Tak jak taksówkarze nienawidzą Ubera, tak hotelarze psioczą na niezwykle popularne serwisy internetowe oferujące wynajem mieszkań dla turystów. Często jednak rykoszetem od Airbnb i podobnych mu portali dostają też zwykli mieszkańcy w najbardziej obleganych miejscowościach. Bo turysta wybierający mieszkanie zamiast hotelu zabiera tubylcom miejsce do życia.
93-letnia Monserrat Ferez "od zawsze" mieszka w Poblenou. To dawna przemysłowa część Barcelony, nazywana nawet w XIX wieku "katalońskim Manchesterem". W drugiej połowie XX wieku Poblenou podzieliło los setek podobnych miejsc na całym świecie - przemysł upadł, przyszła bieda. Okolica zaczęła wstawać z kolan po igrzyskach z 1992 roku. Powstały tu obiekty olimpijskie, a opuszczone hale fabryczne zamieniły się ekskluzywne lofty i galerie sztuki. Poblenou zaczęło być modne, również wśród turystów. Dla takich ludzi jak pani Ferez stało się to przekleństwem. Bo podobnie jak tysiące mieszkańców Barcelony mieszka w wynajętym lokalu, a czynsze w okolicy rosną jak szalone.
- Mieszkam w tej dzielnicy od kilkudziesięciu lat. Nigdy się nie przeprowadzałam. Urodziły się tu moje dzieci, to tu zmarł mój mąż, to tu pochowani są moi rodzice. Przez lata urządzałam to mieszkanie. Teraz przyjeżdżają obcokrajowcy i kupują albo wynajmują mieszkania w naszej dzielnicy, a my musimy odejść. Na razie nikt mi nie powiedział, że mam iść precz, ale widzę, że stanie się to lada dzień - mówi pani Ferez.
Gniew i strach tysięcy ludzi w podobnej sytuacji życiowej wyniosły do władzy Adę Colau. W 2009 roku nikomu nieznana lewicowa aktywistka założyła Platformę Pokrzywdzonych przez Hipoteki, stowarzyszenie pomagające eksmitowanym lokatorom. Szalejący kryzys finansowy wyrzucił na bruk 400 tysięcy Hiszpanów, na porządku dziennym były samobójstwa. Colau wciągnęła na sztandary postulat walki o godne warunki mieszkaniowe mieszkańców Barcelony. Głównie dzięki temu została wybrana na burmistrza stolicy Katalonii. Tuż po objęciu urzędu wypowiedziała wojnę niekontrolowanemu napływowi turystów, którego symbolem stał się Airbnb. To bijący rekordy popularności serwis internetowy, dzięki któremu każdy, przeważnie na kilka dni, może wynająć swoje mieszkanie dowolnej osobie na ziemi. Sukces Airbnb sprawił, że jak grzyby po deszczu powstały serwisy oferujące bliźniacze usługi jak: Wimdu, FlipKey, Tripping.com, HouseTrip, VRBO czy HomeAway. Tak jak Uber zrewolucjonizował przewozy taksówkami, tak Airbnb i podobne mu strony internetowe przeorały branżę turystyczną na całym świecie. I tak jak Ubera, trudno ujarzmić je w ramach prawnych. Burmistrz Barcelony postanowiła, że każdy, kto chce wynajmować mieszkanie turystom, musi postarać się o specjalną obwarowaną licznymi warunkami licencję. Powstała też strona internetowa, na której sąsiedzi mogą donosić na wynajmujących na lewo.
- Wszyscy muszą grać na tych samych zasadach. Nie może być tak jak teraz, że platforma internetowa łamie zasady, udostępniając nielegalne mieszkania dla turystów. Musimy w tej sytuacji interweniować z całą stanowczością. To nieuczciwe, że system oparty na ekonomii współdzielenia wspiera nielegalną praktykę niepłacenia podatków. Airbnb, jak każda inna działalność, musi zostać uregulowana w zgodzie z decyzjami demokratycznie wybranych władz miasta - mówi burmistrz Colau.
