Papież Franciszek poparł Trumpa, Clinton jest zamieszana w morderstwo, Waldek Kiepski nie żyje. Przeczytałeś? Uwierzyłeś? Nie tylko ty, miliony innych też. Witaj w świecie bez prawdy.
"Post-truth", czyli "postprawda" – to słowo twórcy oksfordzkiego słownika wybrali niedawno słowem roku 2016. "Postprawda" określa sytuację, w której to nie fakty, ale emocje mają większy wpływ na życie i wybory ludzi, w tym te polityczne. Mówiąc krótko: prawda przestaje mieć znaczenie i de facto samo słowo ma w sobie kłamstwo. Prawdą bowiem nie można nazwać rzeczy nieprawdziwych.
Zdarzyło się to niemal każdemu. Tobie pewnie też. Logujesz się na Facebooku, widzisz chwytliwy tytuł, klikasz, czytasz i jest już za późno. Już cię mają. A to właśnie portale społecznościowe są głównym źródłem wiadomości o świecie dla setek milionów ludzi. W Stanach Zjednoczonych wiedzę o bieżących wydarzeniach czerpie z Facebooka aż 44 proc. obywateli. Jak pokazują badania Eurobarometru, aż 53 proc. Polaków wierzy w wiadomości znalezione w mediach społecznościowych i uważa je za "warte zaufania".
Kiedy dodatkowo pod uwagę weźmiemy raport serwisu Buzzfeed, z którego wynika, że nieprawdziwe informacje dotyczące wyborów w USA cieszyły się większym zainteresowaniem od prawdziwych, to zdamy sobie sprawę, że konsekwencje są daleko idące nie tylko dla społeczeństwa, ale też dla demokracji.
Kłamstwa i manipulacje
Przykłady fałszywych newsów, które zalewają portale społecznościowe, głównie Twittera i Facebooka, można mnożyć. Wystarczy z pamięci przywołać doniesienia z ostatniej kampanii prezydenckiej w USA. Wielu z nas na swojej tablicy widziało, a część pewnie też uwierzyła w informację, że Hillary Clinton ukradła meble z Białego Domu czy dała broń terrorystom. Pierwszą z nich przeczytało blisko 100 tys., a drugą niemal 800 tys. osób.
Oczywiście fałszywe newsy dotyczyły obu stron barykady. Dlatego mogliśmy np. przeczytać nieprawdziwe rewelacje, że papież Franciszek poparł kandydaturę Donalda Trumpa (informacja dotarła do niemal miliona osób). Furorę zrobił też tweet Erica Tuckera, który przedstawiał zdjęcia autokarów, którymi mieli być zwożeni do Austin protestujący przeciwko Trumpowi elektowi. Jego wiadomość retweetowano 16 tys. razy, a na Facebooku udostępniło ją 350 tys. osób. Podającym dalej bzdury wymyślone przez Tuckera najwyraźniej nie przeszkadzało to, że wcześniej nieznany przedsiębiorca z Texasu jest - delikatnie mówiąc - kiepskim źródłem informacji. Jego poczynania na Twitterze śledziło wówczas zaledwie 40 osób. Dziś jego konto obserwuje blisko tysiąc użytkowników.
Eric Tucker, had 40 followers. But his tweet about paid protesters being bused to demonstrations against Trump went national. #MorningJoepic.twitter.com/VQrwItyWIj
— THE CONNET (@THEAlleyeceeing) 6 grudnia 2016
Zresztą z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia także na własnym podwórku. Wystarczy wrócić do zeszłorocznej kampanii wyborczej do parlamentu. Jednym z jej głównych tematów, które dzieliły Polaków, była kwestia pomocy uchodźcom.
Wrzesień 2015. Na Facebooku pojawia się wpis blogera Kamila Bulonisa. Opisuje brutalny atak uchodźców na autokar, którym mężczyzna przekraczał austriacko-włoską granicę. W jego relacji imigranci obrzucali pojazd fekaliami, tłukli pięściami w drzwi, wybijali szyby. Emocjonalna opowieść rozchodzi się tempem błyskawicy. Co więcej, bez żadnej weryfikacji powielają ją niektóre portale informacyjne. Problem w tym, że cała historia została wymyślona. Wystarczył jeden telefon do włoskiej policji, aby okazało się, że takie zdarzenie nie miało miejsca.
