Nie ma bolończyka, który nie wie, co wydarzyło się 2 sierpnia 1980 roku o godzinie 10.25 na miejskim dworcu kolejowym. Tragiczne wspomnienie zamachu bombowego, który w minutę zniszczył budynek i zabił 85 ludzi, wraca właśnie na pierwsze strony włoskich gazet. Okazało się, że DNA szczątków z trumny Marii Fresu, która zginęła w wybuchu, nie zgadza się z kodem jej rodziców. Czy po 39 latach odkryto kolejną ofiarę? Czy to ciało nieznanego zamachowca?
Bologna Centrale (Bolonia Główna) to dziś jeden z największych dworców kolejowych we Włoszech. Obsługuje około 58 milionów pasażerów rocznie - ludzie jak mrówki przewijają się przez perony, niektórzy spędzają tam tylko chwilę.
"Tylko chwilę" mieli być tam pasażerowie, którzy w upalną sobotę, 2 sierpnia 1980 roku podróżowali przez Bolonię, ale poranny zamach sparaliżował miasto na kolejne kilka dni.
Jedna walizka. Huk, światło, gruzy
Walizkę postawiono w poczekalni drugiej klasy, przy zachodniej ścianie dworca, na stojaku na bagaże, pół metra nad ziemią. W środku ukryto 23 kilogramy ładunku wybuchowego, mieszankę zawierającą między innymi pięć kilogramów trotylu. Nie wiadomo dokładnie, jak długo bagaż tam leżał. Bomba wybuchła o 10.25.
Wskutek wybuchu runęła cała zachodnia część budynku. Gruz i odłamki doleciały do pociągu stojącego na pierwszym peronie, zniszczyły część parkingu autobusów i taksówek znajdującego się przed dworcem.
44-letni wówczas brytyjski profesor Malcolm Quantrill opowiadał radiu BBC: - Zobaczyłem błysk żółtego światła. Nie słyszałem eksplozji, tylko gruchot walących się murów i hałas bitego szkła. Krew była wszędzie. Wszyscy biegali, głośno krzyczeli.
"Przeżyłem tylko i wyłącznie dzięki temu, że poszedłem do kiosku kupić gazetę" - mówił Franco Ponchione dziennikowi "La Stampa" trzy dni po tragedii. Jego kolega został w poczekalni, pilnował bagaży, nie przeżył.
- Ludzie wychodzili ze stacji z ranami broczącymi krwią - mówił reporterom na miejscu turysta z Birmingham.
Myśleli, że to stary bojler
Tuż po eksplozji na miejsce zaczęły ściągać służby, ale w pierwszych chwilach sytuacja była nie do opanowania. Przechodnie zaczęli udzielać ofiarom pierwszej pomocy, inni dołączali do ratowników, wspólnie wyciągali ludzi spod gruzów. Niektórzy jeszcze żyli.
Zabrakło karetek, które mogłyby odwozić potrzebujących do szpitali i służby "zatrudniły" taksówkarzy z postoju. Na pomoc ruszyli też kierowcy autobusów, szczególnie linii 37, która do dzisiaj jest jednym z symboli bolońskiej tragedii.
Rząd i policja na samym początku przyjęli stanowisko mówiące o "nieszczęśliwym wypadku". Wybuch początkowo został uznany za zdarzenie losowe spowodowane eksplozją starego bojlera w piwnicy dworca. Dopiero później (między innymi po oględzinach dziury w ścianie zachodniej) śledczy ustalili, że przyczyną była bomba. Do dziś nie ustalono, kto zlecił masakrę zamachowcom.
Trzy dni po zamachu, 5 sierpnia, ktoś podający się za członka NAR (Zbrojne Komórki Rewolucyjne, brutalna organizacja skrajnej prawicy powstała w 1977 roku) zadzwonił do redakcji dziennika "La Stampa" i oświadczył: "To byliśmy my".
Skazano zakochaną parę
W sprawie wydano kilkadziesiąt wniosków o areszt, śledztwo trwało długie miesiące. Do sędziów docierały sygnały, że winnych należy szukać poza granicami kraju. Cztery wysoko postawione osoby, w tym funkcjonariusze rządowej służby wywiadowczej SISMI, zostali skazani za sprowadzanie postępowania na fałszywe tory.
