Japonia jest dziwnym przypadkiem wysoko rozwiniętego państwa, które jawnie dyskryminuje kobiety. Dotyczy to nie tylko rynku pracy, ale bardzo wielu sfer życia, a winne temu jest wciąż powszechne przekonanie mężczyzn o swojej wyższości. Wstydliwy problem przypomniał o sobie niespodziewanie na początku sierpnia przy okazji pewnego skandalu.
Wewnętrzne dochodzenie na Uniwersytecie Medycznym w Tokio wykazało, że od co najmniej kilkunastu lat uczelnia fałszowała wyniki egzaminacyjne kobiet. Po co? By obniżać im oceny i utrudnić w ten sposób studiowanie medycyny.
Okazało się, że wykładowcy woleli kształcić mężczyzn, uważając ich za lepszy materiał na lekarza, a przede wszystkim za "stabilniejszych" pracowników – wiele kobiet może bowiem porzucić karierę dla macierzyństwa lub zrobić sobie tak długą przerwę, że ich powrót do pracy wiązałby się z kolejnymi szkoleniami. Tym, jak niesprawiedliwe i szkodliwe społecznie było takie podejście, nikt specjalnie się nie przejął, skoro sprawa pozostawała przez tyle czasu niewykryta.
Szokujące statystyki
Ten fakt jest szokujący, ale jeszcze bardziej szokująca jest świadomość, że to nie był odosobniony przypadek skrajnego seksizmu w Japonii – przeciwnie, bliżej mu raczej do normy niż wyjątku. Japonia od dawna mierzy się z problemem, jakim jest dyskryminacja kobiet na skalę niespotykaną w innych państwach wysoko rozwiniętych.
– To, co odróżnia ten skandal od poprzednich, jest głównie fakt, że bardzo rzadko w Japonii dyskryminacja kobiet spotyka się z tak dużym zainteresowaniem – podkreśla dr Kanna Sugiura, japońska lekarka z bogatym doświadczeniem międzynarodowym. Sama, aby uniknąć niesprawiedliwego traktowania, skończyła Tokijski Uniwersytet Medyczny dla Kobiet. Wiele jednak mówi fakt, że ta uczelnia - założona w 1900 roku przez Yoshiokę Yayoi, słynną aktywistkę walczącą o prawa kobiet - wciąż jest w Japonii potrzebna.
Żeby mieć wyobrażenie, jaka jest dysproporcja w japońskiej służbie zdrowia, wystarczy przytoczyć garść danych. Jedynie 21 proc. lekarzy w Japonii to kobiety, podczas gdy średnia dla państw wysoko rozwiniętych (OECD) wynosi 41 proc., a w Polsce to nawet 55,7 proc.
Japońskie kobiety, pracujące na pełen etat, zarabiają średnio 26 proc. mniej niż mężczyźni – średnia OECD to 14,8 proc., w Polsce ta różnica to 11 proc. Kobiety niemal nieobecne są w świecie japońskiej polityki – stanowią zaledwie 10 proc. parlamentarzystów, plasując pod tym względem Japonię na 158. miejscu na świecie. Kobieta nigdy nie stała na czele japońskiego rządu, nie ma też prawa do dziedziczenia japońskiego tronu, co swoją drogą stawia pod znakiem zapytania przetrwanie władzy cesarskiej.
Dyskryminacja i brak szacunku dla kobiet nie dotyczy przy tym jedynie rynku pracy, ale bardzo wielu sfer życia, a winne temu jest wciąż powszechne przekonanie mężczyzn o swojej wyższości. Kobiety w Japonii częściej niż w innych państwach rozwiniętych padają ofiarami na przykład przemocy seksualnej. Badania przeprowadzone w latach 90. wykazały, że aż 60-70 procent Japonek, korzystających z zatłoczonego tokijskiego metra, przynajmniej raz doświadczyło tam molestowania. Obcokrajowcy mieszkający dłuższy czas w Japonii niejednokrotnie naocznie się o tym zjawisku przekonują.
