Był szaleńcem bez grosza przy duszy, gdy wkraczał do brutalnego świata Formuły 1. Pracował bez wytchnienia, nie potrafił odpuścić nawet w dniu ślubu. Jego rodzinny biznes zawładnął w końcu, od razu na długie lata, królewską kategorią. Sir Frank Williams na torze przeżył wszystko - i chwile chwały, i śmierć swoich kierowców. Sam wyrwał się z jej szponów po wypadku, wracając - a jakże - z przedsezonowych testów. I to u niego - w legendarnym, choć ostatnio podupadłym zespole - do ścigania wrócił Robert Kubica.
Ta historia składa się z dwóch części – przed i po wypadku.
8 marca 1986 roku doszło do dramatu. 44-letni Frank Williams wracał z ostatnich testów swoich kierowców Nigela Mansella i Nelsona Piqueta we Francji. W zasadzie nie wracał, ale pędził krętymi drogami na lotnisko w Nicei. Chciał zdążyć na samolot. Za wszelką cenę, bo bardzo tęsknił za domem - jak przyznał po wszystkim. Jego pożyczony ford na jednym z zakrętów wyleciał z trasy i dachował. Z auta wyciągnął go pasażer, dziennikarz Peter Windson, któremu nic się nie stało.
Zaczęła się walka o życie Franka. W szpitalu w Marsylii trzykrotnie przeżył śmierć kliniczną. Lekarze wystąpili o zgodę rodziny na odłączenie aparatury podtrzymującej go przy życiu. Żona Ginny odmówiła. Czuła, że mąż pragnie żyć. Zabrała go do Londynu.
Inne życie
Najgorsze minęło, ale o dawnym życiu nie było już mowy. Wypadek spowodował paraliż od ramion w dół. Williams mógł tylko nieznacznie ruszać rękami. Został przykuty do wózka inwalidzkiego, co brzmiało jak wyrok dla młodego i silnego faceta, regularnie uczestniczącego w maratonach.
- Przeżyłem 40 lat. Teraz czeka mnie kolejne 40, ale na innych zasadach - zwrócił się do żony.
Nigdy nie rozczulał się nad sobą. – Zawsze lubiłem prędkość, dlatego skończyłem na wózku - wyznał któregoś razu.
Mówiąc inaczej, kraksa była wyłącznie jego winą.
- Pamiętam ostry ból szyi i to, że próbowałem sięgnąć po pas bezpieczeństwa, żeby się wydostać. Nie dałem rady. Wstyd się przyznać, to był mój szósty lub siódmy wypadek - po latach opowiadał w BBC o swoim dramacie.
Po kilku miesiącach Williams pojawił się w boksie podczas Grand Prix Wielkiej Brytanii. Dostał owację na stojąco. A zespół, choć targany emocjami, zabrał się do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Szef po blisko roku wrócił też do fabryki. Był niepełnosprawny, ale wciąż mógł dzwonić. W tej robocie to najważniejsze - powtarzał.
Wyścigi przestały być wyłącznie obsesją. One trzymały go przy życiu.
- Myśl o odejściu na emeryturę czy sprzedaży zespołu nigdy nie przyszła mi do głowy. Podświadomie zrozumiałem, że praca pomaga mi w pokonywaniu codziennych trudności. A bycie w F1 to fantastyczne zajęcie, bardzo ekscytujące - tłumaczył.
- Jestem przekonany, że Frank przeżywał straszne momenty, ale nigdy się nie użalał. Ukrywał emocje, kontrolował je. Zawsze był też do bólu pragmatyczny. Gdy dotarło do niego, co może, a czego nie może robić, po prostu zmienił styl życia. Dostosował się, a jest człowiekiem bardzo zdyscyplinowanym. To niezwykłe, czego dokonał od tamtego czasu - wspominał, też w BBC, Patrick Head, inżynier i mózg teamu Williamsa.
Śmierć, depresja i powrót
A dokonał niemało. Owszem, poprzedni sezon był katastrofalny. Obecny, z Kubicą jeżdżącym modelem FW42, też zapowiada się, o zgrozo, bardzo źle. Polak zakończył pierwszy wyścig sezonu w Australii na ostatnim miejscu.
