"Prokurator na chwilę odzyskał przytomności i zapytał: 'a gdzie Wacek?', poczem zamknął oczy i skonał. Pani Kasznicowa wróciła do syna, lecz zastała już zimne jego zwłoki". Obok umierał młody taternik. Waleria Kasznica czuwała przy ciałach trzech mężczyzn kilkadziesiąt godzin, a przez następnych siedem lat odpierała zarzuty zamordowania swojej rodziny.
Raporty meteorologiczne wskazują, że to był najzimniejszy dzień lata 1925 roku. Doświadczeni przewodnicy tatrzańscy mówią o "najniezwyklejszym wypadku w historii Tatr". Gazety z międzywojnia przekonują jednak, że o wypadku nie ma mowy, że doszło do zbrodni. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w ciągu kwadransa umiera warszawski prokurator, jego nastoletni syn i młody taternik, poznany przypadkowo w schronisku… a 38-letnia kobieta wychodzi z tego bez szwanku?
Pierwsze doniesienia w prasie brzmiały niewinnie: wypadek, nieszczęście. "Ilustrowany Kuryer Codzienny" donosił 7 sierpnia 1925 roku, że "prokurator Najwyższego Sądu, Kasznica, wraz z synem i jedną nieznaną osobą padli ofiarą turystyki".
Rzeczywiście, 46-letni warszawski prokurator spędzał urlop ze swoją rodziną w Tatrach. W towarzystwie 38-letniej żony Walerii i 12-letniego syna Wacława wędrował po górach. Urlop nieubłaganie zmierzał jednak ku końcowi, więc rodzina zdecydowała się na ostatnią wycieczkę – z czechosłowackiego Starego Smokowca, z postojem w schronisku Chata Teriego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, chcieli przejść do Zakopanego. Trasę wytyczyli przez Lodową Przełęcz.
Początkowo wyprawa przebiegała zgodnie z planem – ze Starego Smokowca rodzina wyruszyła wcześnie rano, około godziny 11 dotarła do schroniska. Pogoda jednak nie dopisywała – wiało, było pochmurnie, zanosiło się na deszcz. Możliwość wypicia ciepłej herbaty pod dachem schroniska była błogosławieństwem.
Wybierał się właśnie do Ecole Centrale w Paryżu, gdzie zamierzał ukończyć świetne swe studia. Był nadto dobrym, uczynnym kolegą, i śmierć jego wśród akademików krakowskich wywołała prawdziwy i głęboki smutek oraz żal powszechny.
"Czas", 9 sierpnia 1925
Tak samo błogosławieństwem wydawała się toczona przy sąsiednim stole rozmowa czterech taterników, którą Kasznicowie usłyszeli. Alfred i Jan Szczepańscy, Stanisław Zaremba i Ryszard Wasserberger byli turystami młodymi, jednak znacznie bardziej doświadczonymi niż prokurator i jego rodzina. - Ponieważ pogoda się mocno psuła, taternicy zakończyli zdobywanie szczytów i postanowili wrócić do Zakopanego – opisuje przewodnik tatrzański Maciej Bielawski.
Traf chciał, że czterej studenci również wybrali trasę przez Lodową Przełęcz. Wycieczki, na prośbę prokuratora, połączyły się – w towarzystwie młodych, sprawnych i obytych z górami wspinaczy warszawiacy poczuli się znacznie bezpiecznej. Na tyle bezpiecznie, że porzucili myśl o przeczekaniu złej pogody w schronisku.
Młodzi taternicy
Kim byli ci młodzi ludzie, którzy wzbudzili zainteresowanie rodziny Kaszniców? Prawdopodobnie najbardziej doświadczonym wśród nich był Stanisław Zaremba, syn profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Towarzyszyli mu bracia - 23-letni Jan i 17-letni Alfred Szczepańscy. To oni w późniejszych latach zostaną jednymi z najwybitniejszych polskich taterników, przecierając wiele górskich szlaków. Starszemu z braci przypisuje się autorstwo przesądu o widmie Brockenu – rzekomo temu, kto ujrzy to złudzenie optyczne, jest pisana śmierć w górach. Dopiero ujrzenie widma po raz trzeci ma urok odczyniać i przynosić wspinaczowi szczęście.