13 stycznia 1981 roku w pociągu jadącym do Mediolanu znaleziono ładunek wybuchowy o takim samym składzie jak ten z Bolonii. Przy bombie leżały też bilety do Paryża i Monako. Wszystkie te rekwizyty okazały się fałszywym tropem, a podłożył je ktoś mający działać właśnie na zlecenie SISMI.
Ostatecznie prawomocnymi wyrokami skazano trzy osoby: Luigiego Ciavardiniego (30 lat więzienia) Valeriego Fioravantiego i Francescę Mambro (oboje dożywocie). Żadna z tych osób nigdy nie przyznała się do winy, chociaż dwie ostatnie - para należąca do NAR - oświadczyła w międzyczasie, że stoi za zabójstwem kilku innych osób.
W 1985 roku Fioravanti i Mambro pobrali się podczas pobytu w więzieniu Rebibbia w Rzymie, a piętnaście lat później Mambro zaszła w ciążę, co pozwoliło jej na tymczasowy powrót do domu. W marcu 2001 roku na świat przyszła Arianna - córeczka dwójki terrorystów. Fioravantiego zwolniono z odbywania kary w 2009 roku, a Mambro - cztery lata później. Umożliwił to przepis włoskiego prawa wskazujący, że w przypadku wyraźnej zmiany postawy więźnia na lepsze wyrok dożywocia można uznać za zrealizowany po 26 latach spędzonych za kratkami.
Chwilę wcześniej jednak, w listopadzie 2014 roku, sąd cywilny w Bolonii nakazał małżeństwu wypłacenie rekordowo wysokiego odszkodowania w wysokości ponad 2,1 miliarda euro. - Powaga tego ataku nie ma precedensu w historii Włoch - uzasadniła gigantyczną sumę przewodnicząca składu sędziowskiego. - Po 34 latach można powiedzieć, że wydarzenie to pozostawiło niezatarty ślad w zbiorowej świadomości narodu, to autentyczna, permanentna rana - mówiła w 2014 roku.
O nałożenie na parę zamachowców takiej kary finansowej wnioskowały włoski rząd i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Chodziło o wycenę odszkodowania dla państwa włoskiego, koszty wszystkich procesów karnych, uroczystych pogrzebów, pracy ratowników, odwiedzin rządzących i wszystkich innych działań, jakie odbyły się w ramach śledztwa w sprawie wybuchu.
- Dobra utracone w zamachu to dobra rangi fundamentalnej. Włochy po tym ataku jawiły się obywatelom jako państwo, które nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa mieszkańcom w ich codziennym życiu - podkreślała w 2014 roku sędzia.
"Nocami budzi się z krzykiem"
2 sierpnia jest dla Bolonii tym, czym 11 września dla Nowego Jorku. Świadectwa rodzin i bliskich ofiar, a także osób, którym udało się przeżyć, od 1980 roku mają pierwszeństwo w kolejce tematów oczekujących, żeby przebić się na czołówki gazet.
Dziennik "La Stampa" w 1981 roku:
Marina Gamberini, 20 lat, poważnie zraniona pod gruzami budynku: "Czuję strach, smutek, zawód, wściekłość. Czuje je wszystkie". W zamachu straciła pięć koleżanek, pracowały z nią w sali pod poczekalnią, w której wybuchła bomba.
Paolo Sacrati, 14 lat, zraniony przez odłamki, widział, jak umiera jego matka i babcia. Nocami śnią mu się koszmary, budzi się z krzykiem.
Roberta Buldrini, której rodzice mieli kiosk na pierwszym peronie, mówiła w zeszłym roku dziennikowi "Bologna Today": "Pamiętam te dreszcze. Mama nie odbierała telefonu domowego, nie wiedziałam, gdzie jest. Nagle poczułam rękę policjanta na moim ramieniu. Powiedział, że mamy tam nie było. Były za to dziewczyny, które pracowały w barze obok. Razem z nimi straciłam ludzi, którzy tworzyli moją codzienność. (...) Po 38 latach wciąż nie rozumiem, dlaczego ktoś to zrobił. Ktoś może mi to wyjaśnić?"
Co roku 2 sierpnia, w rocznicę zamachu, ulicami Bolonii przechodzi marsz pamięci.