Jednocześnie problem ten pozostaje wciąż mało nagłaśniany, ponieważ napaści seksualne na kobiety są w Japonii wyjątkowo rzadko zgłaszane na policję. Jak dowodzą badania, zgłasza je jedynie od kilku do kilkunastu procent ofiar, wielokrotnie mniej niż w innych państwach. O atmosferze przyzwolenia na takie zachowania może świadczyć wypowiedź Taro Aso, który dziesięć lat temu, będąc premierem, "zasłynął" stwierdzeniem, że napastowanie seksualne to nie przestępstwo. Co więcej, ta "mądrość" nie wyrzuciła go na śmietnik historii - dziś Aso jest wicepremierem i ministrem finansów.
To nie jest kraj dla kobiet
Można odnieść wrażenie, że Japonia jest dziwnym przypadkiem wysoko rozwiniętego państwa skrojonego jedynie dla mężczyzn. Ciekawy jest, podniesiony przy okazji skandalu z egzaminami medycznymi, zarzut, że kobiety częściej porzucają pracę niż mężczyźni. Rzeczywiście, choć kobiety w Japonii są jednymi z najlepiej wykształconych na świecie – niemal połowa z nich ma wyższe wykształcenie – to większość porzuca karierę, żeby zajmować się dziećmi i domem.
Rzecz w tym, że to nie je należałoby za to winić.
Sytuacja ta jest konsekwencją kilku problemów, które powstały w państwie działającym jedynie na rzecz mężczyzn. Są to: bardzo długi dzień pracy, niemożliwy do pogodzenia z wychowywaniem dzieci; brak niezbędnych regulacji, które ułatwiłyby kobietom przechodzenie na urlopy macierzyńskie i wychowawcze i zdjęłyby część kosztów z pracodawców; dalece niedostateczna liczba przedszkoli i opiekunek. Kobiety, nawet jeśli chciałyby pracować po urodzeniu dziecka, po prostu nie mają na to żadnych szans.
- Wielkim problemem jest także znalezienie partnera, który pomagałby przy wychowywaniu dziecka – dodaje Satoko Tokinaga z Tokio, na co dzień zajmująca się m.in. poprawą warunków funkcjonowania kobiet na jednej z japońskich uczelni. – W Japonii wciąż ceni się ciężką i długą pracę każdego dnia, co sprawia, że przeważnie utrzymujący dom mężczyźni nie mają czasu na pomoc żonie w codziennych obowiązkach – dodaje.
Pracoholika przyjmę od zaraz
Faktycznie, modelem idealnego pracownika, który wykształcił się w Japonii i rzutuje na cały rynek pracy, pozostaje stereotypowy japoński pracoholik spędzający w pracy cały swój czas i traktujący firmę jak drugi dom. Pracowity do granic możliwości, oddany i lojalny – najlepiej na całe swoje życie. Łatwo dostrzec, że do obrazu tego zdecydowanie bardziej pasuje mężczyzna.
Kobiety tymczasem nie tylko znacznie mniej w Japonii zarabiają, ale też pracują na gorszych stanowiskach i później otrzymują awanse. Zapytane o to udzielają zawsze podobnej odpowiedzi: szklany sufit. – Na mojej byłej uczelni dla kobiet istniał szklany sufit. Udało mi się ostatecznie uzyskać stopień profesorski jedynie dlatego, że spotkałam grupę kolegów i promotorów o "nowoczesnym" sposobie myślenia – przyznaje chcąca zachować anonimowość profesor z jednego z japońskich uniwersytetów medycznych.
O tym, że może i powinno być inaczej, często dowiadują się dopiero, gdy znajdują zatrudnienie w zagranicznej firmie. – W mojej pierwszej japońskiej firmie rozróżniane były stanowiska pracy dla mężczyzn i dla kobiet – wspomina Satoko Tokinaga, od 20 lat pracująca już jedynie dla firm zagranicznych. – Skoro opis stanowiska był inny, to płaca też była inna (dla kobiet niższa – red.). Co więcej, kobiety najczęściej były w niej zatrudniane, bo miały już z nią powiązania rodzinne lub towarzyskie – opowiada.