Czwartym uczestnikiem wyprawy był Ryszard Wasserberger, 21-letni student matematyki na Uniwersytecie Jagiellońskim (niektóre źródła podają, że był słuchaczem filozofii). Później bracia Szczepańscy i Zaremba twierdzili, że to właśnie on zobowiązał się do opieki nad Kasznicami.
Po tragedii dziennik "Czas" opisywał Wasserbergera jako "najzdolniejszego słuchacza matematyki, któremu rokowano wielką przyszłość naukową". Wyprawa ze znajomymi w góry miała być dla niego ukoronowaniem udanego roku akademickiego i odpoczynkiem przed planowanymi na wrzesień studiami w paryskiej École Centrale, jednej z najsłynniejszych politechnik w Europie.
Deszcz na okularach
- Wyruszyli wspólnie z Terinki [Chata Teriego – red.] w stronę Lodowej Przełęczy. Oczywiście tempo, które narzucili taternicy, było za mocne, za szybkie dla rodziny Kaszniców. Zaczęli zostawać z tyłu – opisuje Maciej Bielawski, przewodnik tatrzański.
Taternicy się irytowali, a rodzina Kaszniców szła coraz wolniej. Największy problem miał Kazimierz, któremu deszcz zalewał okulary. Mężczyzna co chwilę przystawał, by je wytrzeć, bo bez szkieł niewiele widział. - Postanowiono, że się rozdzielą. Taternicy pójdą przodem, natomiast jeden z nich zostanie z rodziną Kaszniców, żeby się nimi opiekować – mówi Bielawski.
By ustalić, kto zostanie z uciążliwymi towarzyszami podróży, studenci chcieli przeprowadzić głosowanie. Wasserberger zdecydował jednak, że – skoro sam przystał na połączenie wycieczek – to właśnie on przeprowadzi warszawiaków przez przełęcz. Taką wersję wydarzeń przedstawili później bracia Szczepańscy i Zaremba.
Podczas pożegnania z przyjaciółmi Ryszard przekazał Janowi Szczepańskiemu swój "Przewodnik tatrzański" – bał się, że w jego worku książka zamoknie.
Huragan
Na wysokości Lodowego Stawku (2157 metrów n.p.m.), u stóp Lodowej Przełęczy, grupy się rozdzieliły. Taternicy, zadowoleni, że nikt ich nie spowalnia, bardzo szybko zniknęli rodzinie Kaszniców i Wasserbergerowi z oczu. Ci powędrowali ich śladem o wiele wolniej, zmagając się z huraganowym wiatrem i deszczem zmieszanym z gradem.
Dalszą historię znamy jedynie z relacji Walerii Kasznicy. Według niej grupa stanęła na przełęczy około godziny 15.30. O ile wcześniej wiatr był uciążliwy, to na przełęczy zbijał z nóg. Według raportów meteorologicznych mógł przekraczać 120 km/h. Jest to prawdopodobne, bo wiało z zachodu, a od tej strony wszystkie szczyty są niższe niż przełęcz. Huragan miał się gdzie rozpędzić.
Turyści zaczęli mozolne zejście, z nadzieją, że niżej będzie spokojniej. Bezpieczniej.
Ostatnie chwile
Najpierw, na wysokości Żabiego Stawu Jaworowego (1886 m n.p.m), słabnie Wacław. Chłopiec słania się na nogach, Ryszard go prowadzi, Waleria niesie jego rzeczy.
Chwilę później postój wymusza Kazimierz, który siada na kamieniu i oświadcza, że dalej nie idzie – nie ma siły. Zrozpaczona Waleria, miotając się między omdlewającym synem a słabnącym mężem, podchodzi do odpoczywającego nieopodal Wasserbergera. Prosi go o pomoc, a odpowiedź, którą słyszy, jest przerażająca. "Mnie jest też bardzo niedobrze. Z całego serca bym pani pomógł, ale doprawdy sam nie mogę" – szepcze Wasserberger.
