Nie szedł, a brnął do celu, krok po kroku, długo, prawie przez osiem lat. Sam opowiadał, że w tej wędrówce dopadały go czarne myśli, bo po dramacie z roku 2011 o optymizm było naprawdę trudno. A jednak 22 listopada stało się jasne, że Robert Kubica dostaje drugą szansę i w sezonie 2019 wróci do Formuły 1 jako kierowca wyścigowy, co komentowane jest wszędzie, jak świat długi i szeroki.
Paskudne musiało być to uczucie…
Przez ostatnie miesiące Robert Kubica z bliska obserwował rywalizujących w wyścigach kierowców, wiedząc, że od większości z nich jest lepszy, o kolegach z ekipy Williams-Mercedes nie wspominając.
Duet Lance Stroll-Siergiej Sirotkin wespół uzbierał w tym sezonie - przed jego finałem w Abu Zabi - marne, wręcz zawstydzające siedem punktów.
A Sirotkin i tak jest zdruzgotany, że traci miejsce w bolidzie.
"Zdałem sobie sprawę, że dam radę"
To paskudne uczucie Kubica skomentował sam, w wywiadzie dla Sky Sport, już po oficjalnym ogłoszeniu światu, że wraca do F1 na dobre.
- Kończy się pewien okres w moim życiu, który mi nie pasował. Czułem się przez ten czas nieswojo. Znowu pojawił się dreszczyk emocji, którego tak bardzo mi brakowało - oświadczył.
Ten dreszczyk… Kiedy ustawiał bolid na polu startowym przed wyścigiem i kiedy pokonywał pierwszy zakręt, walcząc koło w koło z innymi wybrańcami, którzy wdarli się do świata F1.
Teraz to wszystko wróci, choć jeszcze rok temu nie wierzył w ten powrót absolutnie nikt poza samym zainteresowanym, co też zdradził właśnie na antenie Sky Sport. Kubica uwierzył mniej więcej właśnie wtedy, kiedy został w Williamsie kierowcą rezerwowym i testowym. - Zdałem sobie sprawę z tego, że dam radę. Że będę mógł prowadzić bolid tak samo naturalnie jak wcześniej - wyjaśnił.
Igrał z ogniem
Ta kariera zapowiadała się na wielką, pewnie największą w dziejach polskiego sportu.
Bajka runęła w sekundę. Dokładnie w tyle.
6 lutego, rok 2011, cholerny rajd Ronde di Andora - mały, lokalny, nikogo nie obrażając, nieistotny. Kubica akurat tam postanowił spróbować sił. Treningowo, dla wprawy i zabawy.
Kończy się dramatem. Prowadzony przez niego samochód wbija się w metalową barierę przy drodze, bariera przeszywa karoserię i masakruje prawą rękę kierowcy. Lekarze walczą o jego życie - tak, życie - godzinami. Sport jest wtedy zupełnie nieistotny.
Kubica musiał zapomnieć o Formule 1 na długie lata. O Ferrari, do którego miał trafić w roku 2012 i zgarniać tam 30 milionów euro z ogonkiem sezon w sezon, pewnie na zawsze.
Na własne życzenie, brutalnie rzecz ujmując.
Bo zachciało mu się rajdów. Bo popełnił błąd. Bo kusił los. Bo niepotrzebnie ryzykował, oddając się swojej pasji. Bo najzwyklejszy pech. Bo znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, choć jasne jest, że być go tam nie powinno.
Bo igrał z ogniem zamiast dmuchać na siebie i chuchać.
A przyszłego mistrza widzieli w nim wszyscy, odkąd zawitał do tego towarzystwa, tylko i wyłącznie dzięki talentowi, bez pieniędzy, mając niecałe 22 lata. Przed sezonem 2006 został trzecim kierowcą BMW Sauber F1 Team, obok tych wyścigowych, wielce doświadczonych - Kanadyjczyka Jacquesa Villeneuve'a i Niemca Nicka Heidfelda.
Herr Theissen zachwycony
Ich szef Mario Theissen lojalnie zapowiadał i ostrzegał, że nie ma szans, ale to żadnych, by Robert szybko wskoczył do bolidu na miejsce któregoś z nich. Naprawdę?
Przed Grand Prix Węgier Herr Theissen wyrzucił Villeneuve'a - tak, mistrza świata z roku 1997 - a do walki posłał młodzieńca z Polski. Już w debiucie, na deszczowym Hungaroringu, było bardzo dobrze. Prowadzone przez Kubicę auto wpadło na metę na siódmej pozycji. Po zważeniu okazało się, że jest o 2 kilogramy za lekkie, co oznaczało dyskwalifikację zawodnika, ale z miejsca stało się jasne, że zamiana była strzałem w dziesiątkę.