Kiedyś, jak mało kto w branży, potrafił wyprzedzać. Pędził po czołowe lokaty, rywali dublował, czyli upokarzał. Teraz to oni mieli nad nim przewagę okrążenia, a zwycięzca - Fin Valtteri Bottas z Mercedesa - nawet trzech. Już po nieudanych kwalifikacjach Kubica gorzko żartował, że wspólnie z kolegą z teamu, 21-letnim George'em Russellem, nie mają z kim rywalizować.
Minęły dwa tygodnie i poprawy nie widać. Podczas piątkowych treningów przed Grand Prix Bahrajnu Kubica znów był najwolniejszy, tracąc do liderów - Charlesa Leclerca i Sebastiana Vettela z Ferrari - odpowiednio trzy i cztery sekundy. Przepaść.
To od początku nie mogło się udać. Gdy podczas przedsezonowych testów w Barcelonie reszta sprawdzała osiągi swoich maszyn, oni siedzieli w garażu. Inżynierowie spóźnili się z przygotowaniem auta (pierwszy raz w długiej historii teamu!). Potem dyrektor techniczny Paddy Lowe udał się na bezterminowy urlop, a zespół, przynajmniej oficjalnie, tłumaczył to sprawami osobistymi. Totalny chaos.
Były jednak czasy, że bolidy Williamsa zostawiały konkurencję daleko w tyle, a za ich kierownicą siedzieli najwięksi z wielkich: Alan Jones, Keke Rosberg, Piquet, Mansell, Alain Prost, Damon Hill i Jacques Villeneuve. To tylko sami czempioni.
Wszystkich zatrudniał Frank Williams.
Urodził się w roku 1942. Rodzice się rozwiedli, wychowywała go surowa matka. Młody Frank studia sobie darował, szkoda było mu czasu. Rzecz jasna próbował swoich sił jako kierowca. Był szybki, nawet bardzo, ale to przez brawurę, która go gubiła. Często wypadał z toru, jak w 1961 roku, kiedy rozbił się podczas wyścigu w Mallory Park. Pierwszą osobą, z którą rozmawiał po kraksie, był zawodnik Formuły 3 Jonathan Williams (zbieżność nazwisk przypadkowa).
- W ten sposób zostałem jego pomocnikiem. Z Jonathanem jeździłem po całej Europie. Wiodłem znakomite życie - wspominał na łamach "Financial Times".
Frank pracował jako mechanik w zespołach wyścigowych, handlował częściami samochodowymi, a każdy zarobiony grosz odkładał. Harował jak wół. Musiał, w końcu dorastał w niezamożnej rodzinie. Był zdany wyłącznie na siebie.
W wieku 24 lat założył firmę Frank Williams Racing Car. Naprawiał auta, sprzedawał je kierowcom w całej Europie. Biznes rósł, a on po drodze poznawał odpowiednich ludzi. W świecie wyścigów zaczynał od Formuły 2 i Formuły 3, by w końcu - w roku 1969 - dostać się do elity.
Jako właściciel i szef swoje musiał przeżyć. A los go nie oszczędzał. W trakcie Grand Prix Holandii w 1970 roku zginął w ogniu jego kompan i zawodnik Piers Courage. To były inne czasy, Formuła 1 wyglądała zupełnie inaczej, nie było tylu środków bezpieczeństwa. Wystarczył niewielki wyciek paliwa i auto stawało w płomieniach. Ścigali się tylko najodważniejsi, szukający ekstremalnych wrażeń, niebojący się zaglądać śmierci prosto w oczy. Nie wszyscy potrafili oszukać przeznaczenie.
Prawie całe lata 70. - przynajmniej zawodowo - były dla Franka najgorszym okresem. Zespół ledwo wiązał koniec z końcem. Brakowało na podstawowe rachunki, a co dopiero na sprzęt, części zamienne czy opony, które brał używane, z drugiej ręki. Żeby coś załatwić, trzeba było dzwonić z pobliskiej budki telefonicznej.
Nie dziwiło więc, że auta Williamsa były do niczego.
W 1976 roku nie miał już wyjścia. Sprzedał większość udziałów Walterowi Wolfowi, kanadyjskiemu magnatowi paliwowemu, który następnie wyrzucił go z fabryki. Dosłownie. Wymienił w drzwiach wszystkie zamki.
