Nie ma pewności, kim właściwie był i jak znalazł się na tej wyprawie. Miał zginąć gwałtowną śmiercią wraz z pozostałymi członkami tej tragicznej ekspedycji. Teraz okazało się, że w jego grobie leży najpewniej ciało kogoś innego. Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy na Uralu i kim był mężczyzna, który wybrał się tam z grupą studentów? Po latach ta sprawa dziś odżywa.
Była zima, rok 1959. Igor Diatłow, student politechniki, postanowił skrzyknąć znajomych i wybrać się w góry Ural. Przyłączył się do nich Siemion Zołotariow, znacznie starszy, bo 38-letni mężczyzna, którego nikt z nich wcześniej nie znał. Licząca dziewięć osób wyprawa na szczyt Otorten zakończyła się dziesiątej nocy zagadkową śmiercią wszystkich jej uczestników.
Do dziś nie wiadomo bowiem, czemu w nocy, przy szalejącej zadymce i minus 30 stopniach, uczestnicy ekspedycji w pośpiechu opuszczali namioty, rozcinając je od wewnątrz. Czemu nie zabrali zapasów, ciepłych ubrań, a nawet butów. Czemu niektórzy uciekali na wysokie drzewa. I wreszcie, skąd ciężkie obrażenia na ich ciałach, które - według lekarzy - nie mogły zostać zadane przez człowieka.
Oficjalne śledztwo nie wyjaśniło przyczyn tragedii.
Sprawa zaczyna się na nowo
Teraz ta zagadkowa historia ponownie nabiera rozpędu, a w jej centrum znalazł się właśnie Siemion Zołotariow. Po długich staraniach jego rodziny oraz dziennikarzy gazety "Komsomolska Prawda", którzy od lat starają się wyjaśnić okoliczności tragedii, udało się uzyskać zgodę na ekshumację jego ciała. Pomysł takiego zabiegu pojawił się w 2009 roku po odtajnieniu po pół wieku akt ze śledztwa. Znajdują się w nich między innymi protokoły autopsji zwłok członków wyprawy i zdjęcia wykonane w ich trakcie.
Testy DNA wykazały, że osoba leżąca w grobie z dużym prawdopodobieństwem nie jest Zołotariowem. Nie znaleziono bowiem pokrewieństwa z jego siostrzenicą, która jest najbliższą żyjącą krewną, a której materiał genetyczny pobrano.
Zamiast zbliżyć się do rozwiązania zagadki, namnożyły się kolejne pytania: dlaczego w grobie złożono kogoś innego, co się stało z Siemionem i czy w ogóle zginął na przełęczy w 1959 roku?
- Sytuacja się skomplikowała. Jego krewni są zaskoczeni wynikami badań - mówi Alice Lugen, autorka strony "diatlow.pl", od lat badająca historię tragedii na Przełęczy Diatłowa.
Członków rodziny Zołotariowa (dzieci jego siostry) zastanowiły niektóre cechy szczególne zwłok. Zwłaszcza kilka tatuaży, których nikt sobie nie przypominał. Jeden był na dłoni, a dwa kolejne na przedramionach. Dodatkowo znaleziono łącznie sześć metalowych koron dentystycznych i jeden cały metalowy ząb wstawiony za ósemką w taki sposób, że nie pomagał w gryzieniu. Zdziwienie wywołał też wzrost oszacowany na około 176 centymetrów, podczas gdy Zołotariow miał mieć ponad 180 cm.
Brak dokumentów
Wszystko to sprawiło, że pojawiła się wątpliwość, czy dokumenty z autopsji rzeczywiście opisują Zołotariowa, czy kogoś innego. Niepewność podsycał fakt, że jego rzekome zwłoki były w najgorszym stanie (znaleziono je dopiero po trzech miesiącach leżenia pod śniegiem) i na pierwszy rzut oka w ogóle trudno było w nich rozpoznać Siemiona. Śledczy uznali w 1959 roku, że to musi być on, ponieważ zidentyfikowano wcześniej osiem pozostałych ciał jako należące do pozostałych członków wyprawy.
Dodatkowo z jakiegoś powodu w kancelarii cmentarza w Jekaterynburgu (niegdyś Swierdłowsk) nie ma żadnych dokumentów dotyczących pochówku mężczyzny.
Kiedy grupa współpracujących z dziennikarzami ekspertów medycyny sądowej otworzyła grób, natrafili na jeszcze jedną zagadkę. W dokumentach ze śledztwa napisano, iż zwłoki Zołotariowa zamknięto w cynowej trumnie. Tak samo jak w przypadku ciał trzech pozostałych członków wyprawy zabitych niewyjaśnionymi silnymi uderzeniami. W grobie nie było jednak żadnego śladu po metalu. Znaleziono za to trochę drewnianych drzazg, które mogły być resztkami drewnianej trumny.