Gdy zeszli w pobliże Żabiego Stawu Jaworowego nagle prok. Kasznica usiadł i oświadczył: "Jestem bardzo zmęczony. Dalej iść nie mogę"
Ilustrowany Kuryer Codzienny, 11 sierpnia 1925
W przeszywających podmuchach wiatru Waleria podbiega do siedzącego na głazie męża i ściąga go na ziemię, tak by był choć trochę osłonięty od wiatru. Z jego torby wyjmuje butelkę koniaku i wlewa w usta półprzytomnego mężczyzny. Następnie poi alkoholem Wasserberbera i Wacława. Ma nadzieję, że trunek ich rozgrzeje i doda sił. Na próżno.
"Prokurator na chwilę odzyskał przytomności i zapytał: 'a gdzie Wacek?', poczem zamknął oczy i skonał. Pani Kasznicowa wróciła do syna, lecz zastała już zimne jego zwłoki" – czytamy w relacji zamieszczonej w dzienniku "Czas" z 9 sierpnia 1925 roku.
Wasserberger wytrzymuje najdłużej. Z relacji Walerii wynika, że młody mężczyzna w malignie domaga się rewolweru i woła matkę. Daje radę nawet wstać i przejść kilka kroków. Desperacka próba wydostania się z pułapki kończy się jednak tragicznie, co również opisuje "Czas": "Wasserberger jakimś nadludzkim wysiłkiem zerwał się, stanął na nogach, przeszedł kilka kroków, poczem runął martwy na ziemię, kalecząc się o wystający głaz w głowę i łamiąc rękę". Waleria Kasznica zostaje sama.
Dwie doby przy zwłokach
Wdowa nie od razu rusza jednak w dalszą drogę. Może jej również brakuje sił, może rozpacz po stracie męża i syna jest zbyt wielka.
Kolejnych kilkadziesiąt godzin – całą noc, dzień i kolejną noc – Waleria Kasznica spędza przy zwłokach, które przeniosła za głaz. "Ilustrowany Kurier Codzienny" z 11 sierpnia 1925 roku zamieścił relację kobiety: "Przypomniała sobie, że Wasserberger ma koc, który rozwiązała i którym się okryła. Ponieważ wicher dął i deszcz padał nieprzerwanie, zaczęła się również ogrzewać maszynką spirytusową Wasserbergera (jej własna była zepsuta). Ponieważ dokuczało jej pragnienie, wypiła resztę koniaku rozcieńczonego z wodą. Próbowała też jeść chleb, ale był rozmoczony".
W końcu 5 sierpnia Waleria Kasznica rusza w stronę Doliny Jaworowej. Przed odejściem od zwłok owija kocem Wacława – tak znajdzie go następnego dnia ekipa poszukiwawcza. Na Łysej Polanie kobieta spotyka naczelnika TOPR, generała Mariusza Zaruskiego. To jej znajomy. Waleria opisuje mu horror, który przeżyła i prosi o pomoc. Wkrótce z Zakopanego wyrusza ekspedycja. Wieczorem ratownicy docierają do ciał, a 6 sierpnia zwłoki dwóch mężczyzn i chłopca zostają przywiezione do miasta.
Próżnia powietrzna
Pierwsze oględziny zwłok odbyły się w Zakopanem, tuż po ich sprowadzeniu. Orzeczenie wydał dr Gabryszewski, który stwierdził, że śmierć całej trójki nastąpiła wskutek udaru płucnego. To pasowało do wysuniętej przez śledczych koncepcji spowodowanej wiatrem "próżni powietrznej".
Współcześni taternicy patrzą przychylnie na tę hipotezę. - Mogło się zdarzyć, że oni oślepieni, ogłuszeni huraganowym wiatrem, odwracali się tyłem do tego wiatru, żeby on wiał im w plecy i w tył głowy, i to ciśnienie mogło spowodować, że przed twarzą z przodu wytwarzała się próżnia – tłumaczy Maciej Bielawski.
