Czarny Protest nie jest nową "Solidarnością". Nie jest nawet nowym KOD-em. Tak jak rządów Tuska nie obalili kibole, tak rządów Kaczyńskiego nie obalą kobiety. Z ogromnej aborcyjnej chmury spadł mały deszcz, który – owszem – najbardziej zmoczył Jarosława Kaczyńskiego. Jednak nie tak, by go zatopić.
Gdy popatrzymy na całą awanturę o aborcję, z jaką mieliśmy do czynienia przez ostatnie tygodnie, to dojdziemy do zaskakującego wniosku – wiele się wydarzyło, by wszystko pozostało tak, jak było. To zdanie, prawie wprost wyciągnięte z "Lamparta" Giuseppe Lampedusy, najtrafniej opisuje rzeczywistość, w której będziemy żyć w najbliższej przyszłości. Niezmieniona pozostanie przez długi jeszcze czas ustawa z 1993 r., która dopuszcza aborcję w trzech świetnie już znanych przypadkach. I nie rozpadnie się też ani rząd, ani PiS, choć to on najwięcej stracił na całym tym zamieszaniu.
Czarny Protest to nie nowy KOD
"Szydło, niestety, twój rząd obalą kobiety!" – skandowały na ulicach uczestniczki poniedziałkowego strajku. Ale tak się nie stanie. Czarny Protest nie jest nową "Solidarnością". Nie jest nawet nowym KOD-em. Tak jak rządów Tuska nie obalili kibole (choć buńczucznie to zapowiadali), tak rządów Kaczyńskiego nie obalą kobiety. Nie mają racji ci, którzy w poniedziałkowych protestach widzą siłę, której nic już nie powstrzyma.
Skala czarnych marszów była imponująca, lecz jak na nową siłę, która ma rzekomo obalić rząd PiS lub stać się trwałym elementem naszego krajobrazu politycznego, to trochę za mało. To ruch one-issue, jednowymiarowy, mający jeden tylko temat wspólny (a i to nie do końca, bo część kobiet przyszła protestować, obawiając się zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych, a inne chciały czegoś więcej – liberalizacji prawa w tej materii).
W obrębie tej grupy nie ma dziś punktów stycznych. W kwestiach społecznych, politycznych czy światopoglądowych tworzące ją osoby różni tak wiele, że trudno sobie wyobrazić, by zyskały siłę zdolną obalić partię wciąż górującą w sondażach. Gdyby tak było, to w Sejmie zasiadałyby obecnie panie Nowicka i Nowacka, a nie pan Kaczyński i Kukiz.
Poza tym obecny stan prawny w kwestii aborcji popierany jest przez większość Polaków. Zaledwie kilka procent chce jego zmiany w kierunku zaostrzenia, niewiele więcej – jego liberalizacji. To za mało, by poważnie zagrozić rządom partii, która właśnie obroniła prawne status quo.
PiS mógł uniknąć tego strajku
Czy to oznacza, że nic się nie stało? Oczywiście, że nie. W sensie politycznym wydarzyło się kilka niezwykle ciekawych rzeczy.
Być może po raz pierwszy PiS poniósł realne straty. Było to nieuchronne, bo na tego typu tematach zawsze zyskują ugrupowania skrajne i ideologicznie spójne, a nie formacje rządzące. Świetnie o tym wiedział Donald Tusk, któremu przez siedem lat udawało się unikać podobnych debat. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę także Jarosław Kaczyński.
Prezes partii miał na pewno w tyle głowy to, co zdarzyło się równo przed dekadą, gdy spór o aborcję prawie rozbił jego formację i zakończył się odejściem z niej grupy związanej z Markiem Jurkiem – wówczas drugą osobą w państwie.
Kaczyński nie chciał powtórki tamtego skrajnego scenariusza, ale wiedział, że w tej rozgrywce musi ponieść straty. Szło mu raczej o to, by były one jak najmniejsze. Gdyby klub PiS postąpił tak, jak od początku planował prezes, prawdopodobnie nie doszłoby do Czarnego Protestu.
Przypomnijmy: do Sejmu wpłynęły dwa projekty ustaw: jeden w zasadzie legalizujący tzw. aborcję na żądanie, drugi praktycznie aborcji zakazujący, a nawet wprowadzający możliwość karania dokonujących jej kobiet kilkuletnim więzieniem (napisany przez stowarzyszenie Ordo Iuris). Pierwszy – głównie głosami PiS – odrzucono od razu już na wstępnym etapie, drugi skierowano do prac w sejmowej komisji. Wywołało to furię i gniew, szczególnie kobiet. Ogłosiły one poniedziałek dniem strajku i Czarnego Protestu, który okazał się więcej niż udany pod względem frekwencyjnym (i to pomimo padającego w całym kraju deszczu).
A przecież Kaczyński proponował, by projekt liberalny także wszedł pod obrady Sejmu, tylko że klub go nie posłuchał. Zdecydowana większość posłów PiS w dzikim zapamiętaniu od razu odrzuciła znienawidzoną inicjatywę środowisk feministycznych, czym wywołała wściekłość kobiet. Gdyby podwładni Kaczyńskiego go posłuchali, uniknęliby nie tylko masowych poniedziałkowych protestów, ale także głosowania w kilka dni później zupełnie inaczej, niż wcześniej deklarowali.
