Tu Niemcy zsyłali wziętych do niewoli polskich oficerów. Tu więźniowie mieli swoją pocztę i uniwersytet. Uprawiali ogródki, a aktor znany z "Wojny domowej" założył tu teatr. Radia oficjalnie nie mogli posiadać, ale mieli. Działało dzięki lampom przemyconym do obozu w brzuchu jednego z osadzonych. "Na skrawku wrogiej ziemi ogrodzonej kolczastymi drutami pozwolono nam bawić się w imitację życia" – pisał Marian Brandys.
75 lat temu, 25 stycznia 1945 roku Niemcy zarządzili ewakuację obozu Oflag IIC Woldenberg. Do południa nie było tu już żadnego hitlerowca i większości więźniów. Zostali jedynie obłożnie chorzy.
Tak zakończyła się trwająca cztery i pół roku historia obozu jenieckiego pod Dobiegniewem, który leży około 50 kilometrów na północny wschód od Gorzowa Wielkopolskiego.
Obóz utworzono 2 km od centrum Dobiegniewa:
Obozu innego niż znane Auschwitz, Dachau czy Stutthof.
Obozu, w którym grano w piłkę i bawiono się w teatr.
Gdzie – zgodnie z prawem wojennym - trafiali tylko żołnierze, sami mężczyźni.
Gdzie osadzonych chroniła Konwencja Genewska z 27 lipca 1929 roku, której Niemcy przynajmniej połowicznie przestrzegali.
W takich warunkach żyli żołnierze wzięci przez hitlerowców do niewoli. Oficerowie trafiali do oflagów, szeregowcy i podoficerowie - do stalagów. W tych pierwszych jeńców nie wykorzystywano do pracy - oficerowie, zgodnie z konwencją z 1929 roku, pracować nie mogli.
Obóz z marzeń?
- Jak przekazywały rodziny Woldenberczyków, ten obóz to było marzenie jednego z miejscowych Niemców. Miał on przekazać ziemię w zamian za to, że będzie mógł nim kierować. Niestety nie posiadamy żadnych dokumentów, które by to potwierdzały – mówi dr Przemysław Słowiński, historyk z Akademii im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wielkopolskim, który właśnie kończy przygotowywać monografię na temat oflagu i oficerów tam przebywających podczas wojny i w czasach PRL.
Istnieją dokumenty świadczące o tym, że budowa obozu ruszyła we wrześniu 1939 roku i że powstał rękami jeńców, blisko pięciuset polskich obrońców wybrzeża.
Pierwsi jeńcy trafili tu wiosną 1940 roku. Szeregowcy i podoficerowie. Od czerwca, decyzją Wehrmachtu, głównie oficerowie. Stąd nazwa Oflag, czyli skrót od Offizierslager.
Marian Brandys: W Woldenbergu – wyjąwszy wypadki przewidziane regulaminem – na ogół nie strzelano do ludzi, nie poddano ich wyrafinowanym torturom, nie pastwiono się nad nimi fizycznie. Żyliśmy "za parawanem genewskich praw"*.
Oficerów w sumie było około 6 tysięcy. Ale nie byli jedyni. - Zgodnie z Konwencją Genewską oficer nie mógł wykonywać pracy fizycznej, a potrzebny był między innymi personel do obsługi kuchni. Stąd obecność około siedmiuset szeregowców – mówi Słowiński.
Stopień wojskowy przestawał mieć znaczenie po śmierci. Na cmentarzu na tyłach obozu pochowanych zostało 56 jeńców.
- Umierali na przewlekłe choroby, samobójczą śmiercią lub po ranach wojennych. Ale nie jest to pełna liczba – zastrzega Słowiński. I mówi, że szacuje się, że ofiar było dwa razy więcej, bo wielu jeńców trafiło do szpitali, z których nie wracali; byli zabierani przez gestapo i mordowani.
A dopóki żyli, "mieszkali" w obozie podzielonym na trzy strefy.