Zaskakujący wynik badania DNA
Wszystko to nie miałoby znaczenia i można by złożyć wątpliwości na karb administracyjnego bałaganu prowincjonalnego miasta ZSRR, gdyby badania szkieletu potwierdziły, iż to rzeczywiście Zołotariow. Tak też się początkowo wydawało. Podczas kwietniowej ekshumacji obecny na miejscu ekspert medycyny sądowej porównał kształty czaszki ze zdjęciem Zołotariowa. Sprawdzał także kształt oczodołów, kości policzkowe czy rozmiary nosa. Zgadzało się 13 na 24 punkty szczególne, co ma oznaczać, że czaszka z dużym prawdopodobieństwem należała do niego.
Przed ponownym złożeniem szczątków do grobu pobrano jednak próbki do badania DNA. Przeprowadziło je prywatne laboratorium w Moskwie. Jego wyniki okazały się zaskakujące i oznaczały, że ciało w grobie Zołotariowa należało do kogoś bardzo podobnego z budowy i wyglądu, ale nie do niego.
Zagadkowy życiorys
Wielu badaczy tragedii na północnym Uralu od lat zwracało uwagę na niecodzienny życiorys Siemona. Rzekoma bohaterska służba podczas II wojny światowej, którą jednak się nigdy nie chwalił. Wielokrotne zmiany miejsca zamieszkania, co w ZSRR lat 50. było bardzo rzadkie. Nagłe zainteresowanie wyprawami na Ural i determinacja, aby wybrać się od razu na najtrudniejszą. Poza tym był znacznie starszy od grupy studentów i wcześniej nikogo z nich nie znał. Miał 38 lat, podczas gdy jego towarzysze od 20 do 24 lat.
Pojawiły się teorie, że był pracownikiem jakichś tajnych służb, które miały udział w śmierci członków wyprawy lub późniejszym tuszowaniu jej przyczyn.
Taką tezę mocno lansuje Aleksiej Rakitin, autor książki "Przełęcz Diatłowa", w której sugeruje, iż trzech członków grupy, w tym Zołotariow, byli agentami KGB. Ich misją miało być zwabienie w pułapkę agentów CIA przy pomocy próbek substancji radioaktywnych z wówczas ściśle tajnych zakładów w Majaku. Pracowało tam dwóch członków wyprawy i na ich ubraniach znaleziono ślady radioaktywności. Coś miało jednak pójść nie tak i członkowie wyprawy zostali zabici.
- Książka Rakitina zyskała popularność, czyta się ją jak dobry kryminał. Jednak zdaniem historyków opisana przez niego operacja nie ma przełożenia na faktyczne działania wywiadu i kontrwywiadu z czasów zimnej wojny. Stoi w sprzeczności z wiedzą historyczną i metodami pracy agentów. Teoria Rakitina została obszernie omówiona przez historyka Aleksieja Kuzniecowa, który wykazał, że Amerykanie nie prowadzili tego typu operacji w ZSRR - mówi Alice Lugen.
Rakitin przedstawił jednak przy okazji cały szereg dokumentów i poszlak wskazujących na dziwny życiorys Zołotariowa, który mógł wskazywać na fakt, iż był pracownikiem jakichś tajnych służb. Doszukał się między innymi wielu luk i zagadkowych zdarzeń w jego historii.
Siemion nigdy nie wspominał o swoim udziale w II wojnie światowej, choć z dokumentów wynika, że został powołany do wojska już w 1941 roku i przeszedł cały szlak bojowy od Stalingradu do Berlina. Musiał się wykazać odwagą, ponieważ dostał order Czerwonej Gwiazdy. Udział w wielkiej wojnie ojczyźnianej zarówno w ZSRR, jak i w dzisiejszej Rosji jest wielkim powodem do dumy, dlatego milczenie Zołotariowa w tej sprawie dziwiło rosyjskich badaczy.
Po wojnie studiował w dwóch szkołach wojskowych, ale ostatecznie ukończył cywilną akademię wychowania fizycznego. Wstąpił do partii. Później wielokrotnie zmieniał miejsca zamieszkania, podróżując po kraju, choć mowa tu o latach 50. w ZSRR, kiedy to radziecki obywatel nie mógł swobodnie zmieniać miejsc pracy i pobytu. Zołotariow zatrudniał się jednak po kolei w różnych bazach turystycznych jako instruktor lub przewodnik.
Często nie używał swojego prawdziwego imienia i przedstawiał się jako Sasza (zdrobnienie od imienia Aleksander). Tak też przedstawił się grupie studentów wyprawiającej się na Ural i ci tak go nazywali w swoich pamiętnikach z wyprawy.
