Średniowiecze pachnie jak połączenie obornika i farby akrylowej. Wbrew pozorom można się przyzwyczaić. Po 750 latach od założenia Poznania specyficzny zapach znów uniósł się w powietrze, a na fragment pierwotnego miasta padły promienie Słońca i badawcze spojrzenia archeologów.
Umożliwiła to olbrzymia inwestycja, do której przygotowuje się stolica Wielkopolski. Niebawem wymieniona zostanie nawierzchnia Starego Rynku, a pod jego wschodnią pierzeję zostanie wkopany gigantyczny zbiornik na deszczówkę. Wcześniej teren musieli sprawdzić archeolodzy.
- Założyliśmy wykop na 235 metrach kwadratowych. Jego północna krawędź dochodziła do obszaru, który badaliśmy już pięć lat temu. Razem wyeksplorowaliśmy więc blisko 400 metrów kwadratowych - opowiada Kateriny Zisopulu-Bleja, która kieruje badaniami prowadzonymi przez zespół z Muzeum Archeologicznego w Poznaniu. - Okazja do prowadzenia szeroko płaszczyznowych wykopalisk w centrach współczesnych miasta trafia się bardzo rzadko - wyjaśnia archeolog.
Wspomniany zapach brał się z mierzwy. To sprasowana mieszanina zwierzęcych odchodów, błota, słomy i diabli wiedzą czego jeszcze, która przed wiekami szczelnie wypełniała poznański Stary Rynek. By dotrzeć do piaszczystego calca, czyli warstwy nietkniętej działalnością człowieka, archeolodzy musieli przerzucić miejscami prawie trzy metry brunatnej masy! W konsystencji mierzwa zbliżona jest do zmarzniętego masła. A jak wiemy z filmu "Dzień świra", zmarznięte masło trzeba skrobać. Tylko że w tym przypadku zamiast noża do dyspozycji są łopaty.
Klondike księcia pana
Mimo trwającej pandemii jest taka pora dnia, gdy przed poznańskim ratuszem gromadzi się spory tłumek. To południe. Wówczas z wieży zegarowej wychodzą słynne koziołki, aby trykać się w cokolwiek spazmatyczny sposób, ku uciesze zebranych. Władze miasta zamówiły "urządzenie błazeńskie" 500 lat temu. I była to dobra inwestycja, bo mimo upływu lat blaszane kozły nadal zmuszają ludzi, by zadzierali głowy do góry. W smartfonach większość gapiów uwieczni podobne kadry. Ratusz, fontannę Prozerpiny, groźny pręgierz oraz pastelowe domki budników, które urągają szarości starych bruków. Wszystko to składa się na panoramę miasta, którą można zamknąć w szklanej kuli śnieżnej i sprzedawać turystom. Panoramę, w której średniowieczni mieszkańcy z trudem by się odnaleźli.
- Rynek przed wiekami to nie był salon Poznania, lecz wielkie centrum handlowe - mówi Kateriny Zisopulu-Bleja. - Stało tutaj dużo drewnianych kramów i bud, a przed samym ratuszem sprzedawano świeże ryby. Z pewnością było tu bardzo brudno - dodaje. To, że na płycie rynku lądowały resztki obiadu w postaci drobnych zwierzęcych kości, jest jasne. Ale badacze znajdowali również całe krowie czaszki razem z rogami! Taki łeb ktoś wyrzucił na płytę rynku i nikomu to wówczas nie przeszkadzało.
W średniowiecznych miastach zdarzało się, że właściciele domów budowali tak zwane przedproża, aby błoto nie dostawało się do sieni. W tym samym czasie popularność zyskały patynki. To specjalne drewniane nakładki na buty, które możemy podziwiać na słynnym portrecie małżeństwa Arnolfinich i które nierzadko były bogato zdobione.
- W czasie prac znajdowaliśmy niewielkie fragmenty bruków oraz ślady po nich. Ale raczej nie była to spójna nawierzchnia, po jakiej chodzimy dzisiaj. Poza tym sam teren nie był równy, tylko opadał w kierunku zachodnim - wyjaśnia Zisopulu-Bleja. - Ludzie przemieszczali się traktami moszczonymi drewnem, które w deszczowe dni przypominały pomosty - dodaje.
O tym, jak "wciągająca" potrafiła być powierzchnia rynku, świadczą znajdowane raz po raz buty. Albo duże przedmioty, jak noże czy podkowy, których przecież nikt celowo w mierzwie nie deponował. Musiały być więc zgubione i niemal natychmiast pochłonięte przez lepką maź, która skutecznie utrudniała poszukiwania.
Historyków pewnie zirytuje taka analogia, jednak nie od rzeczy będzie porównanie średniowiecznego Poznania z pierwszych lat istnienia do miasteczka z Dzikiego Zachodu. Wytyczony na surowym korzeniu, tonący w błocie, pełen drewnianych kramów i zasiedlony przybyszami z dalekich stron - to przecież opis jakiegoś Deadwood albo Silverado!