To nie było jeszcze najgorsze. Po kilku tygodniach bolid startujący pod nazwą Wolf wygrał wyścig w Ameryce Południowej. Williams był wściekły. Miesiącami nie wychodził z domu. Nie mógł znieść, że nie było go przy tym pierwszym triumfie w F1.
Mało kto wierzył, że jeszcze wróci. On sam pewnie tracił nadzieję, ale rok później namówił do współpracy właściciela belgijskiego browaru. Ten postawił jeden warunek - zatrudnienie kierowcy wskazanego przez sponsora. Williams nie dyskutował, przystał na to. Wspólnie z Headem, genialnym młodym inżynierem, zaczęli działać w starym magazynie dywanów. Najpierw skonstruowali auto, które potrafiło dojechać do mety. Potem zabrali się za jego dopieszczanie.
- Znajomość z Patrickiem, oprócz oczywiście mojej żony, to najlepsze, co mi się przydarzyło. Żyliśmy z dnia na dzień, uwielbiałem to, byłem optymistycznie nastawiony. Wyścigowiec zawsze będzie wyścigowcem. To bakcyl. Łatwo go połknąć - wspominał tamte czasy w telewizyjnym dokumencie "Williams".
Przestał być pośmiewiskiem
Mieli głowy pełne pomysłów. Frank udoskonalał zarządzanie, Patrick wprowadzał nowatorskie rozwiązania techniczne. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Po dwóch latach na legendarnym torze Silverstone zwyciężył ich kierowca, Szwajcar Clay Regazzoni. Williams poczuł ulgę. Przyznał, że to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. A zespół przestał być pośmiewiskiem. Zaczął wzbudzać respekt.
Zdarzało się, że nie miał sobie równych. W latach 80. i 90. aż dziewięciokrotnie sięgał po mistrzostwo świata konstruktorów, a kierowcy kolekcjonowali tytuły.
Który z nich był absolutnym numerem jeden? - Mieliśmy kilku dobrych zawodników, ale nie wiem, który był najlepszy. Może Nigel Mansell (mistrz świata 1992 – red.)? On dał nam najwięcej - odpowiedział w 2009 roku Williams gazecie "London Evening Standard".
Można długo spierać się na ten temat. Niewykluczone, że najwybitniejszym był ten, który nie wywalczył u niego tytułu. Nie zdążył.
Znów śmierć na torze
Grand Prix San Marino było trzecim wyścigiem sezonu 1994 i niestety jednym z najtragiczniejszych w dziejach. Na torze Imola zginęło dwóch kierowców. W sobotnich kwalifikacjach Austriak Roland Ratzenberger wyleciał z zakrętu wprost na betonową barierę. Nie miał żadnych szans.
Następnego dnia, już w trakcie wyścigu, w ścianę wbił się pędzący bolidem Williamsa Brazylijczyk Ayrton Senna. Życia trzykrotnego mistrza świata też nie udało się uratować. W jego kraju ogłoszono żałobę narodową.
Frank nigdy nie okazywał emocji. Swoich podwładnych trzymał na dystans. Traktował ich jak dżokejów jeżdżących na 750-konnych maszynach. Na pogrzebie Senny był jednak zdruzgotany. Uronił łzę. - Czułem odpowiedzialność. Powinniśmy zapewnić mu odpowiednie auto, a my go zawiedliśmy - mówił później.
Szef Williamsa był oskarżany o śmierć Brazylijczyka. Po wielu latach oczyszczono go z zarzutów. Chciał zachować pamięć o Sennie - na jego bolidach widnieje znak S. I tak od 25 lat.
"Nigdy nie spotkałem takiego pasjonata"
W XXI wieku Williams nie oferował już najszybszych aut w stawce, ale takie, które pozwalały wjechać przynajmniej na podium Grand Prix. Sir Frank Williams (tytuł szlachecki otrzymał od królowej Elżbiety II w 1999 roku) ubolewał nad tym. - Jesteśmy w F1, żeby wygrywać regularnie, a nie sporadycznie. Dla nas to za mało - przekonywał w 2009 roku na łamach "London Evening Standard".
Lata mijały, a pasji - tego błysku w oku - nigdy mu nie brakowało. - Uwielbiam to, co robię, kocham Formułę 1, rywalizację na torze, ten hałas i prędkość - opowiadał w "Financial Times".