Pieniądze przywożone do miasta przez dodatkowych turystów pewnie sprawiłyby, że Barcelona przymknęłaby oko na niezapłacone podatki. Ale rosnąca popularność Airnbnb sprawiła, że wielu mieszkańcom stolicy Katalonii zajrzało w oczy widmo eksmisji. Oriol Casabella ze zrzeszenia sąsiedzkiego dzielnicy Barceloneta tłumaczy, że turysta jest w stanie zapłacić za krótkoterminowy wynajem dużo więcej niż zwykły wynajmujący, a i tak płaci taniej niż za hotel. W sytuacji, w której sezon turystyczny trwa praktycznie przez cały rok, zarabiający 1000 euro miesięcznie barcelończyk jest bez szans w starciu z klientem Airbnb i podobnych mu portali.
- Mieszkania wynajmowane turystom sprawiają, że moja okolica stała się niesłychanie droga. Mieszkania, które spokojnie mogłyby być wynajmowane za 300 czy 400 euro miesięcznie, schodzą za 600 czy 700 euro. I mówimy tu o klitkach, bardzo małych mieszkaniach. Tu w Barcelonecie mamy do czynienia z bańką spekulacyjną. Właśnie dlatego nie chcemy, żeby turyści mogli przyjeżdżać do prywatnych mieszkań - mówi Casabella.
Sytuację pogarsza niewidzialna ręka rynku w postaci inwestorów z całego świata, którzy zwęszyli świetny interes i zaczęli masowo skupować prywatne lokale. Przez niespełna dwumilionową Barcelonę rocznie przewija się łącznie (przynajmniej na jeden dzień) ponad 30 milionów gości - a to tylko oficjalne szacunki władz stolicy Katalonii. Kilka lat temu Barcelona ogłosiła, że turystów jest zbyt wielu i zawiesiła budowę nowych hoteli. Ta decyzja skierowała strumień pieniędzy na rynek małych nieruchomości.
- Nasze miasto jest wyjątkowo pożądane na całym świecie. Ściąga fundusze inwestycyjne, które skupują wiele budynków i zmieniają ich przeznaczenie. Kiedy wprowadziliśmy restrykcje dotyczące budowy hoteli, to inwestorzy przerzucili się na zmienianie mieszkań w luksusowe apartamenty, które przynoszą wielki zysk - tłumaczy Janet Sanz, urbanistka z barcelońskiego ratusza.
Stolica Katalonii jak w soczewce skupia problem, który rozlał się po całej Hiszpanii. Mieszkańcy kurortów na Balearach czy Wyspach Kanaryjskich miotają się pomiędzy miłością a nienawiścią do przyjezdnych.
- Nie wiem, gdzie mam się podziać. Nie potrafię znaleźć mieszkania, na które będzie mnie stać. Nie mogę wydać więcej niż 600 euro miesięcznie, bo za mało zarabiam. Turystyka to dobra rzecz, daje pieniądze i pracę, ale nie może być tak, że miejscowych nie stać opłacenie czynszu - mówi Maria Luisa, mieszkanka Palmy, stolicy Majorki.
- Problemem jest to, że nie bardzo jest gdzie uciec. Centrum Palmy jest nieznośnie drogie. To normalne. Ale drożyzna opanowała całą wyspę. Tu nie da się żyć - wtóruje jej sąsiad Francisco.
Dach nad głową. Przyjaźń w bonusie
Matką wynalazku była potrzeba. Airbnb założyli w 2008 roku dwaj koledzy ze szkolnej ławki. Brian Chesky i Joe Gebbia przeprowadzili się do San Francisco i nie było ich stać na czynsz. Do salonu w wynajmowanym mieszkaniu wstawili materac i zaczęli za niewielkie pieniądze oferować niezamożnym podróżnym usługę bed&breakfast, czyli dach nad głową wraz ze śniadaniem. Liczne rozmowy z waletującymi u nich przypadkowymi ludźmi sprawiły, że Chesky i Gebbia postanowili założyć stronę internetową z ogłoszeniami prywatnych kwater dla ludzi, których nie stać na drogie hotele. Airbnb odniosło sukces między innymi dzięki modzie na tzw. sharing economy, czyli ekonomię współdzielenia (lub ekonomię wspólnej konsumpcji), której ideą jest bezinteresowne dzielenie się, wymiana i płatne wypożyczanie produktów i usług.