Do podobnych wniosków doszedł przewodnik tatrzański Apoloniusz Rajwa. - Jak oni podchodzili z Doliny Pięciu Stawów Spiskich na Lodową Przełęcz, to znaleźli się w pewnym momencie w tak zwanej próżni powietrznej. To nie była całkowita próżnia, ale tam mogli zostać niedotlenieni. Ta próżnia mogła się tworzyć nawet 50 metrów poniżej przełęczy – tłumaczy przewodnik. I dodaje: - Potem jeszcze (Waleria – red.) posadziła ich pod takim dużym głazem, bo chciała, żeby byli zasłonięci od wiatru, i to była znowu taka mała próżnia. I te warunki mogły spowodować, że oni tego nie przeżyli. Na podstawie sekcji zwłok i analizy pogody można przypuszczać, że tam zadziałała fatalna pogoda i to, że mieli schorzenia układu krążenia.
Sprawa wydaje się rozwiązana.
"Padli ofiarą turystyki" czy "szatańskie motywy"?
Wróćmy jednak do roku 1925. Pierwsze wzmianki o tragedii w mediach pojawiają się 7 sierpnia. "Ilustrowany Kuryer Codzienny" pisze: "Dziś nadeszła z Zakopanego wiadomość, że na Przełęczy Lodowej po stronie czeskiej prokurator Najwyższego Sądu, Kasznica, wraz z synem i jedną nieznaną osobą padli ofiarą turystyki. Znaleziono ich martwych. Dotąd nie wyjaśniono, czy zgon spowodowany był upadkiem, czy przez zamarznięcie. Pogotowie ratunkowe udało się na miejsce katastrofy, ażeby przewieźć ofiary nieszczęśliwego wypadku do Zakopanego".
Jedna nieznana osoba to oczywiście Ryszard Wasserberger. Jego nazwisko początkowo nie pojawia się, bo - jak okazało się później - bracia Szczepańscy i Stanisław Zaremba po dotarciu do Zakopanego wieczorem 3 sierpnia nie zgłosili nikomu, że grupa się rozdzieliła, a ich znajomy nie dotarł na kwaterę.
Gdy kilka dni później ten fakt stał się powszechnie znany, trzej młodzi taternicy znaleźli się w ogniu krytyki – jednak tylko na moment. Bowiem 11 sierpnia "Ilustrowany Kuryer Codzienny" opublikował artykuł poddający w wątpliwość relację Walerii Kasznicy.
Autor, podpisujący się "L. Sz-i", wskazuje, że wdowa "doskonale zniosła" zimno i niepogodę w górach i miała dość przytomności umysłu, by wziąć koc Wasserbergera i przeszukać jego worek podróżny w poszukiwaniu maszynki spirytusowej. Z samą maszynką też potrafiła się obejść, chociaż zdaniem autora sensacyjnego tekstu nie mogło to być łatwe, szczególnie w takich warunkach.
Dalej dziennikarz dziwi się, że Kasznicowa, idąc przez wieś i rzekomo rozmawiając z mieszkańcami, nie zająknęła się nawet o swoich przeżyciach i o tym, że właśnie straciła męża i syna. Wyznała to dopiero, kiedy spotkała na Łysej Polanie generała Zaruskiego. Niewykluczone jednak, że kobieta zwyczajnie obawiała się, że obcy, słysząc o ciałach pozostawionych w stosunkowo łatwo dostępnym miejscu, pójdą je obrabować.
Dusza się wzdraga przed przypuszczeniem zbrodni, która byłaby czemś niesłychanem w kryminalistyce.
Ilustrowany Kuryer Codzienny, 11 sierpnia 1925
"To postępowanie, jeśli za niem nie kryją się jakieś szatańskie motywy, możnaby wyjaśnić tylko jakimś przejściowym zaćmieniem umysłu. (…) Dusza się wzdraga przed przypuszczeniem zbrodni, która byłaby czemś niesłychanem w kryminalistyce. (…) Piszący te słowa zna turystykę tatrzańską i alpejską i waży się hipotezę próżni powietrza jako przyczynę nagłej śmierci trojga osób nazwać absurdem" – grzmi autor artykułu.
