Przez brak procedur szpitalom i systemowi ratownictwa medycznego grozi dosłownie blackout. Dla Magazynu TVN24 pisze publicystka Małgorzata Solecka.
19 marca, czwartek. Od pojawienia się pierwszych oficjalnych informacji o nowym wirusie z Wuhanu mija właśnie siedemdziesiąt dni. Media przekazują wiadomość o śmierci 57-letniego lekarza. Opiekował się pacjentami bez odpowiedniego zabezpieczenia.
Nie, nie w Polsce. We Włoszech. W Codogno w Lombardii, włoskim i europejskim epicentrum pandemii. W jednym z wywiadów, jakich udzielił jeszcze przed testem na obecność koronawirusa, powiedział, że z powodu braku środków ochrony musiał pracować bez rękawiczek. - Skończyły się - tłumaczył.
Na brak podstawowych środków ochrony indywidualnej skarżą się już lekarze we Francji. Maski, które powinni zmieniać co trzy, cztery godziny, muszą im wystarczyć na cały dzień. Brakuje fartuchów ochronnych. Brakuje testów dla potencjalnych zakażonych. Dla tych, którzy są w najcięższym stanie, są zabezpieczone respiratory, brakuje jednak specjalistów, którzy potrafią je obsługiwać.
Francja, z jej wydatkami na zdrowie na poziomie blisko 5 tysięcy USD na głowę – przy blisko 10 tysiącach potwierdzonych przypadków – nie daje rady. Włochy (ponad 35 tysięcy zakażonych), wydające na ochronę zdrowia niemal 3,5 tysiąca USD na mieszkańca (przy czym w północnych Włoszech, najbardziej dotkniętych koronawirusem, poziom finansowania i organizacji systemu opieki zdrowotnej jest bliższy poziomowi Francji czy Niemiec) – nie dają rady.
Jak da radę Polska? Dla przypomnienia: wydatki na zdrowie rocznie to 2 tysiące USD na mieszkańca (OECD 2018).
Grunwald 2020, czyli pospolite ruszenie
- Czy mam środki ochrony indywidualnej dla pracowników? Jakoś dajemy radę – mówi dr Jerzy Friediger, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Stefana Żeromskiego w Krakowie, w którym przebywa jeden pacjent z COVID-19. Więcej pacjentów, na razie, prawdopodobnie oddział zakaźny nie będzie musiał przyjąć, bo od 16 marca działają jednoimienne szpitale przygotowane na epidemię, do których mają być kierowani pacjenci zakażeni koronawirusem. Tyle tylko, że one czekają na pacjentów już z potwierdzonym wynikiem, więc faktycznie wszystkie szpitale w Polsce stały się z dnia na dzień szpitalami zakaźnymi. To w nich pacjenci czekają i będą czekać na wyniki testów. Taki pacjent powinien, musi wręcz, być traktowany jak zakażający.
W tej chwili przy jednym pacjencie oddział zużywa 50 kompletów środków ochronnych. Dziennie. Pacjent jest w stanie ciężkim, przebywa na OIT – to wiąże się z całodobową obecnością pielęgniarki (muszą się regularnie zmieniać), z koniecznością wizyt lekarza co dwie, trzy godziny. Każde wejście – nowa zmiana odzieży ochronnej.
Minister zdrowia Łukasz Szumowski mówi, że maski, gogle, rękawiczki są. Agencja Rezerw Materiałowych zrobiła zapasy. Ministerstwo przekazało – w formie pakietu startowego – po tysiąc kompletów do kilkunastu szpitali z sieci COVID-19. Pozostałe placówki, zdaniem ministra, powinny sobie radzić same. Dostały na to pieniądze – 100 milionów złotych.