Rosina jechała na wakacje, Roberto wracał z odwyku
Rodziny ofiar zrzeszyły się w stowarzyszeniu "2 sierpnia 1980". Kolekcjonują zdjęcia, filmy, artykuły na temat eksplozji, wspominają pogrzeby, co roku ponawiają apel o odnalezienie zleceniodawców zamachu. Zebrali wszystkie 85 historii podróży, dla których stacją końcową była Bolonia.
***
- Francesco Betti, 44 lata - taksówkarz. 2 sierpnia miał dyżur przed dworcem, jego taksówka stała 30 metrów od miejsca wybuchu bomby. Zginął w samochodzie.
- Rosina Barbaro, 58 lat - tego miesiąca obchodziła 40-lecie ślubu, jechali z mężem nad morze. Córka proponowała im, że zawiezie ich autem, ale wybrali pociąg. W momencie wybuchu bomby spacerowali wzdłuż pierwszego peronu, trzymali się za ręce. Męża poranił gruz, Rosiny nie udało się już uratować.
- Roberto Gaiola, 25 lat - od pięciu lat uzależniony od narkotyków. Właśnie wracał z odwyku, który przechodził w bolońskim szpitalu. Zginął na dworcu, kiedy czekał na pociąg do domu.
- Mauro Di Vittorio, 24 lata - kilka dni wcześniej wyjechał do Wielkiej Brytanii, chciał tam znaleźć pracę. "Jeszcze tylko śniadanie i o pierwszej wsiadam na prom. Londynie, nadchodzę" - to jedno z ostatnich zdań, jakie napisał w swoim dzienniku. Służby na brytyjskiej granicy cofnęły go jednak, gdyż nie miał pieniędzy, żeby się utrzymać na Wyspach. Rodzina była przekonana, że Mauro zaczyna nowe życie w Londynie, dopiero 10 sierpnia dowiedziała się, że tydzień wcześniej zginął w Bolonii.
***
Pogrzeby ofiar odbyły się 6 sierpnia. Do centrum miasta ściągnęły wtedy dziesiątki tysięcy ludzi. Uroczystości były naznaczone nie tylko przejmującym smutkiem. Podczas mszy, na którą przybyli ówczesny prezydent i premier, tłum skandował nazwiska zabitych, domagając się od władz odnalezienia terrorystów odpowiedzialnych za tragedię i wymierzenia im sprawiedliwości.
Całego ciała Marii nie odnaleziono
Sprawa masakry na dworcu nie została zamknięta po trzech wyrokach więzienia. Włosi ją pamiętają, rodziny ofiar domagają się sprawiedliwości i dlatego śledczy wciąż badają różne wątki i okoliczności eksplozji. Toczy się proces Gilberto Cavalliniego (dziś 66-latka), który został oskarżony o współudział w zamachu.
W ramach procesu przeprowadzono ekshumację zwłok jednej z ofiar, kobiety, którą odnaleziono jako ostatnią. Była nią Maria Fresu.
O godzinie 10.25 siedziała wraz z trzyletnią córeczką (najmłodszą ofiarą) i dwiema koleżankami w poczekalni drugiej klasy. Wybierały się na wakacje do Trydentu. Jak czytamy w "La Repubblica", zwłoki Marii Fresu było najbardziej zmasakrowane, dlatego też zidentyfikowano je jako ostatnie. Śledczy uznali, że ciało zostało rozerwane, bo było najbliżej bomby. Jego fragmenty odnaleziono pod pociągiem na pierwszym peronie.
15 października 2019 roku Włochy obiegła sensacyjna informacja: badania DNA wykluczyły pokrewieństwo ciała z trumny Marii z jej rodzicami.
Jej bliscy, którzy od 39 lat przychodzili na florencki cmentarz, modlili się nad obcymi zwłokami.
Biegli stwierdzili, że szczątki należą do dwóch jeszcze niezidentyfikowanych kobiet. Gdzie w takim razie spoczywa ciało Fresu?
Szczątki w innych trumnach?
Według tezy wygłaszanej przez obrońców trzech skazanych terrorystów, resztek ciał nie należy przypisywać znanym już ofiarom. Ich zdaniem w zamachu mogła zginąć jeszcze jedna osoba, 86. ofiara, której nigdy nie zidentyfikowano. Ktoś, kto mógł 2 sierpnia 1980 roku występować w roli zamachowca - pisze "La Repubblica".