Październik tego roku. Na facebookowym profilu "Sok z buraka" pojawia się mem informujący o rzekomych aborcjach przeprowadzonych przez Małgorzatę Wasserman oraz Małgorzatę Terlikowską. Stronę obserwuje grubo ponad 400 tys. osób. Administratorzy w końcu kasują post, tłumacząc, że nie są jego autorami, a jedynie opublikowali treść od internautów. Ilu z nich zdążyło go przeczytać i uwierzyć? Jak pokazują badania, sygnał ostrzegawczy zapala się mniejszości.
Sok z buraka czy wyssane z palca? pic.twitter.com/FLlA6vg6GU
— gruszka k.c. (@twitkcg) 5 października 2016
Krytyczne podejście do tego, co widzimy w internecie, to rzadkość. Korzystają na tym twórcy fałszywych wiadomości, którym dodatkowo zadanie ułatwia zarówno Facebook, Twitter, jak i Google. Z obu platform korzysta na całym świecie kilka miliardów ludzi. A to one napędzają ruch, dostarczając użytkowników (z wyszukiwarki i tablicy na Facebooku) do stron z nieprawdziwymi informacjami.
Internetowi giganci po części odpowiadają za rozpowszechnienie fałszywych wiadomości, bo nie selekcjonują źródeł. Użytkownik, widząc na swojej tablicy link, najczęściej nie odróżnia materiału np. z "Washington Post", nad którym przez kilka miesięcy pracowało kilku profesjonalnych dziennikarzy od sfabrykowanego w kwadrans clickbaita, czyli odnośnika do strony z chwytliwym i często wprowadzającym w błąd nagłówkiem, który ma sprowokować kliknięcie. Na facebookowej tablicy oba te materiały stoją obok siebie i są równorzędne. W efekcie merytoryczny i prawdziwy artykuł stoi na przegranej pozycji, bo rzadko kiedy wygra z "szokującą" wiadomością.
Jeśli nic się nie zmieni, to - jak zauważa Kyle Chayka z The Verge - zjawisko to będzie się tylko pogłębiać, bo strony z fałszywymi informacjami coraz mocniej upodabniają się do stron poważnych portali informacyjnych. Kiedyś sprawne oko internetowego czytelnika mogło odróżnić je m.in. po rozmazanym zdjęciu, tytule pisanym wielkimi literami, czy tzw. brudami na stronie, czyli chociażby dużą ilością wyskakujących nachalnie reklam, które trudno zamknąć. Jednak dziś estetyka stron z fałszywymi informacjami jest coraz lepsza. Układ artykułów i tekstu jest staranny, zdjęcia ostre, a reklamy delikatne. Ich wizualna wiarygodność rośnie, dlatego coraz trudniej będzie nam odróżnić poważne źródło informacji od fałszywego, szczególnie na urządzeniach mobilnych, na których coraz częściej korzystamy z internetu.
Koniec prawdy?
Wiara w fałszywe informacje jest niebezpieczna, bo im więcej osób im ulega, w tym większym stopniu wpływają one na naszą rzeczywistość. To właśnie takie zjawisko określono słowem "post-truth", czyli postprawda. Choć zawiera ono w sobie człon "prawda", to używa się go, by nie powiedzieć "kłamstwo", a znaczy praktycznie to samo. Pierwszy raz wpisano je do słownika w 1992 roku. Od tego czasu zrobiło zawrotną karierę, której apogeum przypadło na rok 2016. Dlaczego stało się tak ważne właśnie teraz? Głównie z powodu wielkich zmian, które widzimy na całym świecie: od Polski przez Wielką Brytanię po Stany Zjednoczone.
"Postprawda" określa bowiem sytuację, w której to nie fakty mają decydujący wpływ na opinię publiczną, lecz manipulacje, niedopowiedzenia czy fałsz. Mówiąc krótko: prawda przestaje mieć znaczenie, bo istnieje zbyt wiele źródeł informacji, sprzecznych ze sobą badań i autorytetów, które utraciły wiarygodność. Teraz bardziej liczą się emocje, które wpływają na nasze postawy i decyzje przy urnach wyborczych.