- Działały tutaj liczne warsztaty - mówi Zisopulu-Bleja. - Podczas naszych badań w 2015 roku odkryliśmy w pobliżu Pałacu Działyńskich pracownię rzemieślnika, który wytwarzał różne przedmioty z rogu, takie jak elementy kusz czy okładziny noży. Wydobyliśmy też formę odlewniczą służącą do produkcji aplikacji kwiatkowych. Miasto to było przedsięwzięcie gospodarcze, które miało przynieść zysk księciu, wyznaczonym przez niego zasadźcom i osadnikom - konkluduje kierownik badań.
Patrząc na wiek znajdowanych zabytków, można wysnuć przypuszczenie, że jako taki porządek zapanował za czasów Władysława Jagiełły. Monet i przedmiotów późniejszych niż pierwsza połowa XV wieku badacze znajdowali bardzo mało. Zapewne wówczas szczelniej ułożono bruk i zabrano się za wywożenie nieczystości z miasta. Ale nadal nie był to rynek, jaki znamy z pocztówek. Dopiero w 1867 roku pruska administracja nakazała definitywne rozebranie drewnianych konstrukcji kramów. Jednak jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym na stopniach ratusza odbywał się handel warzywami i nabiałem.
Zabytek, nie rodzynka
"Sępy"- tym pieszczotliwym określeniem młodzi archeolodzy określali detektorystów, którzy pojawiali się na wykopie. Pracującego na wykopie Pawła Tokarczyka, specjalizującego się w poszukiwaniach z wykrywaczem metali i fotogrametrii, wspierali wolontariusze z Wielkopolskiej Grupy Eksploracyjno-Historycznej Gniazdo. Trudno im było się na tego "sępa"obrażać, skoro nierzadko przebierali nogami i z krawędzi wykopu rzucali w dół tęskne spojrzenia. Dopiero gdy strop danej warstwy został doczyszczony i sfotografowany, mogli zabierać się za szukanie zabytków, pamiętając przy tym, że nie wolno im przegłębiać dołków. Zabytek nabiera wartości przez kontekst, w którym się znajduje, więc "przeskakiwanie" warstw i wygrzebywanie artefaktów niczym rodzynek z ciasta nie wchodziło w grę. Trzeba było więc "skrobać", tak jak kazała mama Adasia Miauczyńskiego. Za pomocą miary taśmowej, niwelatora i łaty geodezyjnej każdy znaleziony przedmiot był namierzany przez zajmującą się tą czynnością Natalię. A raczej "namierzwiany", jak zwykło się mówić na wykopie.
Wiedza o położeniu zabytków to klucz do rekonstrukcji krajobrazu średniowiecznego rynku. Na przykład bliżej północnej ściany wykopu znajdował się obszar, który obfitował w metalowe elementy stroju. Oprócz rozmaitych aplikacji, nitów i sprzączek znaleziono tam skrawki miedzianej blachy, kawałki skór i szydełko do ich przekłuwania. Może właśnie w tym miejscu stał kram kaletnika specjalizującego się w produkcji ozdobnych pasów?
- To wszystko będzie wymagało długiej analizy - mówi Kateriny Zisopulu-Bleja. - Zawsze prace gabinetowe, konserwacja zabytków i interpretacja danych trwają dłużej niż same wykopaliska. Więc wszystko jeszcze przed nami - śmieje się.
Woda to życie
A dla archeologów problem. Od początku wykopalisk woda sączyła się z różnych stron i miejsc. A to ściekała po profilach, a to wybijała z dna kolejnych warstw, przypominając, że rynek nie był kiedyś suchym placem.
Świeżą wodę doprowadzono na rynek ze stawu młyńskiego u podnóża Zamku. Płynęła nie w rurach, lecz w rowach szalowanych deskami. Również z odprowadzaniem nieczystości radzono sobie, budując zawiłą sieć rynsztoków. Niekiedy tak wielkich, że przerzucano nad nimi mostki.
- Największy z rynsztoków położony był w osi dzisiejszej ulicy Woźnej i odprowadzał nieczystości do Warty - mówi Zisopulu-Bleja. - Miał on jednak tę wadę, że w przypadku wysokiego stanu rzeki woda wdzierała się nim do miasta. Mamy nawet szesnastowieczny przekaz, jakoby podczas powodzi konie kupców norymberskich pływały po rynku - tłumaczy kierownik badań.