Przemysław Słowiński: - Każda była ogrodzona, a wokół części polskich utworzono nawet podwójny płot. Miało to oczywiście zapobiegać ucieczkom. Więźniom do podwójnego płotu nie wolno było się zbliżać. Przebywanie w odległości mniejszej niż na około dwa metry groziło tym, że Niemcy otworzą ogień.
Pierwsza część, przy wejściu, przeznaczona była wyłącznie dla Niemców. Tu mieli swoje baraki, komendanturę i kasyno.
Drugą - przedobozie – tworzyły budynki użyteczności publicznej: łaźnia, magazyny, areszt, kwarantanna czy izba chorych. Tu jeńcy mogli wejść za okazaniem specjalnej przepustki.
W trzeciej znajdował się obóz, podzielony na część wschodnią i zachodnią. W sumie na 17 hektarach znajdowało się 25 baraków i punkt centralny, pierwotnie przeznaczony na kuchnie i jadalnie.
Słowiński: - Część pomieszczeń zostało potem przerobionych na kaplicę, teatr, salę odczytową, świetlicę, kantynę, łaźnię, a nawet zielarnię, bo wśród osadzonych było wielu aptekarzy.
W barakach więźniowie nocowali na trzypiętrowych pryczach wyłożonych siennikami ze słomą. Początkowo dostawali po dwa koce, potem już tylko po jednym. Grzali się przy jednym piecu typu koza. Było im zimno i ciemno.
Rzodkiewki z grządki
Gdyby nie paczki żywnościowe, które otrzymywali od bliskich oraz od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, chodziliby głodni (posiłki, które osadzeni otrzymywali w ciągu dnia, miały około 1000 kalorii, podczas gdy w Wojsku Polskim dzienna norma wynosiła 3476 kalorii). Ratowały ich też znajdujące się na tyłach obozu… ogródki.
- Każdemu z jeńców przysługiwała działka o wymiarach metr na dwa metry. Zabiegali o nie Polacy. Hodowano tu między innymi rzodkiewki, marchewkę, ogórki czy cebulę, ale też zioła lecznicze, które wobec nędznej opieki lekarskiej wykorzystywano z powodzeniem do leczenia jeńców – opowiada Słowiński.
Nie każdy z jeńców był jednak zainteresowany posiadaniem ogródka.
Marian Brandys: Ja sam nie czułem specjalnego pociągu do rolnictwa i wzorem innych obozowych "intelektualistów" wypuszczałem swoją cząsteczkę działki w dzierżawę lepszym od siebie ogrodnikom. Ale ogromnie lubiłem tu przychodzić i przyglądać się kolegom w czasie ich pracy ogrodniczej*.
Słowiński: - Faktycznie, zawierano tu umowy dzierżawy. Wszystko odbywało się bardzo formalnie: należało sporządzić akt notarialny i na jego mocy przekazać swój fragment ziemi innemu więźniowi.
Żydzi z baraku 12a
Baraki, ze względu na ich mieszkańców, nazywano: "hrabiowski", "książęcy", "kawalerski", "powstańców warszawskich", "Armii Poznań". W baraku 12a umieszczono oficerów pochodzenia żydowskiego.
Słowiński opowiada, że Niemcy planowali utworzenie dla nich getta, ale Polacy sprzeciwili się temu.
Niemcy liczyli jednak, że wśród jeńców są antysemici i na terenie obozu zawiesili skrzynki na donosy – można było wrzucić karteczkę z informacją, że osadzony X lub Y jest Żydem.
Nie wiadomo, czy ktoś z tego skorzystał. Wiadomo za to, że w obozie przebywało dwa razy więcej Żydów niż było ich zdeklarowanych. - Oficerowie żydowscy przez całą wojnę byli tu chronieni. Dlatego Niemcy mieli ich sprawdzać fizycznie, rozbierając. Oficerowie trafiali przed komisję lekarską i tam sprawdzano, czy są obrzezani. Polscy oficerowie przekupili jednak lekarza i udało się tym pochodzenia żydowskiego pozostać w konspiracji – wyjaśnia Słowiński.