To nie przyziemność faktów, ale żywioł emocji rządził kampaniami wyborczymi w Stanach Zjednoczonych i na Wyspach. Emocji, które w coraz większym stopniu rozpalały fałszywe informacje zalewające Facebook i Twitter. Wygrywają one z prawdziwymi, bo często jak ulał pasują do naszych poglądów.
Dlaczego wierzymy?
Zdaniem dr. Marka Palczewskiego, medioznawcy z Uniwersytetu SWPS w Warszawie, dajemy wiarę nieprawdziwym informacjom, bo nie odbiegają one od tych, które mogłyby zaistnieć w profesjonalnych redakcjach. – Tradycyjne media, wyszukując najbardziej osobliwe i dziwaczne informacje, przyzwyczajają odbiorców do ciągłego serwowania im czegoś niezwykłego. Dlatego później łatwiej nam uwierzyć w coś nieprawdopodobnego, co jest kłamstwem. Czasem bardzo trudno jest odróżnić prawdę od fałszu, a większość z nas nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić dany fakt w innym źródle – wyjaśnia dr Marek Palczewski.
Tradycyjne media, wyszukując najbardziej osobliwe i dziwaczne informacje, przyzwyczajają odbiorców do ciągłego serwowania im czegoś niezwykłego. Dlatego później łatwiej nam uwierzyć w coś nieprawdopodobnego, co jest kłamstwem. Czasem bardzo trudno jest odróżnić prawdę od fałszu, a większość z nas nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić dany fakt w innym źródle.
dr Marek Palczewski
Tabloidyzacja mediów, która polega na ciągłym upraszczaniu rzeczywistości, skrótowym przedstawianiu tematu oraz graniu na emocjach odbiorców, to tylko jedna strona medalu. Drugą jest to, że coraz więcej z nas żyje w tzw. bańkach informacyjnych.
Taka bańka wokół nas tworzy się, bo szukamy przede wszystkim takich informacji, które odpowiadają naszym poglądom. Dobieramy źródła (portale, gazety, kanały telewizyjne i inne) tak, by zgadzały się z tym, co myślimy o świecie. Informacyjną bańkę wzmacniają też nasi znajomi, którzy myślą tak jak my. Osoby o przeciwnym zdaniu zwykle marginalizujemy, traktujemy jak obcych.
– W ten sposób unikamy stanu napięcia psychicznego, który wytwarza się w momencie przetwarzania informacji niezgodnych z naszym obrazem świata. Zamykamy się we wspomnianych bańkach informacyjnych, ograniczamy kontakty do osób, które myślą podobnie, bo to gwarantuje nam komfort i bezpieczeństwo. Niestety nie dopuszczamy do siebie osób myślących inaczej, czyli takich, które mogą kwestionować nasz prywatny świat, nierzadko zbudowany na przypadkowo wybranych wartościach oraz ideach – wyjaśnia dr Kamil Filipek, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Koło się zamyka
Życie w informacyjnych bańkach pogłębiają też portale społecznościowe, a precyzyjnie rzecz ujmując, algorytm zarządzającymi naszą tablicą na Facebooku. System ten stworzony jest tak, aby najdłużej utrzymać nas na portalu i zwiększać nasze zaangażowanie, które wyrażamy np. poprzez lajki i komentarze.
– Facebookowi zależy na tym, abyśmy spędzali na portalu dużo czasu i angażowali się w kontakty z innymi, bo na tym zarabia. Dlatego nie ma co oczekiwać, że będzie nam podsuwał informacje, które zburzą nasz porządek świata i sprawią, że po krótkiej chwili zakończymy na nim naszą wizytę. Warto jednak pamiętać, że algorytm zarządzający tablicą Facebooka jest w zasadzie nierozpoznany. Nawet jeśli rozszyfrujemy pewne zasady rządzące jego działaniem, one za chwilę mogą się zmienić. Dlatego należy być ostrożnym w formułowaniu tez, które sugerują, że media społecznościowe przyczyniają się do powiększania baniek informacyjnych – wyjaśnia dr Filipek.
To, czy damy się nabrać na zmyślone informacje, zależy też od naszego wykształcenia. Jak podkreśla socjolog internetu z Uniwersytetu Warszawskiego dr Dominik Batorski, osoby dobrze wykształcone są mniej podatne na manipulację. – Mają większą szansę na krytyczną ocenę informacji, które otrzymują. Częściej sprawdzają je w kilku miejscach, jak również same źródła informacji – wyjaśnia dr Batorski.