Archeolodzy odkryli i pieczołowicie zadokumentowali szereg drewnianych konstrukcji związanych z gospodarowaniem wodą. Najbardziej czytelne dla laików i jednocześnie najmłodsze były rury wodociągowe drążone w sosnowych pniach. Ciekawsze i zdecydowanie bardziej tajemnicze okazały się obiekty średniowieczne. Na przykład szalowany wielkimi dechami wspomniany już rynsztok znany ze źródeł pisanych. Kołki-piloty, które stabilizowały deski, były wbite na głębokość nawet trzech metrów! To pokazuje inżynieryjny rozmach pierwszych budowniczych Poznania.
- Przy południowej ścianie jest kilka konstrukcji, jedna z nich może być zbiornikiem lub studnią, druga fragmentem budynku, być może kramu - mówi kierownik. - Jedna z nich jest szczególnie solidna, wzmacniana żelaznymi kotwami i zastrzałami. Ich funkcję będziemy mogli określić dopiero po całościowym ich rozpoznaniu - dodaje Zisopulu-Bleja.
Siwaki i szpanerski dzbanek
Każdego dnia na wykopie zbierano po kilkanaście kilogramów tak zwanego materiału masowego. Składały się nań kawałki skór, żużle, kości zwierzęce i większe fragmenty cegieł. Ale przede wszystkim była to tak ukochana przez kolejne pokolenia studentów archeologii "cerama", czyli ceramika. W tym przypadku najczęściej stalowoszara. Opis koloru to również nazwa własna potężnej grupy naczyń, które w późnym średniowieczu dzięki niemieckim osadnikom trafiły na polskie stoły. Swą siwą barwę i delikatny połysk zawdzięczają starannemu wygładzeniu oraz ograniczonej ilości tlenu podczas wypału. Była to taka średniowieczna Ikea. Praktyczna, łatwo dostępna i relatywnie tania.
Zamożni pili ze szkła albo szkliwionej ceramiki. Materiały dziś tak popularne były 700 lat temu luksusem. Po pierwsze dla zmysłów. W porównaniu z siwakami gładka powierzchnia szklanicy to była prawdziwa pieszczota dla ust! Po drugie szkło i polewa wprowadzały żywy kolor.
- Przywykliśmy wyobrażać sobie średniowiecze przez pryzmat szarości romańskich świątyń i monotonii gotyckiej cegły. To błąd, bo średniowiecze było niezwykle kolorowe - przekonuje mediewista Łukasz Kozak. - Człowiek średniowiecza, zakładając ubranie czy kompletując zastawę stołową, nie znał pojęcia, że coś do siebie "nie pasuje". Im więcej koloru i pstrokacizny, tym lepiej i to niezależnie od płci. Gdybyśmy odwiedzili jakiś turniej rycerski w XIV-wiecznej Europie, to zauważylibyśmy, że ci "męscy mężczyźni" nosili różowe kaftany, żółte spodnie i fioletowe ciżmy - śmieje się Kozak.
Po trzecie był walor praktyczny. Siwaki to naczynia porowate. Gdy mieszczanin niedbale wyszorował dzban, to mógł być pewien, że po kilku dniach znajdzie w nim prawdziwą jesień średniowiecza z ogrodem rozkoszy ziemskich pospołu.
- Szkło i szkliwiona ceramika utrudniały rozwój pleśni - wyjaśnia dr Andrzej Kowalczyk, archeolog i znawca średniowiecznej ceramiki. - Ale nie miejmy złudzeń. Szkliwione naczynia były wówczas na tyle drogie, że większości z nich nie używano na co dzień, lecz ustawiano na półce jako wyznaczniki prestiżu.
Stare szkło z biegiem lat utlenia się, a jego powierzchnia pokrywa tęczową powłoką, przypominającą plamy benzyny na tafli wody. Robi się też ekstremalnie kruche, dlatego podstawki szklanic i pokryte guzkami brzuśce pucharów archeolodzy pakowali do worków razem z kawałkami mierzwy, na których spoczywały. W większości były to elementy pucharów fletowatych, które swoją nazwę zawdzięczają wydłużonym i cylindrycznym kształtom. Znacznie lepiej od "fletów" przetrwał w mierzwie niemal kompletny dzban o soczyście czerwonej barwie. Bez wątpienia nie powstał w żadnym poznańskim warsztacie, lecz trafił do grodu nad Wartą z Danii lub Niderlandów.
- Taki dzban mógł zostać wręczony jako dar albo przywieziony z wyprawy kupieckiej - mówi dr Kowalczyk. - Wiemy, że mieszczanie chadzali do szynków z własnymi dzbanami i kubkami, do których przelewano piwo lub rzadziej wino. Właściciel tego naczynia z pewnością zadawał tam szyku - konkluduje znawca ceramiki.
Szykownie nie wyglądały natomiast ułamki grubych glinianych płytek z okrągłymi otworami, których kilka znaleziono na rynku. Pozory jednak mylą, bo te toporne kawałki ceramiki to resztki hypokaustum. Był to zaawansowany system centralnego ogrzewania, który w dużym uproszczeniu można nazwać podłogowym.