Nie koniec na tym. Na włoskiej Monzy, dwa wyścigi później, Kubica sensacyjnie zajął trzecią lokatę, której na podium gratulował mu zwycięzca, wielki Michael Schumacher.
Ta scena tuż po wyścigu… Theissen siedzi w motorhomie ekipy nad szklanką piwa - w pracy, na co rzecz jasna nikt nie zwraca uwagi - nie wierząc w to, co się stało, co przed chwilą zobaczył na własne oczy. Przecież BMW Sauber, gdzie każdy krok planowano tak drobiazgowo, nie oczekiwało takiego sukcesu tak szybko. - Ogromny potencjał, nie ma słabych stron, jestem nim zachwycony - mówił szef o swoim kierowcy.
A ochów i achów było nad Polakiem więcej. Ba, płynęły z każdej strony, od sław i gwiazd.
- Jego rodacy powinni być dumni, że wreszcie mają swojego przedstawiciela w F1 - stwierdził Fin Mika Hakkinen, dwukrotny mistrz świata z końcówki ubiegłego wieku.
Keke Rosberg, też Fin, tytuł zgarnął jeden, w sezonie 1982. On zgodził się na rozmowę o Kubicy tylko dlatego, że go lubi. Leniwy jest, nie chce mu się gadać, a już na pewno udzielać wywiadów, ale ok, w tej sprawie zrobi wyjątek - tak sprawę wyjaśnił. - Poznałem Roberta, kiedy był sześciolatkiem lub coś koło tego, z moim synem Nico ścigali się gokartami. Wspaniały chłopak, mam do niego wręcz emocjonalny stosunek - opowiadał.
"10 lat temu Robert by zginął"
Powrót do F1 po tragedii z trasy Ronde di Andora byłby niemożliwy, gdyby nie siła charakteru Roberta Kubicy. - To ogromna determinacja i systematyczność, które małymi kroczkami prowadzą do celu. Robert zawsze taki był. Jak coś zaplanował, wytyczył sobie cel, to na całego nad tym pracował - wyjaśnia na łamach eurosport.pl ojciec zawodnika, Artur Kubica.
Kubica junior mówił o tym już w grudniu 2017 roku. - Ogromne znaczenie ma głowa. To niesamowite, jak wielki jest potencjał mózgu, który potrafi przystosować się do nowej sytuacji. Dziewięćdziesiąt procent mojej jazdy jest na tym samym poziomie, co przed laty - wyjaśniał magazynowi "Autosport".
I to inny przykład z jego kariery pokazuje, jak mocni psychicznie są kierowcy F1. Jacy to ludzie.
W sezonie 2007 Kubica pędził po torze w Montrealu. Doszło do kontaktu z maszyną Jarno Trullego, bolid Polaka jak pocisk wystrzelił w powietrze, z potężną siłą huknął w betonową bandę, odbił się od niej i w nieskończoność koziołkował.
Mechanicy w boksie BMW Sauber, którego barwy wtedy reprezentował, byli przerażeni. Przerażeni byli kibice. Na poboczu leżał roztrzaskany wrak i nieruszający się kierowca.
- Gdyby do tego doszło 10 lat temu, Robert by zginął - bez ogródek przyznał Theissen.
Kubicy nie stało się nic poważnego. Zaledwie rok później wygrał na tym samym torze. Okrążenie za okrążeniem przejeżdżał obok miejsca, w którym mógł zginąć. I wygrał. Żadnej traumy.
Ci ludzie naprawdę są inni. Mają inny układ nerwowy.
Miażdży zmysły
Ich umiejętności są niewiarygodne. Maszyna, nad którą muszą zapanować, miażdży ludzkie zmysły, nie sposób tego inaczej określić. To najbardziej przerażające auto świata. I, co tu dużo mówić - dzieło sztuki. Nieduże, delikatne, wręcz kruche, a to tylko pozory. Moc tego potwora jest ogromna.
Spóźnisz reakcję o ułamek sekundy - wylatujesz z toru. Nie dogrzejesz hamulców – wylatujesz. Nie dogrzejesz opon – też. W 2,7 sekundy przyspiesza do 100 km/h, przy hamowaniu z 200 km/h zatrzymuje się po 55 metrach.
Szaleństwo w czystej postaci.
A zawodnik ma przy tym świadomość, że jeden jego błąd i wysiłek kilkuset ludzi, bo tylu pracowników zatrudnia każdy zespół, można wyrzucić do kosza. – Za każdym razem, kiedy wsiadam do bolidu, czuję przed nim respekt – powtarza Brytyjczyk Lewis Hamilton. Wierzyć mu trzeba, w końcu tytuł mistrza świata F1 zgarnął już pięć razy.
Jakie umiejętności ma Kubica, jakim talentem dysponuje, skoro panuje nad tą przerażającą maszyną jedną w pełni sprawną ręką?