Prasa huczy od plotek
Dziennikarz nie szczędzi też sensacyjnych ustaleń, których interpretację pozostawia czytelnikowi. Otóż Waleria, którą tuż po zdarzeniu odwiedzili bracia Szczepańscy i Zaremba, miała podjąć ich "zupełnie spokojnie, bez śladu przebytych strasznych chwil". Dodatkowo pod okiem miała siniaka - rzekomo nabitego przypadkiem przez Ryszarda, którego próbowała chronić przed upadkiem... Zwłoki Wasserbergera natomiast, według obserwacji jednego z uczestników wyprawy ratunkowej Józefa Oppenheima, miały na policzkach ślady odmrożeń trzeciego stopnia. Zdaniem autora artykułu świadczy to o tym, że taternik "leżał przez długi czas w agonii, wystawiony na mroźny wiatr".
L. Sz-i tłumaczy też, dlaczego taternicy nie zgłosili zaginięcia Wasserbergera – mieli być przekonani, że cała grupa zawróciła do schroniska i czeka na polepszenie się pogody.
Skąd dziennikarz krakowskiej gazety tak dobrze zna szczegóły tatrzańskiej tragedii, skąd ma relacje trzech młodych taterników? Dziś trudno te informacje potwierdzić, jednak wówczas w "IKC" pracował Ludwik Szczepański, ojciec Alfreda i Jana Szczepańskich. Inicjały L. Sz-i. prawdopodobnie należą właśnie do niego. Uzasadniona wydaje się więc chęć odsunięcia od synów i ich przyjaciela podejrzeń o przyczynienie się do tragedii.
Kontrowersyjny tekst ukazał się w porannym numerze "Ilustrowanego Kuryera Codziennego" wydawanego w Krakowie, jednak jeszcze tego samego dnia przedrukowało go ukazujące się o godzinie 14 "Łódzkie Echo Wieczorne". Wypadek zamienił się w sensację.
Sekcja zwłok
"Ilustrowany Kuryer Codzienny" przekonywał, że doktor Gabryszewski, który wydał orzeczenie o udarze płucnym jako przyczynie śmierci, wcale zwłok nie widział, a opinię przygotował pod naciskiem śledczych, którzy chcieli sprawę zamknąć.
Początkowo prokuratura w Nowym Sączu, która prowadziła sprawę, nie widziała sensu w przeprowadzaniu sekcji zwłok. Jednak po artykule napisanym przez L. Sz-i fala podejrzeń spadła na Walerię Kasznicę. Pojawiły się pytania: jakim cudem młody chłopiec, sprawny fizycznie student i niestary wcale prokurator dali się pokonać pogodzie, a samotna kobieta przetrwała w górach prawie trzy dni? Dlaczego nie zeszła wcześniej? Podejrzenia podsycała jeszcze plotka, że ekipa poszukiwawcza, pod kierownictwem generała Zaruskiego, nigdy nie odnalazła butelki po koniaku, którym Waleria miała poić syna, męża i Wasserbergera. Czy w takim razie płyn był zatruty, a sprytna morderczyni pozbyła się narzędzia zbrodni?
Porażenie serca wskutek wyczerpania trudami marszu w bardzo niekorzystnych warunkach atmosferycznych
- protokół sekcji zwłok
Sekcja została przeprowadzona. Nadzorował ją dr Marian Ciećkiewicz.
Wyniki okazały się jednak mało sensacyjne. Lekarz orzekł bowiem stanowczo, że zgon "nie był następstwem działania gwałtownego osób trzecich, w szczególności nie był wynikiem otrucia". Wskazano natomiast naturalne przyczyny zgonu – konkretnie "porażenie serca wskutek wyczerpania trudami marszu w bardzo niekorzystnych warunkach atmosferycznych".
- Tam niedwuznacznie było napisane, że nie zginęli na wskutek ingerencji osób trzecich. Było natomiast stwierdzenie, że wszyscy mieli problemy z układem krążenia. Jedni w większym, drudzy w mniejszym. Nawet ten syn, też już nie miał całkiem zdrowego serca – mówi o protokole sekcji zwłok Apoloniusz Rajwa.