- Przez otwory w tych płytkach wlatywało do izb rozgrzane powietrze - mówi Kateriny Zisopulu-Bleja.- Stosowano je na zamkach i w klasztorach, ale jak się okazuje, korzystali z niego również poznańscy mieszczanie. Hypokaustum było jednak bardzo energochłonne i pożerało znaczne ilości drewna. Wraz z odlesieniem okolicy i rozwojem kaflarstwa zostało wyparte przez piece kaflowe - wyjaśnia.
Srebro toczy się w krąg
Czerwony dzban wyróżniał się na tle ubogich siwaków, tym bardziej że pod szyjką miał wianuszek ozdobnych nakładek. Przez moment eksploratorzy myśleli, że do dzbanka przyklejone są drobne monety. Iluzja zrozumiała, bo niektórzy badacze uważają, że nakładki miały udawać brakteaty.
Brakteaty to jednostronnie bite drobne monety. Tak silnie związana z handlem przestrzeń jak rynek była nimi dosłownie usiana. Te zdawkowe monety, choć pospolite i często wybite z podłego srebra, są dla numizmatyków szalenie ciekawe. Brakteaty emitowali królowie, biskupi, książęta, a nawet niektóre miasta, robiąc to na własną rękę lub w imieniu możnych. Zdarzało się też, że moneta nawet dwa razy do roku była wymieniana na nowy wzór. W ten sposób władcy pobierali podatki. Mieszczanin oddawał stare typy, powiedzmy sto sztuk, a w zamian otrzymywał nowiutkie brakteaty, ale już w liczbie…90. Dlatego ilość odmian i wizerunków na tych krążkach jest niezliczona. To litery, półksiężyce, krzyże, zwierzęta, ludzkie postacie, hybrydy, rośliny i co tylko jeszcze zaludniało wyobraźnię ówczesnych ludzi.
Z handlem, równie silnie jak monety, wiążą się też plomby towarowe. W średniowieczu i wczesnej nowożytności zabezpieczały przede wszystkim bele z suknem.
- Plomby zaświadczały pochodzenie i jakość towaru - wyjaśnia dr Magdalena Poklewska-Koziełł z Muzeum Archeologicznego w Poznaniu. - Często były tam herby miast i państw, a czasem nawet prywatne. W tym ostatnim przypadku były to gmerki, czyli symbole złożone z kombinacji kresek, którymi pieczętowali się kupcy. Dzięki nim wiemy, że Poznań utrzymywał kontakty handlowe ze Śląskiem, ale też z dalszymi miastami jak Amsterdam czy austriacki Tulln - tłumaczy archeolog.
Kupcy musieli szybko liczyć. Pomagały im w tym liczmany, czyli żetony, pod które mogli podstawić dowolną wartość i sumować zyski przy pomocy specjalnych tablic. Ozdobne krążki produkowano w Norymberdze i kilka z nich archeolodzy wydobyli z mierzwy. Sporo emocji wzbudziła waga szalkowa, której liczne fragmenty znaleziono w jednej ze starszych warstw. Posługiwali się nią kupcy przybyli do nowego miasta krótko po jego lokacji.
- To był drogi przedmiot, który służył nie tylko praktycznym celom, ale miał też ładnie wyglądać - mówi Poklewska-Koziełł. - Imadełko wagi zdobione było oczkowym ornamentem. Nie ważono na niej towarów, ale kruszec i monety, którymi płacono - wyjaśnia.
Flower Power
W szkole podstawowej uczy się dzieci o krakowskich ciżmach z absurdalnie długimi noskami. Buty pod nazwą "poulaines" stały się modowym przebojem w Europie. Zresztą na zgubę Francuzów, którzy uciekając z pola bitwy pod Nikopolis, potykali się o własne nogi. Ich popularność to dowód na to, że w epoce pozbawionej internetowych influencerów i sieciówek moda także nie znała granic. Dotyczyło to nie tylko kroju odzieży, ale też dodatków w postaci aplikacji, zapinek, sprzączek i guzików. Setki tych przedmiotów odkryto podczas badań.
- XIV wiek to czas upowszechnienia się form odlewniczych. Skutkowało to podobieństwem ozdób z różnych części Europy - mówi Zisopulu-Bleja. - W Poznaniu znajdujemy aplikacje do złudzenia przypominające te, które wcześniej archeolodzy znajdowali na przykład w Londynie. Szczególnie uderzająca jest ilość ozdób w kształcie kwiatków. Ewidentnie były popularne - dodaje archeolog.
To podobieństwo widać na przykładzie zapinek w kształcie gwiazd, które wyglądem i rozmiarami odpowiadają zapinkom znaleziony dziesięć lat temu podczas badań Nowego Targu we Wrocławiu. Konserwacja i dokładne oględziny wykażą, czy były wykonane przy użyciu jednej formy odlewniczej.