Pytanie rodzi też to, dlaczego nagle na przełomie 1958 i 1959 roku zapragnął uczestniczyć w trudnych wyprawach zimowych na Ural. Wcześniej nie brał udziału w takich przedsięwzięciach. Nie miał żadnego doświadczenia. Bardzo mu jednak na nich zależało, nakłonił więc grupę młodszych od siebie o kilkanaście lat studentów, aby pozwolili mu dołączyć. Część uczestników wyprawy początkowo traktowała go z rezerwą, ale Zołotariow szybko przełamał lody. Znał wiele piosenek, anegdot i był bardzo towarzyski.
Podejrzane śledztwo
Wynik badania DNA wzmacnia też teorię, iż władze manipulowały śledztwem w sprawie tragedii i mogły próbować coś ukryć. Badanie jej przyczyn oficjalnie zamknięto po niecałym miesiącu od znalezienia ostatnich ciał na wyraźne polecenie lokalnych władz partyjnych. Akta utajniono na 50 lat, co nie było standardowym zabiegiem. Całej sprawie nie nadano zwyczajowego numeru porządkowego. Interesowała się nią nawet Moskwa.
- Śledztwo z pewnością zostałoby przeprowadzone lepiej, gdyby prokurator miał swobodę. Tymczasem Władimir Korotajew, pierwszy prokurator prowadzący śledztwo, został karnie odsunięty od sprawy (nie zgodził się zrzucić winy na lokalny lud Mansów, a potem stwierdzić, że wszyscy turyści zamarzli - red.). Drugi prokurator – Lew Iwanow – zamknął śledztwo na wyraźne polecenie sekretarzy partii. Działania śledczych blokowano i wydawano im niedorzeczne polecenia - mówi Lugen.
W 1990 roku, kiedy ZSRR stało na krawędzi upadku i w kraju panowała odwilż, milczenie zdecydował się przerwać Iwanow. W artykule napisanym dla lokalnej gazety przeprosił rodziny ofiar, że nie zrobił wszystkiego, aby wyjaśnić przyczynę śmierci ich bliskich.
Kiedy zameldowałem drugiemu sekretarzowi partii Jesztokinowi o swoich odkryciach, obiektach i promieniotwórczości, wydał on kategoryczne polecenie: absolutnie wszystko zakonspirować, opieczętować, oddać do służb specjalnych i zapomnieć o tym. Czy trzeba mówić, że to wszystko zostało dokładnie wykonane?
Próbowałem zrobić wszystko, co tylko mogłem, ale w kraju działała, jak to nazywają prawnicy, niezwyciężona siła. Jej pokonanie stało się możliwe dopiero teraz.tłumaczenie fragmentu artykułu prokuratora. Za portalem diatlow.pl
Tekst Iwanowa wskazuje, że jego zdaniem członkowie wyprawy zginęli w wyniku jakichś tajnych testów wojska lub zobaczyli coś, czego nie powinni. W aktach śledztwa zachowały się zeznania ludzi, którzy twierdzili, że feralnej nocy widzieli na niebie ognisty ślad po przelocie rakiety.
W żadnych oficjalnych dokumentach nie ma jednak informacji, aby akurat 2 lutego 1959 roku w ZSRR testowano jakąkolwiek rakietę. Ponadto w miejscu tragedii nie znaleziono żadnych śladów po eksplozjach czy choćby po najdrobniejszych szczątkach jakiegoś pocisku. Prawdą jest jednak, że ekipa poszukiwawcza dotarła na Przełęcz Diatłowa dopiero trzy tygodnie po tragedii. Przez ten czas wiele mogło się wydarzyć.
Nowe dochodzenie
Tak więc wyniki badania DNA nie przybliżają nas do wyjaśnienia zagadki śmierci na Przełęczy Diatłowa, przeciwnie - komplikują ją. Zwolennicy teorii o zaangażowaniu władz czy służb będą traktowali je jako argument przemawiający na swoją korzyść. Zwolennicy teorii, którzy upatrują przyczyn tragedii w zjawiskach naturalnych (lawina, wiatr wywołujący infradźwięki, zwierzęta), będą je odrzucać jako mało wiarygodne.
Przekonującego wytłumaczenia, którego nikt nie zdoła podważyć, nadal brak. - W Rosji większość badaczy skłania się jednak do hipotezy wypadku wojskowego. W tym kierunku pracują dziennikarze śledczy i do takiego wniosku doszli krewni ofiar - zaznacza Alice Lugen.
Kolejną okolicznością, sprzyjającą wyjaśnieniu sprawy, może być inicjatywa Fundacji Diatłowa powołanej przez najstarszych i najbardziej zaangażowanych badaczy tragedii. Podjęli oni starania, przy pomocy członków rodziny kilku ofiar, aby na nowo formalnie otworzyć śledztwo. Obecnie zbierają w tym celu fundusze na opłacenie czynności sądowych.