. Jest jeszcze zakontraktowane małżeństwo z bogatym gospodarzem i pojawia się ostatni związek, który można byłoby nazwać partnerskim. Natomiast okoliczności są takie, że nie wszystko idzie po myśli bohaterki.
Pokazał Pan film kresowianom. Jak poradzili sobie z powrotem do traumatycznych wspomnień?
Zabierając się za ten temat, wyszedłem od tego, skąd wzięło się okrucieństwo tych mordów i zbrodni. Jednak skończyłem – i o tym dla mnie jest ten film – jak żyć po końcu świata. Kresowianie, którzy są już w sile wieku, jakoś ten temat już przepracowali. Wiedzieli, czego się spodziewać. Oczywiście ich reakcja była emocjonalna. Wydaję mi się, że najpierw oni sprawdzali, czy świat przedstawiony w filmie jest wiarygodny. Potem już weszli w historię. Wszystkie wspomnienia wróciły i wszyscy mi dziękowali za to, co zobaczyli, że odrobiłem swoją lekcję dobrze.
Wiele kosztowało Pana odrobienie tej lekcji? Jak psychicznie wytrzymać kilka lat dokumentacji i pracy nad tematem zbrodni wołyńskiej?
Jestem już dużym chłopcem. Moje emocje nie były tak intensywne jak w przypadku aktorów. One były rozłożone w czasie, a u aktorów one pojawiają się w trakcie gry. Kiedy pracuje się na tych emocjach w okresie zdjęciowym, to są mocniejsze, ale z kolei trwają krócej. Każdy musi sobie znaleźć inną metodę, żeby nie popaść w głęboką depresję albo może coś jeszcze gorszego. Mam kilka takich momentów w życiu, które pozwalają mi się odkleić od mojej pracy.
Na planie oprócz zawodowych aktorów były też dzieci. Jak Pan z nimi pracował?
Praca z aktorami i praca z dziećmi to są dwa różne tematy. Z aktorami zawsze pracuję tak samo. Przegaduję scenariusz pod kątem motywacji i dlaczego postać robi to, co robi. Umawiam się z nimi na stan emocjonalny w danej scenie. Potem ja muszę tego tylko pilnować na planie. Pracuję z bardzo dobrymi aktorami, więc tak naprawdę nie muszę ingerować. Jeżeli chodzi o pracę z dziećmi, to też jest sprawa złożona. Do każdego z nich trzeba było podejść inaczej. To wynika z ich wrażliwości, ale przede wszystkim z wieku. Na planie były dzieci, które miały jedenaście dni, dwa latka i byli też nastolatkowie. W związku z tym z każdym z nich trzeba było pracować inaczej. Pomoc psychologa była niezbędna.
Dlaczego artystycznie i organizacyjnie było to dla Pana największe wyzwanie w karierze?
To jest banalne. Po prostu to był bardzo duży film. Chodzi o liczbę dni zdjęciowych, aktorów, ekipę filmową, ilość zaangażowanego sprzętu, statystów. Wszystkich trzeba przewieźć, ucharakteryzować, ubrać. Zdjęcia są bardzo czasochłonne. Było kilka okresów zdjęciowych. Kolejnym wyzwaniem jest szukanie obiektów. Niektóre z nich trzeba było budować, bo takiej Polski jak ta przestawiona w filmie już nie ma. Wiele rzeczy się na to złożyło, z takim filmem się jeszcze nie spotkałem. Teraz marzę o tym, żeby zrobić kameralną opowieść w jednym pomieszczeniu.
Realizacja "Wołynia" była niezwykle trudna. Po tym, jak inwestorzy wycofywali się z finansowania filmu, poprosił Pan o pomoc internautów. Skąd tak ogromna determinacja, aby tę produkcję dokończyć?
W mojej pracy talent nie jest aż tak ważny, ale konsekwencja jest bardzo ważna. Jak się zdecydowałem, że kręcę, to kręcę. Mój apel w internecie i rozpaczliwy moment w naszej produkcji wynikał z tego, że już byliśmy daleko w tych zdjęciach. Wiele osób nam zaufało i nie wyobrażałem sobie, że z jakiegoś powodu, na przykład braku pieniędzy, nie uda nam się dokręcić filmu do końca. Na szczęście ludzie zachowali się fantastycznie. Korzystając z okazji, chciałem bardzo podziękować wszystkim tym, którzy wsparli naszą fundację, bo to było dla mnie ważne. Dziękuję.
Które sceny udało się dodać dzięki pieniądzom z publicznej zbiórki?
Na pewno całą sekwencję napadu na kościół. To jest scena, która została zrobiona za pieniądze przesłane do fundacji. Takie sekwencje są poprzedzone wieloma próbami. To była duża trudność w pracy nad filmem. Są sceny, które trwają na ekranie kilka minut, a my je robiliśmy na przykład pięć dni. Z kolei te pięć dni były poprzedzone dodatkowymi pięcioma dniami prób. To są koszty, ale trzeba mieć świadomość, że tak wygląda praca przy takim projekcie.
Po "Róży" nie chciał Pan już robić filmów historycznych. Skąd w takim razie pomysł na zajęcie się tematem "Wołynia"?
Myślę, że kilka emocjonalnych odbiorów po projekcji „Róży” spowodowało, że coś mi się w głowie otworzyło. Pomyślałem, że warto spróbować jeszcze raz. Zapomniałem o tym, że nie ma pieniędzy. Zrobiłem w tamtym czasie inne filmy, odreagowałem. Jak już pomyślałem o tym, że chcę zrobić film historyczny, to od razu trafiły mi w ręce karty z relacjami ocalałych z rzezi Polaków. Chyba tak jest, że te tematy mnie szukają.
Teraz nie będzie już obietnic, że kolejnego historycznego filmu Pan nie zrobi?
Nie, chciałbym zrobić coś o czasach pogańskich. Interesuje mnie wczesne średniowiecze. Jestem już nawet w trakcie pracy nad tym projektem.