Słabe media?
Jego zdaniem do obecnej sytuacji przyczyniła się również słabość niektórych mediów, w których coraz mniej jest jakościowego dziennikarstwa. – Część portali informacyjnych wybrało model rozwoju oparty o produkcję dużej ilości informacji i zarabianiu na liczbie wyświetleń reklam. Kluczowe jest dla nich to, aby treści się klikały, a ich jakość staje się drugorzędna – twierdzi dr Dominik Batorski.
Facebookowi zależy na tym, abyśmy spędzali na portalu dużo czasu i angażowali się w kontakty z innymi, bo na tym zarabia. Dlatego nie ma co oczekiwać, że będzie nam podsuwał informacje, które zburzą nasz porządek świata i sprawią, że po krótkiej chwili zakończymy na nim naszą wizytę.
dr Kamil Filipek
Szczególnie mocno widać to na stronach, gdzie artykuły składają się z zaledwie kilku nieskładnie napisanych zdań, w których trafiają się nawet błędy ortograficzne. Takie materiały nie opierają się na sprawdzonych i autorskich treściach, a zamiast ilustracji, wykresów i grafik, które mają pomóc zrozumieć czytelnikowi omawiany temat, znajdziemy galerie z dziesiątkami zdjęć służących do "nabijania" kliknięć.
– Na głównych stronach tych portali umieszczane są w pierwszej kolejności informacje, które się klikają, a dopiero później te, które są ważne. Jak coś przestaje się klikać, to spada niżej. Można zatem powiedzieć, że o istotności tematów decydują w dużym stopniu czytelnicy – dodaje.
Według dr. Marka Palczewskiego model biznesowy oparty na produkcji dużej ilości treści kiepskiej jakości, który dominuje w mediach internetowych, sprawia, że dziennikarze, a właściwie dostarczyciele contentu, nie mają już czasu weryfikować informacji.
– Wygodniej i szybciej jest im sięgnąć np. do wpisu na Facebooku czy Twitterze niż zadzwonić do autora wypowiedzi i potwierdzić, czy faktycznie ma on taką opinię. Coraz częściej publikowane informacje nie są potwierdzone w dwóch czy trzech źródłach, a to prowadzi do pomyłek, które zdarzają się nawet gwiazdom, jak chociażby Tomaszowi Lisowi, który w swoim programie sięgnął po wpisy z Twittera pochodzące z fałszywego konta Kingi Dudy, córki ówczesnego kandydata na prezydenta Andrzeja Dudy - przypomina dr Palczewski.
Zdaniem dr. Kamila Filipka słabością niektórych mediów jest też brak dążenia do zachowania bezstronności. – Dziennikarze wchodzą w buty polityków, a w efekcie odbiorcy przestają im ufać – mówi dr Filipek i dodaje, że zaufanie tracą też występujący na łamach gazet, portali i w telewizji eksperci.
– Jest ich zbyt wielu, a niektórzy ulegają politycznej koniunkturze, aby zaistnieć w przestrzeni publicznej. W takich warunkach ich bezstronność staje się niemożliwa, co prowadzi do tego, że odbiorcy im nie ufają – podkreśla Filipek.
Poważne dziennikarstwo
Dlatego w świecie, w którym każdego dnia zalewają nas tysiące wiadomości, niezwykle ważna jest rola tradycyjnych mediów, które oferują profesjonalne dziennikarstwo i sprawdzone informacje, ale również dokonują ich selekcji, oddzielają kwestie ważne od błahych. To jednak jest coraz trudniejsze, bo model biznesu oparty np. na sprzedaży drukowanych gazet staje się coraz mniej dochodowy, a z drugiej strony model internetowy wciąż nie zapewnia odpowiedniego poziomu wpływów, bo na reklamach zarabiają raczej właściciele wyszukiwarek i portali społecznościowych niż redakcje.
Jeszcze przed wyborami prezydenckimi w USA zwracał na to uwagę Mathias Doepfner, szef koncernu Axel Springer, który przestrzegł przed dalszą konfrontacją pomiędzy wydawcami a internetowymi potentatami w rodzaju Google'a i Facebooka.