Każdemu z nas zdarzyło się być na imprezie i spotkać kogoś w takich samych spodniach czy sukience. Albo pojechać na wakacje do dalekiego kraju i zauważyć, że mamy takie same klapki jak miejscowi, bo akurat w tym sezonie rzucono je do sieci supermarketów. Możemy być pewni, że średniowieczni kupcy, wędrowni bakałarze czy pielgrzymi doskonale znali to uczucie. Ciekawe, że większość znalezionych zapinek jest bardzo mała i trudno wyobrazić sobie, by mogły spinać poły płaszcza dorosłego człowieka. Do dzieci zresztą też nie należały. Wielu badaczy skłania się do teorii, że były one ozdobą samą w sobie, rodzajem broszki albo aplikacji pasa. Zapinki, w oczywisty sposób związane z funkcją zamykania, mogły symbolizować czystość i integralność moralną właściciela.
Średniowieczny glamour
Symbole trafiały też na pierścionki, które zdobiły dłonie tak mieszczek, jak i mieszczan, dorosłych oraz dzieci. Oprócz dość oczywistych znaków krzyża zdobiono je w półksiężyce, słońca lub pomniejsze gwiazdy. Czasami trafiały się orły lub fantastyczne stwory, żywcem wyjęte z bestiariuszy. Większość wykonana była z taniego metalu, chociaż trafiły się też dwa pierścionki ze złota. Druciki obrączek były bardzo cienkie, wiec żartowano, że to oszczędnościowe "typy poznańskie". Znajdowano też półprodukty, których rzemieślnicy nie zdążyli dolutować do pierścionków. Niewielkie aplikacje młodszym uczestnikom badań kojarzyły się z trupimi główkami, które na czapkach nosiła Trójka Drombo z kreskówki o Yattamanie. Tyle tylko, że to nie były żadne czaszki, lecz litery E zapisane gotycką majuskułą. Podobne są znane z badań w Krakowie i Wrocławiu. W Poznaniu wydobyto ich ponad dwadzieścia. O pomyłkę z czaszką było tym łatwiej, że literki były mocno zniekształcone. Niektóre miały też otwory, więc może miały trafić nie na obrączkę, lecz pasek? Być może rzemieślnik podpatrzył gdzieś wzór i postanowił go niezbyt umiejętnie naśladować, zmieniając przy okazji przeznaczenie ozdoby?
W tym sezonie nie natrafiono co prawda na pierścionki zaręczynowe czy ślubne z popularnym do dziś motywem splecionych dłoni. Odkryto za to fragmenty diademów, które mogły być noszone z okazji zaręczyn, ślubów oraz innych ważnych uroczystości w życiu mieszczan.
- Diademy mogły być wykonane z połączonych ze sobą blaszek tłoczonych na przykład w motyw lilii - wyjaśnia Kateriny Zisopulu-Bleja. - Mogły być też odlewane z cyny i ołowiu. W tym roku znaleźliśmy fragmenty dwóch diademów, a w 2015 jeden, za to w swym programie ikonograficznym bardzo wyjątkowy - podkreśla badaczka.
Sceny wyobrażone na wieńcu udało się powiązać z legendami arturiańskimi oraz obyczajowością turniejową. Nie musi to oznaczać, że w Poznaniu rycerze stawali w szranki. Ale to świetny dowód na to, że bogatsi mieszkańcy miasta znali elitarną kulturę i gdyby przyszło im odbyć small talk z przybyszem z zagranicy, to mogliby porozmawiać o przewagach sir Lancelota oraz zakazanej miłości Tristana i Izoldy.
Turystyka w imię Boże
"Gdy kwiecień deszczu rzęsistym strumieniem/Marcową suszę zmoczy do korzeni/I skąpie żyłę ziemi w takim płynie/Który kwitnienia moc daje roślinie […] Wtedy i ludzi ogarnia pragnienie/Zbożnej pielgrzymki, idą w obce strony/Do świętych grobów cudami sławionych". Tak zaczynają się słynne "Opowieści kanterberyjskie" Geoffreya Chaucera. Średniowieczny poemat trudno zaliczyć do zbożnych, ale jego akcja dzieje się właśnie w trakcie pielgrzymki. Była to bowiem sytuacja życiowa, która łączyła przedstawicieli wszystkich stanów. Pragnienie "pójścia w obce strony" dotyczyło także poznaniaków, czego dowody znajdujemy w postaci przywiezionych z daleka plakietek pielgrzymich.
