- Na początku jesteś buntownikiem, później mówisz: nie jestem alkoholikiem, tylko pijakiem, tak żyję, bo tak lubię. Alkohol wplata się w każdy element twojego życia, w miłość, seks, jedzenie, odpoczynek, podróże. Ludzie olewają rodziny, dzieci, bo mechanizm uzależnienia jest tak potężny - wyznaje w rozmowie z Magazynem TVN24 Borys Szyc.
Tekst został opublikowany 15 lutego 2019 roku. Prezentujemy go w ramach przeglądu najważniejszych artykułów Magazynu TVN24 2019 roku.
*****
Debiutował jako dziewięciolatek rolą krasnoludka w słynnym "Kingsajzie" Juliusza Machulskiego. Później grał w tenisa i jeździł konno. W liceum rozważał karierę lekarską bądź prawniczą.
Pochodzący z Łodzi Borys Szyc w 2001 roku ukończył warszawską Akademię Teatralną i zaledwie dwa lata później zagrał jedną z najważniejszych ról w swoim dorobku - postać Alberta w "Symetrii" Konrada Niewolskiego. Dziesięć lat temu stworzył jedną z najciekawszych postaci polskiego kina ostatniej dekady. Xawery Żuławski powierzył mu rolę Silnego w "Wojnie polsko-ruskiej" na podstawie kultowej książki Doroty Masłowskiej.
Polska publiczność pokochała go za role w komediach popularnych na początku XXI wieku.
Jego kariera nie była jednak usłana różami. Od lat tajemnicą poliszynela było to, że ma problem z alkoholem. Trzy lata temu wytrzeźwiał, od niedawna mówi o swojej chorobie otwarcie. Walka z nałogiem otworzyła nowy rozdział w jego życiu. Coraz częściej pojawia się u najlepszych polskich reżyserów, w produkcjach, w których każdy chciałby zagrać. Ostatnio w "Zimnej wojnie" Pawła Pawlikowskiego. Założył też platformę streamingującą spektakle teatralne, baletowe i koncerty muzyczne na żywo w sieci i kilkudziesięciu kinach. TheMuBa (czyli skrótowiec od "Theatre, Music, Ballet") - jak sam mówi - jest pierwszym namacalnym efektem jego trzeźwości.
Z Borysem Szycem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Przygotowując się do tej rozmowy, wypisałem sobie najważniejsze określenia, które funkcjonują przy pana nazwisku. I tak: aktor, wokalista, miłośnik jeździectwa, influencer, znany alkoholik, biznesmen, restaurator, ojciec, prawie mąż, niedoszły Bono, łobuz i utalentowany artysta, miłośnik biegania i squasha, przyszły producent filmowy. Wszystko się zgadza?
Borys Szyc: Tak. I jeszcze fan tenisa. To był mój pierwszy sport. Trenowałem w Miejskim Klubie Tenisowym w Łodzi, z którego mieliśmy paru mistrzów Polski. Później górę wzięło jeździectwo. Skoki przez przeszkody towarzyszyły mi 13 lat. Jakieś pięć, sześć lat temu zrobiłem triathlon, więc można byłoby dodać triathlonistę (śmiech). Oczywiście, to wszystko traktujemy z przymrużeniem oka, bo przecież influencer…
…tylko na Instagramie obserwuje pana prawie 80 tysięcy. To sporo.
Właśnie, że tylko 80 tysięcy (uśmiech). Ludzie, gdzie wy jesteście? Oglądajcie, followujcie! (śmiech).
Jakoś szczególnie nie zabiega pan o tych obserwujących.
Rzeczywiście, korzystam z Instagrama, kiedy mi się zachce. Wychodzi na wierzch moja leniwa natura. Zdaje mi się, że chyba należałoby się tam mocniej przyłożyć, więcej nadawać, bo to jest rodzaj prywatnej telewizji, co jest też niesamowite, gdyż jest spełnieniem marzeń większości ludzi, którzy chcieli bawić się telewizją czy móc powiedzieć coś innym. Mnie czasem też nachodzi taka potrzeba, ale brak mi w tym systematyczności.
Zaczął pan bardzo otwarcie i szczerze mówić o swojej chorobie - alkoholizmie. Jak wyglądało pana pierwsze spotkanie Anonimowych Alkoholików? Wszedł pan do grupy anonimowych ludzi, będąc bardzo znanym aktorem.