Wartością dodaną Airbnb było to, że nie tylko oferowało tanie noclegi, ale i możliwość poznania nowych ludzi. Właściciele oferowanych mieszkań często okazywali się dla gości doskonałymi przewodnikami po swoich miejscowościach, zawiązywały się liczne przyjaźnie. Portal zarabiał niewielki procent na każdej transakcji. Przez lata Airbnb wyrosło na prawdziwego giganta. Badania mówią, że w Stanach Zjednoczonych zyski branży hotelarskiej od momentu powstania serwisu spadły o 8-10 proc. Obecnie na jego stronach można znaleźć 4 miliony ogłoszeń z 65 tysięcy miast w 191 krajach. Właściciele Airbnb dorobili się fortuny, wartość ich firmy to nawet 30 miliardów dolarów. Zakładając portal, nie przypuszczali zapewne, że z zasady szczytna idea ekonomii współdzielenia się, która miała zmienić świat na lepsze, może w praktyce doprowadzić do licznych patologii.
Szczytna idea vs. brutalna rzeczywistość
Ze skutkami ubocznymi masowego krótkoterminowego wynajmu walczą dziś na różne sposoby miasta na całym świecie. Powód jest ten sam - gentryfikacja. Tak naukowo nazywa się proces wypychania poza obręb dzielnicy lub miasta mniej zamożnych mieszkańców. Barcelona, San Francisco, Nowy Orlean, Nowy Jork, Paryż, Florencja, Amsterdam to tylko kilka z długiej listy miast, w których pojawienie się wolnej amerykanki na rynku nieruchomości spowodowało olbrzymie problemy społeczne.
W Europie pierwszy zaczął walczyć Berlin. Między 2012 a 2013 rokiem ceny wynajmu mieszkania w niemieckiej stolicy wzrosły o 8 procent. Podwyżki dało się odczuć zwłaszcza w biedniejszych częściach miasta, które stały się mekką dla bohemy z całej Europy. Problem w tym, że władze Berlina nie mogły walczyć z Airbnb i innymi serwisami, które są przecież tylko pośrednikami między właścicielem mieszkania a turystą. Berlin ostatecznie zdecydował się na drastyczny krok - wprowadził zakaz krótkoterminowego wynajmu całych mieszkań. Turystę legalnie można ugościć tylko w jednym z pokoi, o ile samemu w tym czasie zamieszkuje się nieruchomość. Inną drogą poszedł Paryż. W stolicy Francji właściciele mogą wynajmować krótkoterminowo swoje mieszkania tylko przez 120 dni w roku. I bezwzględnie spowiadać się z każdego zarobionego euro. Władze miasta musiały działać, bo jego mieszkańcy wystawili na samym tylko Airbnb aż 78 tysięcy ofert wynajmu (dane z maja 2017 roku). Dla porównania w całej Polsce jest ponad 22 tysiące (dane z sierpnia 2017 roku) aktywnych ofert - głównie w Krakowie, Warszawie, Gdańsku i Wrocławiu.
W specyficzny sposób z narastającym problemem zaczęły sobie radzić Helsinki. W stolicy Finlandii mieszkania wynajmowane turystom traktowane są tak jak zwykłe hotele. Władze wysyłają do prywatnych lokali kontrole sanitarne. Wielu chętnych do zarabiania na wynajmie odstraszają liczne obowiązki wynikające z przepisów o zakwaterowaniu, gastronomii i ochronie zdrowia. Dodatkowo trzeba prowadzić księgę gości przebywających w lokalu i meldować przyjezdnych na policji. Najbardziej drakońskie rozwiązania przyjęły władze afrykańskiej Namibii. Ogłosiły, że każdy, kto chce przyjmować turystów przez Airbnb, musi zgłosić to odpowiednim organom. Za brak zgłoszenia mogą grozić nawet 2 lata więzienia.