Najpiękniej prezentuje się znaczek przedstawiający Pokłon Trzech Króli, który do Poznania ktoś przywiózł z katedry w Kolonii. Plakieta, odlana ze stopu cyny i ołowiu, zdobiła czapkę, kostur lub sakwę pątnika. Dziś jest nieco poszarzała, ale 700 lat temu błyszczała w słońcu niczym srebro. Można powiedzieć, że to efektowny i w sumie tani souvenir z podróży, który rozmiarami przypomina nasze magnesy na lodówkę.
- Odznaki były materialnymi dowodami odbycia pielgrzymki, ale przede wszystkim miały charakter dewocjonaliów. Ludzie przyczepiali je do stroju albo wkładali do naczyń, z których rozlewano wino - wyjaśnia kierownik badań. - Wierzono, że mogą one wyleczyć z chorób albo zapewnić pomyślność, tak samo jak modlitwa do świętego lub kontakt z relikwiami - kończy Kateriny Zisopulu-Bleja.
Chaucer w "Opowieściach kanterberyjskich" niezwykle szczegółowo opisuje wygląd i strój pielgrzymów, nie szczędząc przy tym złośliwości. Oto, jak sportretował handlarza relikwiami: "Oczy miał lśniące, jak zając tropiony/A pątlik z godłem Weroniki chusty/ Z przodu, na łonie, wiózł w miechu odpusty/Prościutko z Rzymu i jeszcze gorące/Głos miał tak cienki jak koźle beczące". To "godło Weroniki chusty" przypięte do siatki spinającej włosy to nic innego jak plakietka pielgrzymia. W tym przypadku z wyobrażeniem mandylionu, które sprzedawano w Bazylice Św. Piotra. Przekupień demonstrował w ten sposób, że właśnie wrócił z Watykanu i oferuje "towar" najlepszej jakości. Można przypuszczać, że po odbyciu pielgrzymki do katedry w Canterbury handlarz przypiął sobie do pątlika kolejny znaczek. Tym razem z wizerunkiem świętego męczennika Tomasza Becketa, któremu poświęcone było tamtejsze sanktuarium. Fragment plakiety z głową biskupa znaleziono również podczas badań na rynku. Możliwe, że ktoś przywiózł ją z Canterbury, chociaż kierownik badań zastrzega, że podobne w formie były także plakietki poświęcone św. Serwacemu z Maastricht. Tak czy inaczej dawni poznaniacy byli ludźmi całkiem mobilnymi, a i sam Poznań przyciągał pątników.
- W późnym średniowieczu Poznań słynął z sanktuarium Bożego Ciała, które miało charakter ponadregionalny. Wciąż czekamy więc na odkrycie tej "naszej" plakietki pielgrzymiej - rozmarza się Zisopulu-Bleja
Skarb niejedno ma imię
Krągły i czysty dźwięk wykrywacza wskazywał, że na wyciągnięcie szpadla znajduje się potencjalnie ciekawy obiekt. Czekając, aż rysownicy zrobią swoje, detektoryści bawili się w zgadywanie, co kryje ziemia. Mogła to być piękna żelazna kłódka pokryta mosiądzowanym ornamentem, ostroga z gwiaździstym bodźcem, strzemię, klucz z romboidalnym uchwytem, a nawet… cały miedziany kociołek. Z racji niezwykle silnego sygnału, który wzbudzał, żartowano, że to zapewne zagubiony kawałek meteorytu z Moraska. Gdy po wyczyszczeniu i sfotografowaniu został wydobyty z ziemi, okazało się, że był naprawiany za pomocą blaszanej łaty przytwierdzonej do dna nitami. Wieki temu musiał być dla kogoś naprawdę wartościowym przedmiotem.
Podobnie jak krucyfiks, który jakiemuś bogobojnemu mieszczaninowi urwał się z szyi. Złość i smutek musiały być spore, bo krzyż nie nosił śladów przetarć spowodowanych długotrwałym używaniem. A to oznacza, że w momencie zagubienia mógł być całkiem nowy.
- Krzyżyk spoczywał w mierzwie "na sztorc" i mimo pokaźnych rozmiarów nie dawał bardzo wyraźnego sygnału - mówi Krystian Sobkowiak z WGE-H Gniazdo. - Tym większa satysfakcja, że udało mi się go znaleźć. To jest jedno z takich znalezisk, które zapamiętuje się na całe życie - cieszy się Sobkowiak.
Stan zachowania zabytku i jakość detali sprawiają, że to jedno z piękniejszych znalezisk sezonu. I nie przeszkadza w tym pomylona legenda w ramionach krzyża. Widocznie rzemieślnik wykonujący formę odlewniczą był analfabetą. Wielkie rzeczy. Zdarzało się to nawet na monetach i pieczęciach. A skoro mowa o tych ostatnich, to prawdziwą radością dla archeologów okazało się odkrycie tłoku pieczętnego. Stempel o migdałowatym kształcie wykopał Paweł i zażartował: "Dzisiaj mogę iść już do chaty". Takie znalezisko zdarza się bardzo rzadko, jest bardzo piękne i stanowi kopalnię informacji.