Szpitale – zarówno te "COVID-owe", jak i zwykłe – nie chcą czekać na ministerialne wsparcie. Polska pospolitym ruszeniem stoi (nawet jeśli siedzi w domach). Ruszyły więc internetowe zbiórki funduszy na zakup środków ochrony indywidualnej. Ruszyła produkcja maseczek ochronnych (te, szyte chałupniczo, też się mogą przydać, choć na razie szpitale nie mogą z nich korzystać, gdyż nie mają atestów). Ruszyły zbiórki rzeczowe. – Zwracamy się z ogromną prośbą o przekazywanie szpitalowi środków ochrony osobistej: medycznych przyłbic ochronnych, gogli i maseczek z filtrem Ffp2 i Ffp3 – zaapelował Szpital Uniwersytecki w Krakowie, jeden z wyznaczonych do sieci COVID-19, nadając akcji pomocy kryptonim… Grunwald 2020. – Aby bitwa z koronawirusem zakończyła się spektakularnym zwycięstwem, jak ta pod Grunwaldem, prosimy, zapewnijcie naszym szpitalnym rycerzom przyłbice!
- Trudno nie dostrzec podobieństwa, koronawirus wyzywa ludzkość na bitwę śmiertelną – mówi jeden z pracujących w szpitalu lekarzy.
Od wojennych i bitewnych porównań trudno zresztą uciec. – To wojna! – mówi prezydent Francji. Kanclerz Angela Merkel w telewizyjnym orędziu podkreśla, że epidemia jest dla Niemiec – z jego doskonałym, jednym z najlepszych na świecie systemem ochrony zdrowia – wyzwaniem największym od zakończenia II wojny światowej.
A więc wojna
- To tak, jakbyśmy wysyłali żołnierzy z pięściami na czołgi – stwierdziła Bernadeta Krynicka, była posłanka PiS, kierownik działu kontraktowania i nadzoru świadczeń medycznych w Szpitalu Wojewódzkim w Łomży. Za krytykę decyzji podlaskiego wojewody o przekształceniu placówki w szpital jednoimienny została zawieszona przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego w prawach członka. A przecież posłanka w ostatniej kadencji była prawdziwą frontmenką PiS. Nie tylko w konfrontacji z matkami dzieci niepełnosprawnych, bo nie raz i nie dwa pojedynkowała się – słownie – i na sali plenarnej, i podczas obrad Komisji Zdrowia. – Bardziej pisowska niż sam prezes – żartowali nawet posłowie. Teraz "pękła": - Personel jest nieprzeszkolony, nie ma śluz, nie ma izolatek, nie ma wentylacji z podciśnieniem. Brakuje środków ochrony indywidualnej, pomp, respiratorów, nawet ciśnieniomierzy.
Nie ma, przywołując podlaskiego klasyka Krzysztofa Kononowicza, niczego.
To, czego brakuje najbardziej, to procedury i wytyczne.
- Skrzynki mailowe pełne są wytycznych, zaleceń, rekomendacji. Nie ma zarządzeń GIS czy ministra zdrowia. Nie ma decyzji – mówią dyrektorzy szpitali. Na nich przerzucono, między innymi, odpowiedzialność za decyzję o odwołaniu czy też przesunięciu świadczeń planowych. Efekt? W części szpitali zabiegi planowe (poza onkologią) zostały zupełnie zawieszone, w innych są wykonywane normalnie, w jeszcze innych – tylko w wybranych obszarach. Zupełnie nikt – ani Ministerstwo Zdrowia, ani Narodowy Fundusz Zdrowia – nie panuje nad tym, co dzieje się poza szpitalami. Na przykład w opiece stomatologicznej. Stan zagrożenia epidemicznego spowodował, że lwia część lekarzy dentystów, przede wszystkim pracujących prywatnie, zamknęła gabinety. Co zrobią pacjenci, jeśli – a wszystko na to wskazuje – stan zagrożenia potrwa kilka tygodni?
Przez brak procedur szpitalom i systemowi ratownictwa medycznego grozi dosłownie blackout. – Pacjenci kłamią. Ordynarnie, bezczelnie kłamią. Mówią, że nie byli za granicą, nie mieli kontaktu z nikim, kto był. Wieziemy z dusznością i kaszlem na SOR, po kilku godzinach gość przypomina sobie, że jednak niedawno wrócił z nart w Alpach. Kwarantanna, karetka wyłączona, my w nerwach, zmęczeni. Na wynik testu pacjenta czeka się kilkanaście godzin, czasem dobę i dłużej. Ten akurat był negatywny – opowiada doświadczony ratownik. – Jak przeżyjemy epidemię, zmieniam branżę.