Uniknąć grillowania
Bo przecież już w środę wieczorem projektem Ordo Iuris niespodziewanie zajęła się sejmowa komisja i zarekomendowała jego odrzucenie w całości. Tak stało się dzień później na posiedzeniu całego Sejmu i to właśnie głosami posłów PiS.
Czemu projekt Ordo Iuris musiał przepaść? Kaczyński miał świadomość, że dalsze prace nad ideą całkowitego zakazu aborcji będą dla niego skrajnie niekorzystne i pozwolą grillować jego partię zarówno w kraju, jak i za granicą, co nastąpiło bardzo szybko. W środę, zaledwie dwa dni po strajku kobiet, o łamaniu ich praw w Polsce debatował w Brukseli Parlament Europejski. Ponadto gdyby procedowanie nad projektem środowisk pro-life było kontynuowane, coraz bardziej uaktywniałyby się środowiska lewicowe i narastałaby fala protestów. Należało to uciąć.
W czwartek w Sejmie wystąpiła premier Szydło, coś tam obiecała w sprawach polityki rodzinnej i izba niższa mogła już ze spokojem sumienia odesłać projekt Ordo Iuris na śmietnik. Nie pomogło dobre wystąpienie jej przedstawicielki, nie pomógł nacisk środowisk i aktywistów pro-life.
Ile straci Kaczyński
Nie obyło się jednak bez strat własnych. Prawie 1/5 klubu PiS zagłosowała inaczej niż prezes. To poważne uderzenie w przywództwo Kaczyńskiego. Jeszcze inne straty szef PiS odniósł w prawicowej opinii publicznej. – PiS łamie sumienia swoich posłów. Czuję ogromny zawód – nie szczędził gorzkich słów prezes Ordo Iuris. Prawicowi publicyści oskarżyli Kaczyńskiego o zdradę ideałów, a 500 tys. ludzi, którzy podpisali się pod konserwatywnym projektem, mogło poczuć się oszukanymi. Dla nich Kaczyński jest dziś krętaczem i zdrajcą, kłamcą i oszustem. Nie może nie odbić się to na notowaniach jego partii, co już widać w sondażach.
PiS na pewno na całej awanturze straci . Pytanie – ile? I czy może zakończyć się to rozpadem klubu i utratą większości parlamentarnej? Na dziś wydaje się, że Kaczyński zminimalizował straty. Owszem, 32 posłów okazało mu nieposłuszeństwo, lecz on będzie udawał, że tego nie widzi. Owszem, kilkaset tysięcy jego wyborców czuje się oszukanymi, ale ma trzy lata na odzyskanie ich zaufania. Owszem, kilkudziesięciu prawicowych publicystów ma do niego żal, ale do następnych wyborów w 2019 r. ma szansę przekonać ich, że i tak jest dla nich najlepszym wyborem, bo inaczej przejdą do władzy "zdrajcy" z PO czy Nowoczesnej.
Kaczyński się obronił. Wyszedł z niezręcznej dla siebie sytuacji w sumie z niewielkimi stratami. A jednocześnie obronił dobry kompromis z 1993 r., który popiera większość Polaków.
Jak wytłumaczy się Kukiz?
Kto jeszcze, prócz PiS, politycznie stracił na całym zamieszaniu? Na pewno Kukiz'15 – szokujące bowiem musiało być dla jego wyborców, że ugrupowanie tak bardzo gardłujące o prawach obywatela i żądające demokracji bezpośredniej opowiedziało się za odrzuceniem jeszcze na etapie wstępnym dwóch obywatelskich projektów. Tyle razy Paweł Kukiz atakował za to PO, a teraz sam zrobił to samo. Dlaczego? Bo nie zgadzał się z założeniami pomysłodawców. Szczyt hipokryzji.
Wiatr w oklapłe żagle lewicy
Kto zyskał na całym zamieszaniu? Na pewno lewica, która wydawała się już zupełnie martwa. Na poniedziałkowych protestach widziano dawno zapomniane i wysłane na polityczną emeryturę twarze działaczy SLD czy Twojego Ruchu. Kwestia praw kobiet dmuchnęła tym politykom i tym partiom wiatrem w nieco oklapłe żagle. Znów stali się politycznie sexy i znów byli ciekawym tematem dla mediów.
Dziś mogą twierdzić, że to ich akcja zmusiła PiS do zmiany zdania i do zablokowania projektu zaostrzenia przepisów. Choć to nieprawda (Kaczyński zrobił to nie pod wpływem poniedziałkowych protestów, lecz w wyniku swoich kalkulacji), to i tak nie ma to znaczenia. W polityce liczy się nie to, co jest, ale to, co się ludziom wydaje. A wydawać się może, że partia rządząca wystraszyła się protestacyjnych marszów i ustąpiła pola (swoją drogą cóż za zabawny obrazek – feministki i lewicowe działaczki ogłaszające swój triumf, bowiem prezes PiS obronił "pod ich wpływem" atakowaną przez nie ustawę z 1993 r.).
Swoje ugrały też Nowoczesna i PO. Ta pierwsza pokazała się jako postępowa i liberalna siła, która dla niektórych może być dobrą lokatą politycznych sympatii. Ta druga zaś zaprezentowała się jako umiarkowana i pragmatyczna formacja, broniąca popieranych przez ponad 60 proc. wyborców rozwiązań prawnych z 1993 r.
Niewykluczone, że wzmocnią się też środowiska narodowo-radykalne, jeśli uda im się zagospodarować rozczarowany cynizmem Kaczyńskiego elektorat PiS.