W 2016 roku menedżerowie Airbnb postanowili ograniczyć napięcia, jakie przez lata narosły wokół ich firmy. Opublikowali Policy Tool Chest, czyli coś w rodzaju kodeksu dobrych praktyk dla włodarzy miast z całego świata. Kodeks opisał liczne sposoby, w jaki urzędnicy mogą uregulować rynek wynajmu, tak by lokalna społeczność jak najmniej ucierpiała.
- Przesiadamy się z dorożki do samochodu. Zrozumieliśmy, że musimy być partnerem dla miast. To dla wszystkich nowa rzecz i wszyscy musimy się wspólnie uczyć - mówił Chris Lehane, menedżer Airbnb do spraw polityki globalnej.
Oprócz opublikowania dokumentu serwis zaczął współpracować z władzami największych metropolii: Londynu, Amsterdamu, Nowego Jorku czy San Francisco. Ugoda z amerykańskimi miastami niekoniecznie była efektem dobrej woli właścicieli Airbnb, ale skończyła wieloletnie i kosztowne batalie sądowe, które naraziły na szwank reputację firmy. San Francisco, jako jedyne, wygrało nawet przed sądem sprawę, po której serwisy internetowe musiały płacić kary za pośrednictwo w wynajmie mieszkań niezarejestrowanych w miejskim ratuszu.
"Złota wiza" - puszka pandory
Osobliwym przypadkiem jest Portugalia, gdzie niepożądany efekt Airbnb dodatkowo spotęgowała krótkowzroczna polityka rządu. Po wybuchu kryzysu finansowego wprowadził on w życie program tzw. złotych wiz. Każdy obcokrajowiec, który zainwestował minimum 500 tysięcy euro w portugalskie nieruchomości, automatycznie dostawał prawo do nieskrępowanego poruszania się po wszystkich 26 krajach strefy Schengen. Spowodowało to ogromną bańkę spekulacyjną. Od 2012 roku "złotą wizę" "kupiło sobie" 4400 obcokrajowców, głównie bajecznie bogatych Chińczyków. Masowo kupowali mieszkania, w których nigdy nie mieli zamiaru mieszkać, a inwestycja spłacała się z nawiązką dzięki licznym turystom. Czynsze poszybowały w górę, a wielu mieszkańców niezwykle popularnej wśród obcokrajowców Lizbony poszło z torbami.
- Urodziłam się w Lizbonie. Tu się wychowałam. Teraz Lizbona nie ma dla mnie miejsca. Ubodzy ludzie, tacy jak ja, są traktowani jak robactwo, które musi usunięte z miasta. Kiedy moją kamienicę kupiła firma z branży turystycznej, zaczęły przychodzić nakazy eksmisji. Jak tak dalej pójdzie, to w okolicy nie będzie ani jednego Portugalczyka - żali się Carla da Cunha, matka samotnie wychowująca dwójkę dzieci. Na wynajem 20-metrowego mieszkania stać ją tylko dzięki zasiłkowi.
- Przez wypychanie miejscowych poza miasto, władze zabijają kurę, która znosi złote jaja. Kto przyjedzie do miejsca, które będzie całkowicie odarte ze swojego niepowtarzalnego charakteru, który przyciągnął turystów i inwestorów? - retorycznie pyta Luis Mendes, geograf z uniwersytetu w Lizbonie. Ale gotowych odpowiedzi nie ma. Bo rozkręconą spiralę obłędu na rynku nieruchomości niezwykle ciężko jest zatrzymać. Choćby dlatego, że pojedynczego klienta internetowego serwisu trudno winić za chęć wynajmu atrakcyjnego mieszkania na czas urlopu.
Autor jest dziennikarzem "Faktów z Zagranicy" w TVN24BIS