Jeśli nie powstanie odpowiedni, solidny model biznesowy w segmencie wyszukiwarek i platform społecznościowych, to liczba dostawców treści będzie szybko maleć. W efekcie sieć stanie się mieszaniną plotek i faktów, a to gotowy grunt dla propagandy i bolesny cios dla demokracji.
Mathias Doepfner, szef koncernu Axel Springer
– Jeśli nie powstanie odpowiedni, solidny model biznesowy w segmencie wyszukiwarek i platform społecznościowych, to liczba dostawców treści będzie szybko maleć. W efekcie sieć stanie się mieszaniną plotek i faktów, a to gotowy grunt dla propagandy i bolesny cios dla demokracji – prognozował na łamach "Financial Timesa" Doepfner.
Komu to odpowiada?
W rzeczywistości, w której odbiorcy pozamykani są w informacyjnych bańkach, a słabe i tracące zaufanie media zajmują się produkcją klikalnego contentu zamiast prostowaniem kłamstw, fałszywe newsy mają ogromny wpływ na to, co myślimy i jakie decyzje podejmujemy – także przy urnach wyborczych.
Z analizy BuzzFeed wynika bowiem, że 20 najbardziej poczytnych, lecz fałszywych informacji o wyborach prezydenckich w USA, w ostatnich dniach przed głosowaniem doczekało się ponad 8,7 mln udostępnień, reakcji i komentarzy na Facebooku. W tym samym czasie 20 najpopularniejszych, lecz prawdziwych informacji, które pochodziły z najważniejszych amerykańskich portali (m.in. CNN, Washington Post, New York Times) oraz brytyjskiego "The Guardian" oferujących poważne dziennikarstwo, przyciągnęło uwagę niespełna 7,4 mln użytkowników.
Oczywiście nikt nie może udowodnić, że Donald Trump albo jakikolwiek inny polityk zatrudnił tysiące osób, aby tworzyły zmanipulowane, nieprawdziwe informacje czy powielały kłamstwa na portalach społecznościowych. Szczególnie że wiele z nich – co udowodnili naukowcy z Uniwersytetu Południowej Kalifornii – tworzą boty, których działanie coraz trudniej odróżnić od działania człowieka, bo nie tylko wdają się w dyskusje, ale też "chodzą spać", naśladując naturalny tryb czuwania. Jednak jasne jest, że na mechanizmie niedoinformowania korzystają przede wszystkim politycy, bo mogą np. powoływać się na sfabrykowane historie.
Taktyka prowadzenia narracji wbrew faktom okazała się skuteczna np. w Wielkiej Brytanii, gdzie zwolennicy wyjścia kraju ze struktur Unii Europejskiej w czasie kampanii referendalnej powoływali się na dawno obalone wyliczenia oraz składali obietnice, z których musieli wycofać się dzień po głosowaniu. Tak zrobił chociażby Nigel Farage, lider Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), który przez lata zachęcał do opuszczenia UE, podkreślając, że jego kraj rzekomo wysyła do Unii co tydzień 350 mln funtów (faktycznie jest to 190 mln funtów). Obiecywał, że po Brexicie ta kwota zostanie przeznaczona na służbę zdrowia. Dzień po głosowaniu wycofał się ze swoich słów i przyznał, że to "błąd".
Z mechanizmu budowania narracji na fałszywych informacjach często korzystał też Donald Trump, który w czasie swoich wieców promował liczne teorie spiskowe i nieprawdziwe newsy. Jak się potem okazało, 69 proc. jego wypowiedzi było nieprawdziwych (sprawdził to PolitiFact, czyli niezależny serwis specjalizujący się w prześwietlaniu słów i działań polityków). W przypadku jego kontrkandydatki Hillary Clinton odsetek ten wyniósł 26 proc. – Beneficjentami mówienia nieprawdy, ukrywania faktów są przede wszystkim politycy, a ich celem jest zdobycie i utrzymanie władzy – wyjaśnia dr Filipek.