Wyniki sekcji były na tyle niesensacyjne, że gazety przestały zajmować się tematem. "Gazeta Podhalańska" wspomina o nich dopiero 6 września 1925 roku w notatce dotyczącej innego tatrzańskiego wypadku, donosząc, że "sekcja niczego nie wykazała".
"Skóra praczek" i otarcia
Dzięki pomocy doktora Tomasza Konopki z Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Jagiellońskiego udało się nam dotrzeć do opisu wyników sekcji zwłok sporządzonego przez prowadzącego ją doktora Mariana Ciećkiewicza.
Pierwsze opisane są zwłoki Ryszard Wassebergera. Oprócz powiększonego serca lekarz zauważył u studenta "skórę praczek" na rękach i stopach (biały, pofałdowany naskórek - zjawisko charakterystyczne dla ciała, które przez dłuższy czas znajdowało się w wodzie) i "szereg niecharakterystycznych otarć naskórka na głowie, na dłoniach i na przedniej powierzchni podudzi". Dodatkowo Ryszard miał między innymi rozszerzony lewy przedsionek serca i niedokształt nadnerczy.
Kazimierz Kasznica również miał na dłoniach i stopach "skórę praczek" i otarcia naskórka w tych samych miejscach co Wasserberger. Dodatkowo 46-letni prokurator miał zwyrodnienie włókniste opon mózgowych, początkową miażdżycę i skąpe zrosty opłucnowe. Jego serce było w podobnym stanie co serce Ryszarda: powiększone, z rozszerzonym lewym przedsionkiem. Dodatkowo Ciećkiewicz stwierdził u zmarłego kamicę żółciową i zrosty koło woreczka żółciowego.
12-letni Wacław także nie był przed śmiercią okazem zdrowia – miał zwapniałe ogniska gruźlicze w płucach, powiększone migdały z czopami ropy i powiększone serce.
Ciećkiewicz jednoznacznie odnosi się do podejrzeń, że turyści zostali otruci: zaznacza, że "badanie chemiczne dało wynik ujemny".
Choroba górska?
3 sierpnia 1925 roku był fatalnym dniem na wyprawę w góry – tego samego dnia na Babiej Górze zmarło dwóch górali (38 i 14 lat). U nich również, jak zaznacza Ciećkiewicz, stwierdzono podobne objawy, spowodowane wyczerpaniem pogodą.
Wszystkie te zgony, zdaniem lekarza, to przypadki "choroby górskiej", objawiającej się wyczerpaniem mięśni, osłabieniem odruchów i zawrotami głowy, a skutkującej śmiercią. "Tym objawom cielesnym towarzyszą stale objawy psychiczne w postaci mniej lub więcej zupełnej obojętności na swój zagrożony los. Chorzy nie są w stanie zdobyć się na najmniejszy wysiłek woli, aby się ratować" – odnotowuje dr Ciećkiewicz.
Nie wierzę, żeby trzy osoby zmarły jednocześnie na serce, z wyczerpania, nie mamy takich przypadków
dr Tomasz Konopka, kierownik Katedry Medycyny Sądowej UJ
Lekarz tłumaczy także pozorny zbieg okoliczności, który spowodował, że spośród czterech studentów z mającymi zginąć Kasznicami został właśnie Wasserberger, któremu według wyników sekcji zdrowie także nie dopisywało:
"Niewątpliwie musiał i Ryszard W. odczuwać już zmęczenie, skoro chętnie samorzutnie pozostał przy wolniej zdążającej rodzinie K." A zatem, zdaniem lekarza, Wasserberger nie umarł dlatego, że został w tyle. Został w tyle, bo umierał.
"Nie mamy takich przypadków"
Ustalenia Ciećkiewicza budzą jednak zastrzeżenia obecnego kierownika Katedry Medycyny Sądowej UJ. Tomasz Konopka uważa, że wpisane w protokole sekcji "porażenie serca" było próbą wytłumaczenia ujemnej sekcji zwłok – czyli takiej, podczas której nie udało się ustalić jednoznacznie przyczyny śmierci.
- W tamtych czasach to było takie rozpoznanie - wytrych, stosowane w przypadkach, kiedy nie udało się ustalić przyczyny zgonu – tłumaczy Konopka.