W ukryciu pozostawała także broń, którą mieli na terenie obozu polscy oficerowie. Słowiński podaje, że w sumie ukrytych było jej około 60 sztuk: bagnety, granaty i broń krótka.
Żołd w walucie obozowej
Osadzonym w oflagu przysługiwał żołd. Dostawali go w obowiązującej w obozie walucie.
- Porucznicy otrzymywali po 72 lagermarki, a pułkownicy – po 150 – wylicza Słowiński.
Brandys: Była to suma tak nieznaczna, że tylko nieliczni jeńcy przekazywali ją rodzinom w kraju*.
- Szeregowym nie przysługiwało żadne wynagrodzenie. Każdy z oficerów ze swoich środków przeznaczał dla nich po 15 lagermarek - zaznacza Słowiński.
Za lagermarki żołnierze odkupywali od siebie zawartość paczek, które trafiały do obozu: jedzenie, kawę, papierosy. Działały też sklepy, warsztaty szewskie, krawieckie, a nawet pracownie artystyczne, w których za obozową walutę można było coś kupić lub zapłacić za usługę.
Żołnierze przeznaczali zaoszczędzone środki m.in. na... ubezpieczenie. W obozie działał bowiem jeniecki Zakład Ubezpieczeń.
Brandys: Przedsiębiorstwo to pobierało od swych członków drobne składki i wydawało im w zamian pięknie wykonane polisy ubezpieczeniowe. W wypadku, gdy Abwehrabsteilung zamykała któregoś z ubezpieczonych do aresztu, Zakład Ubezpieczeń, po odbyciu kary przez aresztanta, wypłacał mu w lagermarkach odpowiednio wysoką… premię odszkodowawczą*.
Od 1941 roku w obozie działał też Fundusz Pomocy Wdowom i Sierotom. Niemcy zamieniali lagermarki wpłacone na ten cel na zwykłe marki. Zasilały go też zyski z loterii i obozowej poczty.
Według Słowińskiego w obozie działały dwie poczty: oficjalna, która wychodziła poza obóz i nieoficjalna - wewnętrzna.
Ta druga posługiwała się znaczkami, które były rysowane przez jeńców-plastyków.
Brandys: Nad stan rozbudowana organizacja poczty obozowej wypływała w większym stopniu z dziecinnej ochoty do zabawy w listonosza i z jenieckich tęsknot do urządzeń cywilizacyjnych wolnego świata – niż z życiowej potrzeby. W każdym razie poczta Oflagu IIc nie przynosiła wstydu świetnym tradycjom Poczty Polskiej. Była szybka, sprawna, punktualna i bezwzględnie uczciwa. A jej wspaniałe wyposażenie techniczne, na które składały się pięknie wykonane formularze kart pocztowych, telegramów i przede wszystkim bogata kolekcja znaczków pocztowych – do dzisiaj wzbudza podziw u filatelistów na całym świecie*.
Ćwiczenia z życia
Przy ogrodzeniu obozu, obok placów apelowych znajdowały się… boiska sportowe. Na nich grano w siatkówkę, piłkę nożną, koszykówkę, piłkę ręczną, uprawiano lekkoatletykę, boks. Tu można było powalczyć o Jeniecką Odznakę Tężyzny. By ją otrzymać, należało spełnić normy określone dla kategorii wiekowej w czterech konkurencjach: marszu okrążającym, rzucie piłką, pchnięciu kulą i skoku w dal.
Marian Brandys: Na skrawku wrogiej ziemi ogrodzonej kolczastymi drutami pozwolono nam bawić się w imitację życia z własnym teatrem i kawiarnią, z własną polityką i ekonomią, z własną pocztą, prasą, literaturą, kursami języków obcych, a nawet z sądami honorowymi. Odebrano nam tylko trzy prawa: prawo do przekraczania obręczy drutów kolczastych, prawo do normalnej pracy fizycznej, prawo do wyłączania się, choćby na chwilę, z towarzystwa stu pięćdziesięciu współlokatorów baraku*.