Od razu mówiłem, że u mnie to pierwsze "A" - anonimowy - nie działa. Jestem znanym alkoholikiem. Ruch AA jest cudowny, świetny. W sumie każdy ruch, który pomaga ludziom wyjść z choroby, jest super. Natomiast w pewnym momencie ta anonimowość zaczęła zjadać swój ogon. Podtrzymujemy cały czas atmosferę, że to jest choroba, której powinniśmy się wstydzić. A przecież chodzę na te zajęcia, bo jestem zwyczajnie chory. Ludzie chorzy na raka nie ukrywają się, tylko robią wszystko, żeby się wyleczyć. Alkoholizm nazywany jest przecież rakiem duszy. Jest to choroba śmiertelna, która cię drąży i jeśli nic z tym nie zrobisz, umierasz. Po co więc budować tę otoczkę wstydu? To sprawia często, że ludzie się nie leczą. I umierają. Setki tysięcy ludzi rocznie. Trzeba zrewidować postrzeganie alkoholików. Tutaj nie ma czego się wstydzić. Jest to coś, co się komuś po prostu przydarza. W takiej sytuacji trzeba sięgnąć po fachową pomoc i ratować sobie życie.
Powiedział pan, że "alkoholika nie wolno kryć, trzeba pozwolić mu pierd****ąć" o ścianę". Pan zderzył się ze ścianą?
Uderzyłem o dno parokrotnie. To jest największa trudność tej choroby, że sam zainteresowany musi wyrazić ochotę leczenia. Ratowanie alkoholika na siłę nie przynosi skutku. Ludzie nie wiedzą, jak ten temat ugryźć. Najczęściej bronią alkoholika, tłumacząc go na przykład w pracy, że dzisiaj nie przyszedł, bo coś tam. Najczęściej to najbliższe otoczenie, myśląc, że pomaga alkoholikowi, tak naprawdę pomaga mu w piciu, zmniejsza skutki choroby i alkoholik nie odczuwa konsekwencji. A powinien zderzyć się z rzeczywistością - albo stracić pracę, albo stracić żonę czy męża. To są dopiero wyraźne sygnały dla niego samego, że coś się dzieje. To jest bardzo silna choroba, silniejsza od miłości. Ludzie olewają rodziny, dzieci, bo mechanizm uzależnienia jest tak potężny. Nie usiądziesz naprzeciwko kogoś i w jednej rozmowie nie wytłumaczysz, że nie powinieneś więcej tak robić. To jest szereg wydarzeń, które sprawiają, że osoba uzależniona nagle orientuje się, że jest tak źle, że nie jest w stanie przed samym sobą usprawiedliwić tych kłamstw. Alkoholizm jest też chorobą opartą na kłamstwie. Nie ma lepszych kłamców niż alkoholicy.
Skoro pytasz mnie, czy walnąłem o ścianę, to tak, walnąłem kilkakrotnie. Przecież od pierwszej wizyty u doktora Bohdana Woronowicza (wybitny specjalista leczenia uzależnień - red.) do tej właściwej minęło dziesięć lat. Pierwszy raz byłem u niego tuż po narodzinach mojej córki (Soni - red.), która ma już 14 lat. Wtedy wydawało mi się: co ten Woronowicz mi tutaj pierdzieli, jest bezczelny, że się do mnie tak zwraca. Powiedział: "Po co pan właściwie przyszedł? Wygląda pan tak, że może się jeszcze spokojnie napić. Niech pan jeszcze idzie, niech pan sobie tam zdycha na ulicy". Nie mogłem zrozumieć, jak śmie się do mnie tak odzywać, co to ma znaczyć. Wyszedłem. Kolejne dziesięć lat zajęło mi zrozumienie, że muszę ponownie do tego bezczelnego doktora wrócić i zmierzyć się sam ze sobą. To jest skomplikowany proces.
Stracił pan prawo jazdy na dwa lata…
... straciłem na dwa, ale nie jeździłem przez siedem. Nie zbierałem się za szybko, żeby je na nowo zrobić…
... za kulisami różnych planów filmowych krążyły historie, że przez pana zrywano zdjęcia. Nie były to dla pana wystarczająco wyraźne sygnały, że coś trzeba zrobić?
