Czy ostatnia wizyta w Polsce i przemówienia Donalda Tuska pomogły Koalicji Europejskiej? Komentatorzy z różnych stron są zgodni – niespecjalnie. Czy Tusk – polityk doświadczony, inteligentny i wciąż popularny – mógłby wesprzeć KE znacznie skuteczniej? Mógłby. Pytanie więc, dlaczego tego nie robi? Dla Magazynu TVN24 pisze Łukasz Pawłowski z "Kultury Liberalnej".
Dywagacje na temat politycznych planów Donalda Tuska powracają w debacie publicznej jak bumerang. Podbija je zresztą regularnie sam zainteresowany, jak choćby w rozmowie z TVN24 sprzed ponad roku, kiedy oświadczył:
"W 2019 roku będę tutaj i niech nikt nie myśli, że będę tylko oglądał telewizję czy grał w piłkę z wnukami".
Wątpliwy sojusz ze Schetyną
Co w takim razie jeszcze będzie robić były premier? Najczęściej słyszymy, że gdyby miał wracać do krajowej polityki, najprawdopodobniej powalczyłby o urząd prezydenta. Do tego namawiał go zresztą wielokrotnie sam Grzegorz Schetyna. Jeszcze kilka miesięcy temu mogliśmy przeczytać w prasie, że przewodniczący Rady Europejskiej, owszem, byłby skłonny do startu w wyborach prezydenckich, ale tylko wówczas, gdyby miał niemal pewność wygranej.
W tym celu jednak "będzie potrzebował PO i wcześniejszej wygranej opozycji w wyborach parlamentarnych" - pisała w "Newsweeku" Renata Grochal. "Dlatego – jak mówi ważny polityk PO – Tusk zawarł sojusz taktyczny z liderem Platformy Grzegorzem Schetyną, który ma pomóc opozycji wygrać wybory europejskie i parlamentarne, a Tuskowi – walkę o prezydenturę".
Powyższa analiza nie przekonywała mnie wówczas, a tym bardziej nie przekonuje teraz, albowiem Tusk w owej pomocy na rzecz wygrania przez KE wyborów do europarlamentu jest – mówiąc najdelikatniej – wyjątkowo wstrzemięźliwy.
Nie mamy też przekonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego były premier miałby startować na prezydenta jedynie wówczas, gdyby opozycja wygrała wybory parlamentarne, a Grzegorz Schetyna zostałby szefem rządu. Rozmówcy "Newsweeka" przekonywali, że podobno w takich warunkach "na fali społecznego entuzjazmu" miałby największą szansę na wygraną. Ale czy taki entuzjazm po kilku miesiącach rządów Schetyny – wszak wybory parlamentarne odbywają się na jesieni 2019 roku, a prezydenckie dopiero w maju 2020 roku – na pewno by się utrzymał? I co ważniejsze, czy sam Schetyna ostatecznie poparłby kandydaturę tak wytrawnego polityka jak Tusk na konkurencyjny urząd? To sprawy niepewne.
Poza tym w polskim systemie politycznym prezydentura nie daje wielkiej mocy sprawczej i budowy politycznej podmiotowości. A już szczególnie wówczas, gdy w Sejmie dominuje partia prezydentowi bliska. Cóż bowiem mógłby robić prezydent Tusk w takim układzie? Albo karnie podpisywać podsyłane mu przez Schetynę ustawy, albo wejść z premierem w konflikt, ryzykując rozbicie obozu przeciwników PiS.
Obnażona słabość KE
A zatem, jeśli Tusk naprawdę chce wrócić do polskiej polityki – czy to w roli prezydenta, czy też jeszcze przed wyborami parlamentarnymi – nie potrzebuje zwycięstwa opozycji, lecz przeciwnie - jej klęski. Wówczas bowiem pozycja Grzegorza Schetyny zostanie dramatycznie osłabiona – co zresztą przyznawał sam Schetyna w rozmowie z "Kulturą Liberalną", mówiąc, że po przegranych wyborach nikt mu nie da "następnej szansy". W wypadku klęski pogrążeni w smutku wyborcy przeciwni PiS-owi zaczną rozpaczliwie szukać nadziei na wygraną. Tą nadzieją mógłby być właśnie przewodniczący Rady Europejskiej.
Ostatnie wydarzenia potwierdzają raczej taki scenariusz. Podczas swoich wystąpień w Warszawie i Poznaniu Tusk uderzył w największą słabość Koalicji Europejskiej – potężne rozbieżności w sprawach światopoglądowych.