Do pewnego rodzaju aktywności zaliczał się też obozowy cyrk, w którym role zwierząt odgrywali jeńcy.
Sport był dla ciała, a dla ducha – chór, orkiestra i trzy teatry: dwa dramatyczne i kukiełkowy.
Brandys: Lagerkommando, oczekujące właśnie wizyty przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, zgodziło się bez mrugnięcia oddać na cele teatralne starą, nie używaną kuchnię.
Jednym z ich współtwórców był Kazimierz Rudzki, aktor znany w PRL m.in. z roli ojca w serialu "Wojna domowa" czy oficera brytyjskiego w filmie "Jak rozpętałem II wojnę światową". Rudzki był jednocześnie aktorem, reżyserem i konferansjerem. W obozie wystawiono kilkadziesiąt spektakli, m.in. "Zemstę" Aleksandra Fredry czy "Marię Stuart" Juliusza Słowackiego.
Ucieczka z obozu
Więźniowie sami szyli stroje, w których występowali potem na scenie. Rekwizyty stworzone w pracowni teatralnej pomogły później zorganizować najgłośniejszą ucieczkę z obozu.
- 20 marca 1942 roku nad ranem podporucznik Zygmunt Siekierski, przebrany w mundur uszyty z koca i uzbrojony w atrapę mauzera, wraz z czwórką oficerów w bandażach i z temblakami ruszyli do głównej bramy. Tam Siekierski oznajmił, że ma rozkaz odwieźć jeńców do szpitala. Jako potwierdzenie tych rozkazów pokazał podrobiony dokument z rozkazem – opowiada Słowiński.
Piątka oficerów w ten sposób opuściła obóz. Pieszo dotarli do Drezdenka, stamtąd pociągiem do Piły, a następnie do Torunia. Tam od komendanta żandarmerii na dworcu zażądali posiłku i noclegu. Gdy ten im odmówił, odwołali się do komendanta głównego, który nakazał im wydać posiłek, po czym sam umieścił w pociągu do Warszawy. W stolicy uciekinierzy dołączyli do oddziału interwencyjnego AK "Osa".
Na tablicy w Muzeum Woldenberczyków odnotowanych jest 21 ucieczek, w których uczestniczyło 38 jeńców. Piętnastu z nich udało się uciec.
Uciekali przez druty, przez bramę, wsiadając do pojazdów, które wjeżdżały na teren obozu. Robili podkopy.
Do szalunków w podkopach wykorzystywano deski z pryczy. Gdy tunel odkryli Niemcy, zaczęli numerować wszystkie deski i wyrywkowo je kontrolowali.
Kary za próbę ucieczki nie były wysokie. Złapani jeńcy trafiali do aresztu na 14 dni.
Słowiński twierdzi, że ucieczek było więcej niż wymieniono na tablicy. W materiałach archiwalnych znaleziono informacje o blisko 70.
Radio z brzucha
Dokonywano także akcji dywersyjnych. O ile więźniowie mogli mieć swoje teatry, wydawać własne gazety, o tyle zabronione było posiadanie radia.
- W obozie było jednak kilka ukrytych odbiorników. Wykopano nawet schron do radiostacji – wchodzono do niego przez właz w podłodze, usytuowany pod piecem w kantynie – mówi Słowiński.
Jeden z radioodbiorników był ukryty w schowku w belce pod stropem. - Gdy przepaliły się w nim lampy, te spektakularnie przemycono do obozu. Jeden z umierających oficerów został wysłany do szpitala w Stargardzie, gdzie przeszedł operację, podczas której lekarz schował lampę w jego ciele, po czym go zaszył. Oficer wrócił do obozu, gdzie lekarze go otworzyli i wyjęli te lampy. Oficer zmarł, ale wszyscy wiedzieli, że już wcześniej był w takim stanie, że nie dałoby się jego uratować – opowiada Słowiński.