Czułem to. Ale tak jak mówię, to jest długotrwały proces dochodzenia do tego, że coś się złego dzieje. Nie chcesz z tego wyjść. Myślisz, że to jest bezpieczne. Wymyślasz tysiące scenariuszy i pomysłów na siebie, żeby usprawiedliwić to, jak się zachowujesz. Na początku jesteś buntownikiem, później mówisz: nie jestem alkoholikiem, tylko pijakiem, tak żyję, bo tak lubię. Alkohol wplata się w każdy element twojego życia, w miłość, seks, jedzenie, odpoczynek, podróże. To daje natychmiastowy efekt wyluzowania. To jest tak silna substancja... Wiesz, jeżeli ktoś ma jakąś lukę w sobie albo nosi w sobie jakieś gigantyczne napięcia, a ja taką osobą byłem, to było idealne rozwiązanie. Nie musiałem w ogóle przechodzić tego procesu rozwiązywania problemów. Poszedłem na skróty. Wieloletnie chodzenie na skróty skończyło się chorobą.
Podkreśla pan, że odkąd wytrzeźwiał, pochłania pana praca. Nie boi się pan, że zamienił pan alkoholizm na pracoholizm?
W wirze pracy byłem zawsze. Byłem - jak to fachowo się nazywa - alkoholikiem wysokofunkcjonującym. Nie czuję, żeby pochłonęło mnie więcej pracy, chociaż na trzeźwo zacząłem widzieć zupełnie inne rzeczy. Rzuciłem się w nowe rozdziały życia, które do tej pory były dla mnie niedostrzegalne albo kończyły się jakimś słomianym zapałem. Wymyślałem coś, żyłem jakiś czas tym pomysłem i porzucałem to. A pierwszym owocem mojej trzeźwości jest TheMuBa (nazwa projektu jest skrótowcem od "Theatre, Music, Ballet" - red.), która już ponad cztery lata temu zaiskrzyła mi w głowie i doprowadziłem do jej powstania. Nie odpuściłem. Wiem, że gdybym starał się to zrobić, zanim wytrzeźwiałem, to nie doszłoby to do skutku. Pojawiła się pewna metodyczność i systematyczność w moim życiu. Dotrzymywanie słowa i terminów zaowocowały czymś dla mnie ważnym.
Łatwo było zdobyć, z pana renomą, inwestora na platformę streamującą na żywo teatr? W dodatku niełatwy teatr.
Nie było łatwo. Nic nie jest łatwe. Kiedyś wydawało mi się, że pieniądze łatwo przychodzą, że kiedyś wygram w totka. Byłem marzycielem.
Ale też cały czas pan grał, zarabiał.
Oczywiście, w swoim zawodzie zarabiałem. Natomiast ciągnęło mnie do biznesu. Z perspektywy czasu wiem, że moje spojrzenie na biznes było naiwne. Moja baza jest absolutnie artystyczna i moje podejście było marzycielskie, a rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Jest to trudna rzecz namówić kogokolwiek, żeby dał pieniądze na cokolwiek. W biznesie są twarde reguły: albo coś wykazujesz w tabelce w Excelu, albo nie wykazujesz. Musisz znać reguły gry, żeby ktoś został twoim inwestorem. W moim zawodzie też są pewne zasady, które są płynniejsze. Często poza słowami są też inne rzeczy, emocje.
Miałem szczęście, że znalazłem takiego inwestora, jakim jest Marek Maślanka, który oprócz tego, że prowadzi gigantyczną firmę w branży budowlanej, obracającą dziesiątkami milionów złotych rocznie, miał też chęć poruszania się w dziedzinie sztuki. Prywatnie lubi sztukę i chyba potraktował to jako formę wyzwania, czy na sztuce można jakkolwiek zarobić i czy można ją ubrać w sztywniejsze ramy. Pod tym względem wykazał się pewnego rodzaju biznesowym wariactwem: dobra, zaufam Szycowi i zobaczymy, co z tym można zrobić. Jesteśmy teraz pół roku po starcie platformy. Okazało się pod koniec 2018 roku, że przy przyjęciu twardych zasad można wykazywać jakieś wyniki.
A zdarzyły się wam wpadki?