Według dr. Dominika Batorskiego wykorzystywanie fałszywych informacji przez polityków w kampaniach wyborczych przekłada się na wyniki głosowań. – Nie jest tak, że wyborca Clinton pod wpływem jakiegoś nieprawdziwego newsa nagle zagłosuje na Trumpa, ale raczej po prostu zostanie w domu. Używanie fałszywych informacji demobilizuje elektoraty i wpływa na frekwencję wyborczą. Pod koniec kampanii pojawiły się na przykład nieprawdziwe informacje o tym, że oficer FBI, który ujawnił sprawę e-maili Hillary Clinton, popełnił samobójstwo w niewyjaśnionych okolicznościach. Mogły one zniechęcić część zwolenników Clinton do pójścia na wybory, wpływając tym samym na końcowy wynik – wyjaśnia dr Batorski.
Nie tylko politycy
Na rozpowszechnianiu fałszywych informacji korzystają nie tylko politycy, ale również właściciele portali, które sprzedają reklamy. Dla osób tworzących nieprawdziwe informacje nie ma znaczenia, kto wygra wybory w USA. Przyznali to zresztą sami młodzi Macedończycy, którzy zbili majątek, tworząc ponad 100 serwisów internetowych oferujących fałszywe wiadomości. Adresowali je głównie do wyborców Trumpa, bo uznali, że ich łatwiej da się oszukać, serwując niestworzone, nieprawdziwe informacje dotyczące rywalki miliardera i łatwiej będzie zdobyć ich zainteresowanie doniesieniami podbijającymi popularność miliardera.
– Zależało im na tym, aby newsy dobrze się klikały. A z ich doświadczeń wynikało, że większym zainteresowaniem cieszyły się te informacje, które dotyczyły Trumpa, a nie Clinton czy Sandersa, więc takie fabrykowali częściej, aby mieć większy zysk – wyjaśnia dr Batorski.
Co możemy zrobić?
Wróćmy jednak do użytkowników mediów społecznościowych. Codzienne zalewani są oni setkami informacji, wśród których wiele jest zmanipulowanych lub całkowicie nieprawdziwych i których nie ma kto weryfikować. Czy zatem zjawisko niedoinformowania będzie się już tylko pogłębiać? Zdaniem dr. Kamila Filipka niekoniecznie. – Znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym. Uświadomiliśmy sobie, że media społecznościowe są potężnym kanałem przekazywania informacji i teraz trzeba ten obszar unormować– mówi dr Filipek.
Nie jest tak, że wyborca Clinton pod wpływem jakiegoś nieprawdziwego newsa nagle zagłosuje na Trumpa, ale raczej po prostu zostanie w domu. Używanie fałszywych informacji demobilizuje elektoraty i wpływa na frekwencję wyborczą. Pod koniec kampanii pojawiły się na przykład nieprawdzie informacje o tym, że oficer FBI, który ujawnił sprawę e-maili Hillary Clinton, popełnił samobójstwo w niewyjaśnionych okolicznościach. Mogły one zniechęcić część zwolenników Clinton do pójścia na wybory, wpływając tym samym na końcowy wynik.
dr Dominik Batorski
Jak to zrobić? Na przykład poprzez regulacje, które obowiązują tradycyjnych dostawców mediów. Kiedy bowiem telewizja, radio, czy gazeta poda fałszywą informację, to grozi mu finansowa kara. – Podobnie powinno karać się za mówienie nieprawdy w mediach społecznościowych – uważa dr Filipek. Dodaje, że bez tego ciągle będziemy psuli sferę publiczną, powołując się na kłamstwa "przeczytane w internecie". Jego zdaniem ważna jest też edukacja medialna.
– Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy nie potrafią odróżnić prawdy od fałszu w świecie pogłębiającego się relatywizmu. Nie mają wiedzy i umiejętności, aby odróżnić od siebie lepsze i gorsze źródła informacji. Trzeba dać im możliwość obrony przed obecnymi w internecie manipulacjami i kłamstwami. Dlatego warto rozważyć wprowadzenie edukacji medialnej możliwie najwcześniej, być może już na etapie szkoły podstawowej – uważa dr Filipek.
Kluczowe jest też, aby każdy z nas próbował przebić własną informacyjną bańkę. Według dr. Dominika Batorskiego powinniśmy weryfikować informacje, które do nas docierają z gazet czy telewizji. – Trzeba też patrzeć, jak o tej samej sprawie piszą różne media. To pozwoli nam bardziej krytycznie oceniać dane relacje i wyrabiać sobie własne zdanie – mówi dr Batorski.