Dzięki radiu do jeńców trafiały informacje z Londynu oraz z innych obozów. Jeńcy sami także nadawali informacje.
Według Słowińskiego, Niemcy zorientowali się, że na terenie obozu są radioodbiorniki. Znaleźli tylko jeden. Ten, który zostało im... podrzucony.
Studenci z Woldenbergu
W Oflagu IIC Woldenberg działał też uniwersytet. Odbywały się wykłady i ćwiczenia. Pisano obowiązkowe prace na zaliczenie i przystępowano do egzaminów. Oceny lądowały w indeksach i w uczelnianej dokumentacji.
Słowiński: - Nie wszyscy kończyli podjęte kursy, nie wszyscy mieli dobre oceny. Można było studiować języki obce, nauki techniczne, prawo, historię na przykład starożytnego Egiptu. Geografia była zakazana, ale to nie przeszkodziło Polakom w nauczaniu i uczeniu się tych zagadnień, z tym że robiono to potajemnie.
Na podstawie zachowanych dokumentów jeńcy uzyskali po wojnie potwierdzenie wykształcenia i ukończonych kursów.
Cały dobytek na sankach
W Oflagu IIC Woldenberg jeńcy wykonywali biżuterię, kleili modele, pisali wiersze. Wszystko skończyło się 25 stycznia 1945 roku. Dzień wcześniej jeńcom zakomunikowano, że rano rozpocznie się ewakuacja obozu za Odrę.
Zaczęło się wielkie pakowanie. Żołnierzom pozwolono zabrać walizki na prowizorycznych sankach zbudowanych przez nich z obozowych taboretów, stołów i półek.
Brandys: "Chomiki" barakowe – przeklinając swą zapobiegliwość i oszczędność – wydobywały z czeluści waliz góry kasz, grochy, tłuszczu, mleka w proszku, na wpół spleśniałych papierosów i przechowywanych na czarną godzinę konserw wołowych z 1939 r. (…) Najbezwzględniejsi harpagoni obozowi – z których w normalnych czasach nie można było wydusić nawet łyżki najpodlejszej kaszy – zmienili się owego niezwykłego wieczora w miłych, koleżeńskich rozrzutników, hojnie szafujących bogactwami, których nie dało się już w żaden sposób upchać na bagażowych sankach*.
Na miejscu pozostało jedynie pod opieką polskiego lekarza 153 chorych.
Jeńców podzielono na dwie kolumny.
Pierwsza - "Wschód" - złożona z około trzech tysięcy żołnierzy, trafiła do Dziedzic, gdzie 30 stycznia niemal w komplecie odzyskała wolność. Niemal, bo podczas oswabadzania jeńców około dwudziestu z nich zginęło, gdy sowiecki czołg ostrzelał stodołę, w której się ukrywali.
Druga kolumna - "Zachód" - już w trasie podzieliła się na dwie części: jeden z batalionów odzyskał wolność 30 stycznia w Bobrówku, dwa pozostałe trafiły do Szczecina, a następnie 10 marca pod Hamburg do Oflagu X D Hamburg–Fischbeck. Po pięciu tygodniach ewakuowano ich pod Lubekę. Wolność odzyskali dopiero 3 maja.
Po wojnie na terenie Oflagu IIc działała wzorcowa tuczarnia trzody chlewnej Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Dobiegniewie.
Brandys: Przez pięć lat w tych obskurnych barakach mieszkali po świńsku ludzie. Niechże teraz świnie pomieszkają po ludzku*.
Dziś po dawnym obozie pozostał tylko jeden barak. Znajduje się w części niemieckiej. W 1987 roku z inicjatywy byłych jeńców oflagu utworzono w nim muzeum.
*cytaty pochodzą z książki jednego z więźniów Oflagu IIC Woldenberg Mariana Brandysa "Wyprawa do Oflagu"
** treść Konwencji Genewskiej dotyczącej traktowania jeńców wojennych z 27 lipca 1929 r.