Popełniliśmy też mnóstwo błędów. Zrobiliśmy na przykład wielki koncert w Operze Narodowej, który nigdy nam się nie zwróci. Rozmiar tej produkcji był niesamowity - 12 kamer, mnóstwo ludzi, ponad 200 muzyków na scenie. Jeśli teraz ktoś wejdzie na TheMuBę i włączy sobie "Symfonię STU", to zobaczy, jak to jest pokazane, zobaczy cały making of, pokazujący muzyków, którzy zjechali z całego świata. Potraktowaliśmy to jako naszą inwestycję, która jest teraz naszą wizytówką. Możemy ją przedstawić na całym świecie.
Jednak cały czas się dzieje.
Na pewno ważnym momentem było dla nas pojawienie się Krystyny Jandy, która powiedziała, że chce z nami pracować, Teatr Polonia i Och Teatr są na nas otwarte. "Ja robię tyle sztuk i potem nikt nie pamięta, że ja tak dobrze zagrałam. Przestałam grać "Ucho, gardło, nóż", ale dla was z tym wrócę" (śmiech).
W tym samym momencie zgłosił się do mnie Robert Kijak z Agory. Wpadliśmy na pomysł, żeby live pokazywać nie tylko w sieci, ale też w kinach. To był strzał w dziesiątkę. Nawiązaliśmy stałą współpracę. Teraz, 14 lutego, kolejne ważne dla mnie wydarzenie. TheMuBa pokaże na żywo "Psie serce" z warszawskiego Teatru Współczesnego, w którym gram zarówno w sieci, jak i w 44 salach kin Helios. Jako założyciel TheMuBy postanowiłem wreszcie coś od siebie dać widzom. Jestem aktorem i powinienem na własnej platformie się napocić dla widzów. Widziałeś spektakl i wiesz, że słowo "napocić" nie rzucam na wiatr (śmiech). Leje się tam ze mnie niesamowicie.
Mówił pan, że "Psie serce" w reżyserii Macieja Englerta, które gracie od października 2017 roku, jest dla pana spektaklem szczególnym. Dlaczego?
"Psie serce" Bułhakowa jest sztuką atrakcyjną, pokazującą psa, który zmienia się w człowieka i w końcu znowu w psa. Opowieść jest bardzo aktualna, mimo że to prawdziwa klasyka. Tym bardziej teraz aktualna staje się opowieść o chamie, który zjawia się na salonach i zaczyna zjadać rękę swojego stwórcy.
Na platformie chcemy też postawić "Hamleta", który jest grany w Teatrze Współczesnym. On jest dla mnie równie ważny, o ile nie ważniejszy. Każdy aktor po zagraniu Szekspira czuje, że przeszedł przez jakąś szkołę, przez studia wyższe. Natomiast on trwa cztery godziny, więc zastanawiamy się, jak to pokazać. Nie wiem, czy ludzie, którzy pójdą do kina, wytrzymają w nim tyle czasu.
Niedawno dostał pan nominację do Orłów za rolę w "Zimnej wojnie". Jest to pierwsza nominacja od czasów "Wojny polsko-ruskiej". W międzyczasie otrzymał pan pięć Węży - antynagród filmowych. Wstydzi się pan tych ról w "Kac Wawie", "Dżej Dżeju" i "Bitwie Warszawskiej"?
Chyba tylko jednej, w "Kac Wawie". Nie sądzę, żeby "Bitwa Warszawska" była takim złym filmem. Trzeba byłoby z Jerzym Hoffmanem o tym porozmawiać.
Wraca pan do naprawdę wybitnego grona reżyserów, u których wszyscy chcą grać. Była "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, "Kamerdyner" Filipa Bajona, "Pokot" Agnieszki Holland, kończy pan "Piłsudskiego" Michała Rosy, zaraz będzie serial BBC z pana udziałem, nowe filmy Xawerego Żuławskiego i Małgorzaty Szumowskiej. Czy można chcieć więcej?