Najważniejszym elementem tego uderzenia było wystąpienie Leszka Jażdżewskiego, współpracownika byłego premiera i organizatora jego wykładu na Uniwersytecie Warszawskim. Uwaga publiczności skupiła się przede wszystkim na zawartej w tej wypowiedzi krytyce Kościoła katolickiego. Ale i w samym przemówieniu, i rozlicznych udzielonych po nim wywiadach, Jażdżewski koncentrował się w co najmniej podobnym stopniu na atakowaniu opozycji. Jeszcze na UW stwierdził, że "ci, których 'łączy tylko matematyka', będą mieli poważny problem z wyborczym sukcesem". Mówił również, że do polityki powinno wejść przebojem pokolenie 30- i 40-latków, które jednak potrzebuje w tym celu pomocy jakiegoś patrona, kogoś, kto "znajdzie siłę do tego, żeby otworzyć polską politykę na zmianę ideową i pokoleniową". Patronem tym ma być zdaniem Jażdżewskiego właśnie Tusk.
Z kolei w późniejszym wywiadzie dla Onetu zawyrokował: "zachowanie polityków opozycji – kiedyś uważanej za liberalną – ta ich, powiem wprost, polityczna głupota i naiwność pokazały, że tym ludziom nie da się pomóc". Tego rodzaju krytykę opozycji powtarzał w każdej z licznych rozmów z mediami, wytykając politykom Koalicji Europejskiej rzekomą bezideowość, brak odwagi i obojętność na zachodzące w społeczeństwie zmiany.
Wiedział, nie wiedział?
Rzeczą drugorzędną jest pytanie, czy Tusk treść wystąpienia Jażdżewskiego znał z wyprzedzeniem. Sądzę, że tak doświadczony polityk nie pozwoliłby młodszemu współpracownikowi na improwizację w tak istotnym momencie, choć sam Jażdżewski twierdzi, że tekst znała wyłącznie... jego partnerka. Mało to jednak prawdopodobne i to z rozmaitych powodów. Po pierwsze, to nie pierwsze wydarzenie, jakie Tusk z Jażdżewskim organizował. Od poprzedniego, Igrzysk Wolności w Łodzi, podczas których były premier mówił o pokonaniu "współczesnych bolszewików" minęło pół roku. Jażdżewski nie jest więc przypadkową osobą i jego poglądy nie mogą być dla Tuska całkowitym zaskoczeniem.
Tym bardziej że – i to po drugie – Jażdżewski jest też przewodniczącym zarejestrowanego w marcu stowarzyszenia Wspólny Plan, którego celem jest między innymi "podejmowanie działań pokazujących korzyści z obecności Polski w Unii Europejskiej" oraz "podejmowanie działań mających na celu promowanie i przestrzeganie zasad demokratycznego państwa prawa".
We władzach organizacji zasiadają też były szef MSW Bartłomiej Sienkiewicz i Agata Stremecka, prezes zarządu Forum Obywatelskiego Rozwoju, think tanku założonego przez Leszka Balcerowicza. Wszyscy oni na wykładzie Tuska siedzieli w pierwszych rzędach. To kolejny dowód na to, że Jażdżewski nie jest przypadkowym człowiekiem, który po prostu chciał zorganizować wykład Tuska, ale właśnie jego współpracownikiem. Potwierdzają to źródła bynajmniej Tuskowi nie wrogie. Jak twierdził Wojciech Szacki z "Polityki Insight", która pierwsza podała informację o powołaniu stowarzyszenia: "Wspólny Plan to jest ruch polityczny. Na razie w fazie prenatalnej i być może nigdy nie dożyje do porodu. Być może okaże się ruchem niepotrzebnym, ale jestem przekonany, że powstał z myślą o aktywnym udziale w polityce".
To jedno z najważniejszych wydarzeń,jakie miałam okazję organizować. To był zaszczyt. #Tusk3Vpic.twitter.com/Mb9b7niv0z
— Agata Stremecka (@AgataStremecka) 3 maja 2019
Po trzecie wreszcie, do organizacji takich wystąpień jak na UW Tusk Jażdżewskiego naprawdę nie potrzebuje. Jako szef Rady Europejskiej dysponuje odpowiednim zapleczem współpracowników, które z pewnością mogłoby się tego zadania podjąć.
Zostawmy jednak na boku rolę Jażdżewskiego, a skoncentrujmy się na jego słowach i reakcji byłego premiera. Uderzające jest bowiem to, że na konsekwentnie powtarzaną krytykę opozycji szef Rady Europejskiej ani razu nie zareagował! Odnosząc się do jego słów, powiedział jedynie, że "z niektórymi tezami" się zgadza, a z innymi nie, "niektórych słów" na pewno by nie użył, sugerując tym samym, że treści wystąpienia nie znał z wyprzedzeniem. Później zaś apelował do dziennikarzy, by bronili w Polsce wolności słowa, tak jakby to była w tym przypadku istota problemu. Przecież Jażdżewski udzielił w kolejnych dniach niezliczonych wywiadów w ogólnopolskich mediach i nikt nie próbował ograniczać swobody głoszenia jego poglądów. Ważniejsze w tym miejscu jest pytanie, dlaczego wygłosił je w takim miejscu, czasie i formie. Do tego jednak Tusk odnieść się nie chciał.