Kontakt z pacjentem, podejrzewanym o koronawirusa, to "chwilowy" przestój. Gdy test okaże się pozytywny – dwutygodniowa kwarantanna. Przynajmniej w tej chwili, bo ministerstwo zmieniło przepisy tak, że niektóre grupy zawodowe – w tym lekarze i pielęgniarki – będą mogły być z kwarantanny odwoływane wcześniej. We Włoszech, we Francji, w Hiszpanii pracują nawet ci, którzy sami są zakażeni. Dopóki są w stanie – zresztą u niektórych koronawirus rzeczywiście przebiega dość łagodnie. Ale i tu rzeczywistość, a konkretnie demografia, jest przeciw nam: średnia wieku polskiego lekarza to ponad 50 lat. Co czwarty lekarz ma więcej niż 60 lat.
Ministerstwo Zdrowia nie ma żadnej koncepcji zablokowania dostępu potencjalnie zakażonych pacjentów do szpitalnych oddziałów ratunkowych i szpitalnych izb przyjęć. Tymczasem z dnia na dzień drzwi – dosłownie – zatrzasnęły poradnie podstawowej opieki zdrowotnej. Powód? Brak możliwości zapewnienia bezpieczeństwa pacjentom i personelowi – rząd zakazał prywatnym firmom kupowania środków ochrony osobistej, więc prywatne praktyki lekarskie nie mogą liczyć nawet na zakup maseczek.
Lekarze rodzinni tłumaczą, że ich decyzja nie oznacza pozostawienia pacjentów samych sobie, bo są dostępne porady telemedyczne, pacjent też może być zakwalifikowany do wizyty w gabinecie, jeśli wykluczone zostanie prawdopodobieństwo, że jest zakażony. Jednak medycy ze szpitali nie mają wątpliwości, że większość pacjentów ruszy do oddziałów ratunkowych.
Nawet, jeśli minister zdrowia codziennie będzie powtarzał apel, by z objawami infekcji na SOR nie przychodzić. - Nie próbujmy iść na izbę przyjęć czy na szpitalny oddział ratunkowy, jeżeli wiemy, że mamy infekcję. Wtedy powinniśmy pójść do szpitala zakaźnego, tam zostaniemy zbadani, poddani testom i będziemy wiedzieli, czy potrzebujemy pomocy, czy nie. W szpitalach jednoimiennych jest w tej chwili dużo wolnych łóżek. Pacjentów jest jeszcze stosunkowo niewielu, w związku z tym naprawdę mamy tam szansę na szybkie przyjęcie – mówił Łukasz Szumowski 19 marca, w dniu, w którym lekarze, pielęgniarki i ratownicy rozpoczęli akcję #niekłammedyka. I tu pojawia się problem: szpitale jednoimienne chcą przyjmować pacjentów… już zdiagnozowanych.
Polska to chory kraj. Nie od dziś
Gdy kilka miesięcy temu na ulicach Warszawy pojawiły się czerwone billboardy z hasłem "Polska to chory kraj" i później, gdy okazało się, że za akcją stoi samorząd warszawskich lekarzy, część polityków i komentatorów nie kryła oburzenia. – Polska to piękny kraj – ripostowali współpracownicy ministra zdrowia.
- Akcja odbiła się szerokim echem, ale mam wrażenie, że nikt – ani politycy, ani społeczeństwo – nie przejął się tym, na co chcieliśmy zwrócić uwagę – mówi Łukasz Jankowski, prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie. – Pielęgniarka, która pracuje w trzech miejscach, żeby utrzymać rodzinę, słyszała, że "każdy dzisiaj ciężko pracuje". Spotykała się z niemą zgodą na brak normalności. Dziś się okazuje, że ta pielęgniarka dyżuruje w szpitalu, który właśnie został przekształcony w zakaźny, a z dyżuru biegnie do kliniki, w której leżą pacjenci po immunosupresji. I to kwestia dni, kiedy przeniesie wirusa. A gdy pójdzie na kwarantannę, w dwóch miejscach w grafikach będzie wyrwa.