Chcieć zawsze można więcej. Ciągle mam od środka napęd i chęć robienia czegoś nowego. Natomiast umiem docenić to, co mi się teraz przydarza. Czuję dużą wdzięczność wobec Boga, jakkolwiek ktoś sobie go wizualizuje. Czuję też wdzięczność wobec siebie. My, alkoholicy, ale nie tylko, ogólnie Polacy, mamy taką przywarę, że niedobrze jest mówić o sobie pozytywnie, doceniać siebie samego. Nie umiemy przyjmować pochwał. A fajnie czasem usiąść i powiedzieć sobie samemu: zrobiłeś dobrą robotę, kurde, zawalczyłeś o swoje życie i udało ci się, żyjesz; twoja córka nie zobaczy cię więcej pijanego, a świat stoi przed tobą otworem i role nagle wróciły. Okazało się, że trzeba było przestać pić. Teraz wydaje się to strasznie łatwe (śmiech), kiedyś wydawało się to niemożliwe. Warto czasem spojrzeć w lustro i powiedzieć: dobra robota.
Czuję wdzięczność wobec paru osób. Jestem wdzięczny Justynie (Nagłowskiej - narzeczona Szyca - red.), która mnie wspierała i wspiera cały czas oraz tym wszystkim reżyserom, którzy nie spisali mnie na straty. Moje "chcę więcej" jest zdrowe.
A z tych trzech projektów, które są przed panem, czyli serial BBC, film Żuławskiego i film Szumowskiej, który stanowił największe wyzwanie?
Szumowska to jest jeszcze przed nami. Nie wiem, czy możemy o tym mówić, bo film będziemy dopiero kręcić. Zdjęcia ruszą pod koniec tego roku. Wolałbym, żeby to Małgośka zaczęła o nim opowiadać. To, co jest za mną, to serial BBC, który pojawił się na fali "Zimnej wojny". Producenci i reżyser: Adam Smith i Thomas Napper obejrzeli "Zimną wojnę" w Manchesterze i powiedzieli: "We want those guys" ("Chcemy tych ludzi" - red.). Tak więc Tomek Kot, Agata Kulesza i ja znaleźliśmy się w obsadzie "World on Fire". Ponadto kilku aktorów z Polski: Zosia Wichłacz, Tomek Ziętek. Cieszymy się, że zainteresowali się taką liczną grupą.
Ten serial to gigantyczna produkcja. Tomek (Kot - red.) śmiesznie powiedział, że to jakbyś z Legii poszedł do Barcelony. Taka różnica nam się objawiła, gdy tam dotarliśmy. Skala tego planu, organizacja, scenografia z drugiej wojny światowej wybudowana na hektarze, odwzorowująca przedwojenny i zniszczony Gdańsk. Co śmieszne, w Pradze i w jej okolicach graliśmy obronę Poczty Gdańskiej - od tego zaczyna się historia serialu. "World on Fire" to opowieść o normalnych ludziach w czasie drugiej wojny światowej, których życiorysy się przeplatają. Nie o żołnierzach, a normalnych rodzinach, których losy są tragicznie wplątane w wojnę.
Ale to nie są małe, epizodyczne role, prawda?
To są ważne, istotne, prowadzące postaci. Na przykład Zosia Wichłacz jest tam właściwie cały czas razem z Helen Hunt, która jest główną gwiazdą serialu. Spędziliśmy miesiąc na lataniu pomiędzy Warszawą a Pragą.
Nawiązując do "Zimnej wojny", spora część Polaków zachwycała się pana zdjęciem, na którym uchwycił pan Cate Blanchett i Tomasza Kota. Jak to jest spotkać absolutną czołówkę światowego kina?
Wiesz, jak to jest. Najpierw jest ekscytacja. Początkowo jesteś jednym z tych ludzi, którzy stoją na zewnątrz i czekają na nich. Na nas to robiło ogromne wrażenie. Może na Pawle Pawlikowskim mniejsze, bo na nim blichtr nie robi wrażenia. Myślę, że to Paweł robi na nich wrażenie. Ale jak wchodzisz i widzisz Cate Blanchett, Julianne Moore, które rzucają się na ciebie, dziękują za rolę, to jest to nieco dziwne. Na początku jest zachwyt. Jako goście festiwalu w Cannes byliśmy tam dziesięć dni. Z czasem nachodzi cię cudowne uczucie bycia rodziną filmową. Kompleksy znikają. Oni też chcą z nami przebywać, poznać naszą opinię. Jest to bardzo miłe.
Czy poza "World on Fire" otrzymał pan jakieś propozycje po "Zimnej wojnie"?
Padły. O jednej nie mogę nic zdradzić, bo podpisałem umowę o poufności. Natomiast dzieją się niesamowite rzeczy i mam nadzieję, że będę mógł o tym niebawem opowiedzieć.