- To niepotwierdzone informacje. Wyciąganie takich wniosków nazwałbym lekkomyślnym. Osobiście brałem udział w wydarzeniach tamtych dni, identyfikowałem ciało mojej teściowej. Wiem także, że ostatnio, podczas ponownego badania gruzów, odnaleziono kolejne kości - tłumaczy w rozmowie z tvn24.pl Paolo Bolognesi, prezes stowarzyszenia rodzin "2 sierpnia 1980".
Podkreśla, że podczas rozdzielania ofiar, ich okazywania rodzinom i spotkań z lekarzami panował chaos. Resztki ciała Marii Fresu - według niego - musiały zostać ulokowane w innych trumnach. - Zresztą pamiętam, że rodzina Fresu była przy rozpoznaniu szczątków Marii. Ojciec i siostra potwierdzili, że to resztki jej ciała - dodaje.
Przyjaciółka Fresu była obok niej. Przeżyła
Koleżance Fresu, która przeżyła zamach, dziś jest trudno w to wszystko uwierzyć.
Drugiego sierpnia Silvana Ancillotti podróżowała razem z Marią, jej córeczką Angelą i jeszcze jedną przyjaciółką, Verdianą. W Bolonii miały przesiadkę. Ich pociąg się spóźniał, więc kupiły sobie kanapki i usiadły w poczekalni.
O 10.25 Silvana, Verdiana i trzylatka siedziały na podłodze, Maria stała naprzeciwko, o metr od nich.
"Pamiętam wszystko. Wszystko. Byłyśmy tam razem. Pamiętam wybuch, ogromny wybuch. Zawołałam Verdianę, nie usłyszałam odpowiedzi. Zemdlałam. Ocknęłam się pod gruzami. Dostrzegłam Verdianę i Angelę, nie ruszały się. Marii już nigdy nie zobaczyłam" - opowiadała Ancillotti dziennikarzowi "La Repubblica" w 2015 roku.
To, że Silvana przeżyła, można uznać za cud. Miała zaledwie kilka złamań, oparzeń i ran. Verdiana i trzyletnia córeczka Fresu zginęły, kiedy przygniotły je mury poczekalni. Ciało Marii jakby wyparowało.
Ancillotti jest najprawdopodobniej ostatnią żyjącą osobą, która widziała Fresu żywą. Mimo tego, jak twierdzi, nigdy nie przesłuchiwano jej w żadnej powiązanej z Marią sprawie. Zeznania Silvany spisał tylko policjant, który 6 sierpnia 1980 roku przyszedł do niej do szpitala.
W wywiadzie dla włoskiej agencji informacyjnej Adnkronos w maju tego roku kobieta została zapytana: - Czy była pani kiedykolwiek przesłuchiwana przez śledczych?
- Nie, nigdy - potwierdziła.
- Czy myślała pani kiedyś, przez te wszystkie lata, jak to możliwe, że Maria tak po prostu się ulotniła? Co mogło się wydarzyć, że zniknęła tak nagle? - pytał dalej dziennikarz.
- Nie umiem sobie tego wytłumaczyć - odpowiedziała Silvana Ancillotti.
Śledczy wciąż nie ogłosili, czy sprawdzą inne trumny ofiar w poszukiwaniu szczątek Marii Fresu.
"Sprawy idą w dobrym kierunku"
Proces Cavalliniego trwa. Oskarżony zapowiedział, że pozwie o zniesławienie osoby, które wskazały go jako jednego z podejrzanych.
Do najnowszego odkrycia odniósł się też Valerio Fioravanti, były terrorysta skazany za zamach. - Dziś czujemy się w obowiązku powtórzyć, że ten (nasz - red.) proces został źle przeprowadzony. Bardzo ważna karta historii tego kraju została sfałszowana. Podkreślaliśmy to od zawsze, ze spokojem. Uważam, że teraz sprawy idą w dobrym kierunku - podsumował ostatnie wydarzenia w rozmowie z agencją Adnkronos.
Zegar na bolońskim dworcu do dziś pokazuje godzinę 10.25 - wskazówki stanęły dokładnie w momencie wybuchu bomby.