- Na tłoku widać krzyż patriarszy, co w połączeniu z jego formą wskazuje, że właścicielem była osoba duchowna. Z pomocą historyków odczytamy imię oraz przynależność właściciela. W archeologii naprawdę rzadko mamy szansę poznać personalia osoby, do której należał konkretny przedmiot - mówi Kateriny Zisopulu-Bleja. -
Pieczęć to było coś jak dzisiejsze połączenie dowodu osobistego z podpisem elektronicznym i należało jej strzec jak oka w głowie - dodaje.
- Nie chciałabym znaleźć się w skórze tej osoby - śmieje się Kateriny Zisopulu-Bleja. - Po śmierci właściciela tłoki niszczono, żeby nikt nie fałszował dokumentów. Więc zgubienie tłoku na rynku w Poznaniu to nie była komfortowa sytuacja dla duchownego - ocenia.
Worki na skorki
Niekiedy na pierwszy rzut oka monetę albo krzyżyk można było wziąć za wykonane ze szczerego złota. Rozum podpowiadał, że to niemożliwe i miał rację, ale oczy lubiły się łudzić. Iluzja była sprawką kwaśnego i wilgotnego środowiska. Dzięki niemu miedź, brąz oraz mosiądz nie pokrywały się typową zieloną patyną. Brak tlenu dobrze konserwował również materiał organiczny. Dzięki tym warunkom do naszych czasów dotrwały kawałki ciżemek, pasków i sakw. Na niektórych zachował się nawet wytłoczony roślinny ornament i resztki pokrywającej go farby.
Do strunowych woreczków trafiały też skorupki jajek, łupiny orzechów laskowych i rybie łuski. Razem ze znalezionymi kośćmi zostaną poddane żmudnej statystycznej obróbce, by później w postaci zgrabnego diagramu dać nam bliższe pojęcie o diecie poznaniaków.
- To niesamowite, że mogłam chwycić gałązkę brzozy tak świeżą, jakby ścięto ją wczoraj - zachwyca się wolontariuszka Karolina Domagalska. - Jednak największe wrażenie robiły owady, skorki albo lśniące na niebiesko żuki gnojarze, które wyglądały, jakby zaraz miały stąd odlecieć - mówi poszukiwaczka.
Larwy much, skorki, chrząszcze także będą przebadane przez przyrodników. Dzięki temu dowiemy się, co przed wiekami, najdosłowniej, gryzło poznaniaków.
- Bardzo cieszy nas duża ilość skórzanej odzieży pozyskanej w czasie badań. Będę one rekonstruowane, co jest żmudnym procesem, ale już teraz wiemy, że mamy buty, pasy, fragmenty kaftanów i rękawic - wylicza Zisopulu-Bleja. - Pamiętajmy, że Poznań był w średniowieczu skórniczą potęgą. Do dziś jedna z ważniejszych ulic miasta nosi nazwę Garbary - dodaje.
Poznań - miasto doznań
Pewnego dnia z profilu wykopu archeolodzy wydobyli sztylet. Mieszczanie nie mogli nosić zarezerwowanych dla rycerstwa mieczy, więc obok kuszy była to jedna z popularniejszych broni w średniowiecznych miastach. Gdy puginał został wstępnie oczyszczony z ziemi, archeolodzy najpierw wpadli w zachwyt, bo drewniana rękojeść zachowała się w bardzo dobrym stanie. A potem wybuchnęli śmiechem i zaczęli przerzucać się rubasznymi żartami. Było to bowiem sztylet nerkowaty, który swoją obecną nazwę zawdzięcza wiktoriańskim historykom. W średniowieczu mówiono nań "bollock dagger", co raziło pruderyjnych naukowców. Pierwotna nazwa, rozszyfruj ją sobie Czytelniku sam, była jednak trafna. Bo dokładnie o genitalne skojarzenia twórcom sztyletów chodziło.
- To była demonstracja seksualnej witalności właściciela. Podobną rolę spełniał eksponujący genitalia saczek na spodniach, który znamy z obrazów Breughla czy komicznych opisów Rabelaisa. Średniowiecze i wczesna nowożytność przepełnione były seksualnością i cielesnością - wyjaśnia mediewista Łukasz Kozak. - Spójrzmy na romańskie świątynie z południa Francji, a w detalach kamieniarskich ujrzymy postacie dumnie prezentujące genitalia albo pary w miłosnym uścisku. W rękopisie bardzo popularnego poematu, jakim była "Opowieść o Róży", na jednym z marginesów znajdziemy zakonnice zrywające penisy z penisowego drzewa. Do tego mamy setki średniowiecznych fabliaux, czyli wierszyków z morałem, które jednak składają się wyłącznie z fekalno-seksualnych anegdot. Średniowiecze było dużo bardziej ludzkie i dużo mniej pruderyjne, niż nam się wydaje - kończy swój wywód mediewista.