Jankowski przypomina też, ile razy – domagając się wyższego finansowania ochrony zdrowia – lekarze alarmowali o brakach w sprzęcie. – Mówiliśmy, że sprzęt sklejamy na przylepiec, a monitory składamy z części kilku starych. Wtedy to nikogo nie obchodziło, a dziś perspektywa leżenia pod takim monitorem staje się realna.
To samo dotyczy respiratorów. Oficjalnie mamy ich "ponad dziesięć tysięcy", jednak wiadomo, że po pierwsze duża część jest stale w użyciu dla pacjentów na oddziałach intensywnej terapii, po drugie – część jest tak wysłużona, że na granicy sprawności. Dlatego minister Łukasz Szumowski ostrożnie podaje, że dla pacjentów z ciężkim przebiegiem COVID-19 przeznaczonych będzie tysiąc respiratorów.
- Gdy dziś alarmujemy o brakach sprzętu w szpitalach, o braku procedur, podstawowego poziomu bezpieczeństwa dla pracowników, słyszymy, że jesteśmy motywowani politycznie – mówi Łukasz Jankowski.
Ale rząd, wbrew dość buńczucznym zapowiedziom o gotowości (w annałach zapisana zostanie wypowiedź ministra Michała Dworczyka o tym, że Polska jest gotowa na koronawirusa niezależnie od skali ewentualnych zachorowań), musi zdawać sobie sprawę z ułomności systemu, bo szybko – jeszcze przed wzbierającą falą zachorowań – zarządził drastyczne środki desocjalizacji: zamknięcie nie tylko szkół i przedszkoli, ale również instytucji kultury, galerii handlowych, restauracji i kawiarni, zamknięcie granic i ograniczenia w transporcie. Wszystko po to, by zmniejszyć liczbę zakażeń i tym samym - napór pacjentów z poważnymi objawami choroby na szpitale.
Polska zamyka oczy?
– Mamy jasny przekaz do wszystkich krajów: testować, testować, testować. Każdego podejrzanego o zakażenie. Jeśli wynik będzie pozytywny, izolujcie ich, ustalcie, kto był z nimi w bliskim kontakcie nawet dwa dni przed wystąpieniem symptomów, i przeprowadźcie testy również tych osób – mówił w połowie marca dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia Tedros Adhanom Ghebreyesus. – Nie da się walczyć z epidemią z zawiązanymi oczami.
Ministerstwo Zdrowia prezentuje jednak daleko idącą wstrzemięźliwość i podtrzymuje tezę, że testować należy tych, którzy mają objawy, świadczące o zakażeniu. Dlaczego, jeśli wiadomo – są na ten temat doniesienia w prasie medycznej – że zakażeni koronawirusem mogą go przekazywać nawet bez objawów lub przed ich wystąpieniem?
Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o brak. Brak testów (najprawdopodobniej z tym problemem boryka się nie tylko Polska, Izrael do pozyskania 100 tysięcy testów zaangażował nawet Mosad), brak możliwości ich wykonywania. – Zwiększyliśmy przepustowość laboratoriów, możemy wykonywać ich 3 tysiące na dobę – podkreśla resort zdrowia, informując jednocześnie codziennie (od 16 do 19 marca), że liczba wykonanych testów to 1,2 tysiąca, góra – 1,6 tysiąca. Być może dlatego, choć minister Łukasz Szumowski zapowiadał, że w tygodniu 16-22 marca Polska może osiągnąć czterocyfrową liczbę zakażonych, w czwartek wieczorem było ich "zaledwie" 355.
Do połowy marca Polska wykonała, w przeliczeniu na milion mieszkańców, nieco ponad 206 testów. Litwa – 222. Czechy – 475. Europejskim rekordzistą jest Malta – 2761 testów na milion mieszkańców.
- Liczba testów jest adekwatna do liczby potwierdzonych przypadków – tłumaczy minister Łukasz Szumowski. Problem w tym, że zależność – jak pokazują dane z całego świata – jest dokładnie odwrotna: im więcej testów, tym więcej potwierdzonych przypadków. A więc większa możliwość skutecznej izolacji zakażonych. I zapobiegania transmisji wirusa.