Jak dodaje, zmiany w sercach stwierdzone przez Ciećkiewicza o niczym nie świadczyły. - Nie wierzę, żeby trzy osoby zmarły jednocześnie na serce, z wyczerpania. Nie mamy takich przypadków. Moim zdaniem przyczyną zgonu tych osób było wychłodzenie – ocenia Tomasz Konopka.
Zbieg okoliczności?
Nawet jednak biorąc pod uwagę rozmaite schorzenia, na które cierpieli Kazimierz, Wacław i Ryszard, wydaje się to nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, że wszyscy trzej odczuli ich skutki tak nagle i w dodatku jednocześnie. A przynajmniej może się tak wydawać – póki nie przyjrzymy się pogodzie, która 3 sierpnia 1925 roku panowała w Tatrach.
Do raportu ze stacji meteorologicznej dotarł Apoloniusz Rajwa. - Spróbowałem odtworzyć warunki pogodowe, jakie były w tym dniu. Okazało się, że 3 sierpnia to był fatalny dzień, jedyny taki tego lata. Przechodził wtedy front chłodny, temperatura spadła na wysokości Lodowej Przełęczy od zera do dwóch stopni, wiał bardzo silny wiatr z kierunku zachodniego, czyli od Doliny Jaworowej. Analizując te warunki, doszedłem do wniosku, że ten typ pogody mógł doprowadzić do ich wyczerpania – tłumaczy przewodnik.
A wszystko to w środku meteorologicznego lata, kiedy organizmy turystów prawdopodobnie były przyzwyczajone do upałów. Zdaniem przewodnika właśnie to połączenie ukrytych dolegliwości i koszmarnej pogody było przyczyną tragedii.
Tłumaczyć to też może, dlaczego trzej mężczyźni zginęli, a Waleria wyszła z tragedii bez szwanku. "IKC" opisuje panią Kasznicową jako "tęgą, zdrową kobietę" - jeśli faktycznie była osobą słusznej postury i o doskonałym zdrowiu, to mogła słabiej odczuwać wpływ złej pogody.
Siedem lat plotek
Zdaniem Macieja Bielawskiego, tragedia pod Lodową Przełęczą to "najbardziej niesamowity, najmniej wytłumaczony wypadek w Tatrach". - Nie słyszałem o tego typu zdarzeniu nigdzie, nie tylko w Tatrach - rozkłada ręce przewodnik.
Nic więc dziwnego, że wśród miłośników Tatr historia rodzinny Kaszniców, mimo upływu lat, pozostaje żywa. Wielu widzi w niej przestrogę przed porzucaniem na szlaku towarzyszy – uważa, że cała trójka mogłaby ocaleć, gdyby przed zejściem z przełęczy wyprawa zawróciła do schroniska, że taką decyzję mogliby podjąć Jan Szczepański albo Stanisław Zaremba jako najbardziej doświadczeni w grupie.
Niektórzy dopatrują się mimo wszystko wątku kryminalnego – być może koniak, którym Waleria napoiła konających, faktycznie był zatruty? Może był prezentem dla prokuratora od kogoś, kto chciał jego krzywdy? A może to sama Waleria z jakiegoś powodu chciała pozbyć się rodziny? Z jakiego innego powodu zaniechałaby przetransportowania zwłok męża i syna do Warszawy, chowając ich na zakopiańskim cmentarzu? Mimo oficjalnych i wiarygodnych ustaleń w historii rodziny Kaszniców i Ryszarda Wasserbegera nadal więcej jest pytań niż odpowiedzi.
Waleria Kasznica zmarła siedem lat po tragedii pod Lodową Przełęczą. Chociaż śledztwo zostało umorzone, a śmierć jej męża i syna oficjalnie uznana za wypadek, kobieta do końca życia słyszała oskarżycielskie szepty za swoimi plecami. Została pochowana w rodzinnym grobie Dzierzbickich na warszawskich Powązkach. Data zgonu umieszczona na jej nekrologu to 4 sierpnia – dzień po rocznicy śmierci Kazimierza i Wacława.