Nawet na wspomnianych odznakach pielgrzymich zdarzały się groteskowe przedstawienia narządów płciowych. Fallus ze skrzydełkami, srom w kapeluszu i czego tylko dusza zapragnie. Być może ich posiadacze wierzyli, że zapewnią im one płodność albo odstraszą złe moce? Badacze wciąż się o to spierają, jednak dane archeologiczne ze stanowisk w Anglii i dzisiejszej Holandii sugerują, iż handlowano nimi w sąsiedztwie kościołów. Zatem nie był to żaden drugi obieg, ale wizerunki co najmniej akceptowane przez ówczesny kler.
Z lubieżną zmysłowością kojarzono w średniowieczu mitologiczne syreny. W takiej roli występowała chociażby na pięknym brakteacie przypisywanym Kazimierzowi Sprawiedliwemu. Na poznańskim Starym Rynku znaleziono wyjątkową zapinkę kolistą z wyobrażeniem syreny z dwoma ogonami w otoczeniu fantastycznych zwierząt. Przynajmniej tak to wygląda teraz, bo po dokładnym wyczyszczeniu i konserwacji może się jeszcze okazać, że to tryton, czyli jej męski odpowiednik.
Zarówno podczas badań w 2015 roku, jak i teraz archeolodzy znajdowali przedmioty związane z zabawą i hazardem. To między innymi astragale, czyli owcze lub świńskie kości skokowe, które dociążano ołowiem. Służyły one do gry przypominającej hacele, w które grali jeszcze nasi dziadkowie. Były też bardziej wyrafinowane sześcienne kostki czy piony do gier tablicowych. Takie gry w średniowieczu były popularne nie tylko wśród gminu. Alfons X Kastylijski zlecił napisanie traktatu o grach, w którym oprócz nobliwych szachów opisano też wiele prostszych gier z użyciem kostek. Jeszcze dalej posunął się cesarz Otton III, który przegrał w kości swoją siostrę. Nawet jeśli to tylko legenda, to pokazuje, że koronowane głowy nie stroniły od tej rozrywki. Oczywiście z hazardem władze świeckie i kościelne walczyły na różne sposoby. Daremna była to jednak walka, więc przynajmniej próbowano nadać grze cywilizowane ramy.
- W uchwale poznańskiej rady miejskiej z połowy XV wieku można było przeczytać, że jeśli ktoś przegra, to "nie wolno więcej od niego zabrać, jak to się znajduje powyżej pasa, ani też nie wolno z niego szydzić ani wiązać, pod karą trzech grzywien" - podkreśla Zisopulu-Bleja. Zawsze to jakaś pociecha, że ktoś nie puścił nas w skarpetkach.
Poznawanie Poznania
"Gdyby przedmioty mogły mówić" - lubią powtarzać przewodnicy szkolnych wycieczek, gdy zabierają udręczoną dziatwę do muzeum. Nie dość, że to zużyta fraza, to i tryb przypuszczający jest nie na miejscu. Przedmioty mogą mówić, tylko trzeba umieć słuchać. Każdy z odnalezionych na Starym Rynku przedmiotów opowiada swoją historię, a wszystkie razem tworzą obraz miasta, które dało początek dzisiejszemu Poznaniowi.
- Mamy nadzieję, że kiedy opracujemy i opublikujemy wyniki badań, to staną się one ważnym punktem odniesienia dla historyków i archeologów. Już teraz wiemy, że Poznań w średniowieczu pod względem bogactwa kultury materialnej nie odbiegał od ośrodków takich jak Wrocław czy Kraków - przekonuje Kateriny Zisopulu-Bleja. - Gdy pandemia minie, chcemy zorganizować konferencję prasową, pokazać niektóre już zakonserwowane zabytki. Tak żeby współcześni poznaniacy mogli spotkać się za pośrednictwem przedmiotów z tymi średniowiecznymi - snuje plany kierownik badań.
Któregoś dnia Krystian wykopał dzwonek. Był niepozorny. Bez napisów, ornamentów, za to z niechlujnym szwem po formie odlewniczej. Mógł być elementem końskiego rzędu, którego właściciel chciał zadać szyku, wjeżdżając do miasta, albo pamiątką pielgrzyma przywiezioną z odległego sanktuarium. We wnętrzu dzwonka przetrwało malutkie serce. Poszukiwacze ostrożnie oczyścili je z mierzwy i wreszcie jeden z nich, wstrzymując oddech, potrząsnął nim delikatnie. Niesłyszany od siedmiuset lat dźwięk ponownie wypełnił przestrzeń u stóp ratusza. Rozpłynął się w gwarze rozmów i odgłosach współczesnego miasta, stając się znów jego częścią.