- Nigdy nie spotkałem takiego pasjonata. To niesamowite - dziwił się Rubens Barrichello, kierowca zatrudniony w Williamsie.
Gdy jego szef musiał zdecydować, czy zbudować tunel aerodynamiczny, niezbędny do udoskonalania bolidu, czy utrzymywać prywatny samolot, którym latał na wyścigi, postawił na tunel. Bez dyskusji.
Robert Kubica kierowcą wyścigowym Williamsa »
Egoistyczny, zabawny, charyzmatyczny
W roku 2013 oddał w końcu stery córce Claire, choć formalnie pozostał na stanowisku. Inaczej nie potrafił żyć. Zwłaszcza po śmierci ukochanej żony Ginny, która w tym samym roku przegrała walkę z rakiem. Williams senior spał w firmie. Czuł, że do pustego domu nie ma po co wracać.
Bez pani Williams, o czym bez wahania opowiadała Claire, nie byłoby 114 zwycięstw w Grand Prix (ostatnie w sezonie 2012) i miejsca w historii F1. Żona doradzała Frankowi zawsze i wszędzie. Miała szczęśliwą rękę do ludzi, a przede wszystkim do kierowców.
Ten związek od początku był intrygujący. Poznali się, gdy Ginny - jako panna Berry - szykowała się do ślubu. Przedstawił ich sobie jej przyszły mąż, z którym później się rozwiodła. W roku 1974 wzięli ślub cywilny.
To nic, że byli z innych światów. On groszem nie śmierdział, ona opływała w luksusy. Jej bogaci rodzice nie zaakceptowali zięcia, który po krótkiej ceremonii popędził do garażu firmy. Gdy któregoś dnia Ginny wysłała męża po zakupy na obiad, Frank wrócił ze świecami zapłonowymi.
Takim go kochała. Dostrzegła, że trudności go hartują, a wyzwania napędzają, więc zawsze go wspierała. Kiedy trzeba było sprzedać dom, nie wahała się. W ten sposób spłacili rosnące długi. Uzupełniali się, choć według niej mieli różne charaktery.
W książce "Williams. A Different Kind of Life", opisującej m.in. dzieje ich małżeństwa, określiła Franka jako egoistycznego, zabawnego, niewyrozumiałego i charyzmatycznego męża. Dodała, że nigdy nie pogodziła się z tym, co go spotkało.
W tej bajce Kubica
Biznes Williamsów, zatrudniający tysiące pracowników i obracający dziesiątkami milionów euro, choć walczy dzisiaj o przetrwanie, wciąż jest w rękach rodziny (ma 51 procent udziałów). Właściciel z powodów zdrowotnych od dwóch lat nie wyjeżdża na wyścigi. Wszystko jest na głowie Claire. 42-letnia politolożka przekonała się, że w F1 nie ma sentymentów. Żadnych.
- Ten sport właściwie został zniszczony. Kiedy zaczynałam pracę, naprawdę wierzyłam, że stać nas na kolejny tytuł. Już nie wierzę. To naiwne sądzić, że ciężka praca przyniesie w F1 sukcesy. Nie przyniesie. Przewaga finansowa Ferrari, Mercedesa i Red Bulla jest za duża - przyznała w kwietniu zeszłego roku.
Twardych dowodów nie ma. Budżety zespołów spróbował policzyć fachowy magazyn "Auto Bild". Według niemieckich dziennikarzy budżet Williamsa na 2018 rok wynosił około 135 milionów euro. Najbogatszy i najpotężniejszy w stawce Mercedes miał do dyspozycji.... 450 milionów. Przepaść.
Dlatego Claire popiera koncepcję nowego właściciela F1 - koncernu Liberty Media. Zakłada ona, by od sezonu 2021 budżety teamów były ograniczone do 150 milionów dolarów (około 123 milionów euro). - Przetrwamy, jeżeli to rozwiązanie zostanie wprowadzone - zaznacza.
Rodzinny zespół broni się, jak może. Tak romantyczna historia - w jednym z najbardziej konkurencyjnych sportów na świecie, gdzie rządzą teraz zimne korporacje i wielkie koncerny motoryzacyjne - nie ma już prawa się powtórzyć.
Może to nie przypadek, że Kubica, też doświadczony przez los, wrócił do ścigania akurat w Williamsie?