Dużą rolę mogą odegrać też wspomniani wcześniej technologiczni giganci: Google i Facebook. Ten pierwszy już zapowiedział, że nie będzie emitował reklam w serwisach, które podają nieprawdziwe informacje, a to odetnie je od źródeł finansowania. – Natomiast Facebook ma dobry system wyłapywania treści o charakterze seksualnym czy związanym z przemocą. Na podobnych zasadach i z pomocą użytkowników mógłby walczyć ze stronami z nieprawdziwymi informacjami – dodaje Batorski.
Tu właśnie zaczyna się nasza rola. Widząc post zawierający fałszywą informację, możemy go zgłosić, klikając rozwijane menu w prawym górnym rogu postu. Następnie należy zaznaczyć opcję "Uważam, że to nie powinno znaleźć się na Facebooku" oraz "To fałszywe zdarzenie w aktualnościach". W ten sposób administracja serwisu otrzyma nasze zgłoszenie i będzie je obserwować. Powinniśmy też przestać obserwować źródło fałszywej informacji (niezależnie od tego, czy to fanpage, czy nasz znajomy). I znów: wystarczy kliknąć w menu w prawym rogu i oznaczyć "Przestań obserwować użytkownika" (jeśli chodzi o osobę) bądź "Ukryj wszystkie od" (gdy sprawa dotyczy instytucji).
Zanim jednak zablokujemy i zgłosimy źródło fałszywych informacji, warto uprawnić się, czy mamy do czynienia z nieprawdą. To tak zwany fact-checking, czyli weryfikowanie źródeł i informacji, które powinno być naszym nawykiem. Widzimy podejrzanego newsa? Sprawdzamy, czy oferujące profesjonalne dziennikarstwo portale też o nim piszą. Czasem wystarczy wpisać hasło w Google. Jeśli otrzymamy linki do małych, nieznanych i wątpliwie wyglądających portali, to najpewniej mamy do czynienia z nieprawdą.
Jak rozpoznać takie portale? Ich adresy często kończą się na "lo" i .com.co". Wątpliwości - choć jest to coraz rzadsze - budzi też ich estetyka: kiepskiej jakości zdjęcia, nadużywanie wielkich liter, krzykliwych tytułów, wykrzykników, brak jasnej struktury i podziału na fachowe działy. Należy też sprawdzić, czy autor wiadomości w ogóle się pod nią podpisał (zwykle fałszywe informacje nie mają autorów). Jeśli pod tekstem jednak widnieje wpis, to warto sprawdzić, czy taka osoba istnieje - wielu dziennikarzy ma np. konto na Twitterze lub Facebooku. Tam można sprawdzić historię ich publikacji.
Jeśli widzimy zaś, że któryś z naszych znajomych rozpowszechnia nieprawdę, to warto - w prywatnej wiadomości - zwrócić mu uwagę, podsyłając np. źródło prawdziwych informacji. Co ważne, nie należy tego robić publicznie, bo jeśli zaatakujemy kogoś na forum, to zamiast refleksji raczej zobaczymy reakcję obronną w postaci ataku. Uwagę należy zatem zwracać z klasą: delikatnie i kulturalnie.
Photoshop dla głosu
Zdaniem dr. Dominika Batorskiego uporanie się z nieprawdziwymi informacjami w postaci linków do portali, zdjęć czy memów to dopiero początek walki, a prawdziwie wielkim wyzwaniem będzie zmierzenie się z tym, co przyniesie nam rozwój technologii.
– Już teraz dostępne są aplikacje edycji głosu. Działają jak photoshop, ale zamiast obrazu zmieniana jest ścieżka dźwiękowa. Otóż wystarczy ok. 20-minutowe nagranie, aby program przeczytał głosem dowolnej osoby, którą nagraliśmy, stworzony przez nas tekst. Efekty brzmią bardzo realistycznie, a możliwości manipulowania wypowiedziami wydają się niemal nieograniczone. Jednocześnie pojawiają się programy, które pozwalają w nagraniu wideo sterować mimiką mówcy. Zatem spreparowanie dowolnej wypowiedzi np. osoby publicznej już teraz jest technicznie możliwe. To pokazuje skalę zagrożenia i wyzwań w świecie informacji, które są dopiero przed nami – mówi dr Batorski.