Nie zrobił tego po swoim wykładzie ani w jego trakcie. Sam wykład na Uniwersytecie Warszawskim był zaś dobrze napisany – świetny bon mot o dorocznym obchodzeniu święta konstytucji i codziennym "obchodzeniu" konstytucji – i zawierał kilka słusznych diagnoz (zagrożenia ekologiczne czy ze strony największych korporacji internetowych), ale trudno mówić o jakimkolwiek przełomie. Zwłaszcza że Tusk ograniczył się wyłącznie do twierdzeń bardzo ogólnikowych, choć podanych w atrakcyjnej jak na polskie warunki formie. Trudno sobie wyobrazić Grzegorza Schetynę, Władysława Kosiniaka-Kamysza czy Włodzimierza Czarzastego, którzy w swoje przemówienia swobodnie wpletliby nawiązania do "Gry o tron".
Opozycja ma problem
Wydarzenia ostatnich dni stawiają Koalicję Europejską w poważnym kłopocie. Tusk wspólnie ze swoim współpracownikiem narzucili bowiem temat krytyki Kościoła katolickiego, której KE w tak radykalnej formie podjąć po prostu nie może. Nie tylko dlatego, że część polityków Koalicji tej diagnozy nie podziela, ale także dlatego, że dla partii takiej jak PSL przyjęcie skrajnie antykościelnej retoryki na miesiąc przed wyborami byłoby politycznym samobójstwem. Nie mam jednak wątpliwości, że wydarzenia zewnętrzne zmuszą jeszcze Koalicję Europejską do zabierania głosu w sprawach Kościoła.
Niezależnie od widocznych zmian obyczajowych zachodzących w Polsce radykalny antyklerykalizm pozwala zbudować poparcie na poziomie 10, maksymalnie 15 proc., gdy tymczasem KE celuje w wynik o 30 proc. wyższy. Losy partii Roberta Biedronia, który właśnie na wezwaniu do budowy świeckiego państwa i ograniczeniu przywilejów kleru oparł swój przekaz, doskonale ten problem obrazują. A przecież Biedroń jest w swoim dystansie do Kościoła o wiele bardziej wiarygodny, niż byłby Schetyna czy Kosiniak-Kamysz.
Z tych ograniczeń zdaje sobie zapewne sprawę Jażdżewski, a z pewnością rozumieją je liderzy Koalicji Europejskiej i sam Donald Tusk. Dlaczego więc kwestię stosunku do Kościoła wprowadzono do debaty właśnie teraz i to w tak niewygodnej dla opozycji formie? Niewykluczone, że właśnie po to, by Koalicję Europejską osłabić. Albowiem wbrew temu, co często słyszeliśmy, to nie sukces obecnej opozycji zwiększa szanse Donalda Tuska na powrót do polskiej polityki, ale jej przegrana.
W tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem jest dla opozycji próba przebicia się z pozytywnym przekazem.
Zresztą Grzegorz Schetyna w ostatnim czasie to właśnie robi, obiecując między innymi wynegocjowanie w budżecie unijnym dodatkowych 100 miliardów złotych i wykorzystanie ich przede wszystkim na poprawę działania systemu ochrony zdrowia. To właśnie jego marny stan jest dziś bowiem – jak pokazują wyniki sondaży – jednym z najważniejszych zmartwień Polaków.
Nie wiadomo jednak, na ile Koalicja Europejska będzie w tym przekazie wiarygodna. Do tej pory bowiem skupiała się na ogólnikowych obietnicach walki z rzekomym polexitem i na dążeniach do poprawy pozycji Polski w zjednoczonej Europie. To właśnie ta programowa miałkość sprawiła, że tak łatwo było obnażyć jej słabości. Jażdżewski zrobił to bez ogródek, a Tusk w sposób bardziej subtelny. I to nie pierwszy raz. Już pod koniec lutego, niedługo po powołaniu Koalicji Europejskiej, mówił o niej tak: "Z najwyższym uznaniem myślę o wszystkich, którzy dzisiaj starają się zjednoczyć opozycję. Warto tam, gdzie można, różne siły jednoczyć, ale intuicja podpowiada mi, że to może nie wystarczyć".
***
Łukasz Pawłowski - dziennikarz, publicysta, sekretarz redakcji i szef działu politycznego tygodnika "Kultura Liberalna" [www.kulturaliberalna.pl]