Normą było również to, że pracujące tam kobiety były postrzegane jako naturalne kandydatki na żony dla męskich pracowników firmy. W końcu niemal niewychodzący z pracy mężczyźni nie mieli wielu okazji na poznanie innych partnerek.
Tego swego rodzaju zderzenia światów w jeszcze większym stopniu doświadczyła zastrzegająca swoją anonimowość profesor. – Oprócz Japonii praktykowałam i żyłam w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Holandii. We wszystkich tych zachodnich państwach czułam większą swobodę myśli, a ja byłam tak samo nieskrępowana i konkurencyjna jak moi męscy koledzy – podkreśla. Lepsze doświadczenia zebrała jednak nie tylko z zachodnich państw, ale również z azjatyckich, w którymi zetknęła się w trakcie kariery naukowej – z Tajlandii, Singapuru i Tajwanu (Republiki Chińskiej).
Skandale
Skandal z fałszowaniem wyników egzaminów na studia medyczne nie jest odosobniony. Zjawiska tego typu regularnie trafiają na pierwsze strony gazet w Japonii. Wielokrotnie już opisywane były przypadki pracodawców, którzy zakazywali zatrudnionym przez siebie kobietom zachodzenia w ciążę lub tworzyli dla nich "kolejkę", żeby nie zostawały matkami w tym samym czasie.
Częste są też naciski pracodawców na kobiety w ciąży, żeby rezygnowały z pracy, zanim ciąża i opieka nad małym dzieckiem zaczną negatywnie wpływać na ich wydajność w pracy i generować koszty. – Osobiście spotkałam się na uczelni z wieloma takimi przypadkami, niektóre kobiety były proszone o zwolnienie jeszcze w tym samym dniu, kiedy poinformowały, że spodziewają się dziecka – przyznaje dr Kanna Sugiura.
Patrząc na tak dyskryminujący stosunek do japońskich kobiet, sprowadzający je do rodzenia dzieci i siedzenia w domu, można dojść do wniosku, że nieprzypadkowo Japonia stała się jednocześnie ojczyzną sekslalek, fetyszystycznej manii na punkcie kobiet ubranych jak małe dziewczynki czy pornograficznej odmiany mangi – hentai. Wszystko to, tak samo jak otwarta dyskryminacja, jest ucieczką od dojrzałej, równoprawnej relacji z kobietami i pogłębia brak szacunku do nich. Można powiedzieć, że uchodząca za rozerotyzowaną Japonia jest w rzeczywistości krajem bez kobiet – zostały one zastąpione przez męskie fantazje o nich.
- Gdy podnoszę problem niewłaściwego traktowania kobiet często inne kobiety kwitują to twierdzeniem, że "za dużo myślę", albo że "histeryzuję" – dodaje dr Kanna Sugiura.
Bez kobiet, bez przyszłości
Kara za wszechobecną dyskryminację połowy społeczeństwa już jednak Japonię dotyka. Brak odpowiednich regulacji prawnych, ułatwiających łączenie macierzyństwa z pracą zarobkową, podobnie jak dążenie do wyeliminowania kobiet z rynku pracy pogłębiają najpoważniejsze japońskie problemy, które zagrażają dobrobytowi tego państwa w najbliższej przyszłości. Dramatyczny kryzys demograficzny spowodowany spadkiem narodzin i starzeniem się społeczeństwa oraz brak rąk do pracy i niechęć do otwierania się na migrantów zarobkowych to kwestie, które mogą na lata zahamować rozwój tego kraju.
Obecny premier Shinzo Abe w 2012 roku dochodził do władzy z pełną świadomością tych problemów – dość powiedzieć, że walkę z dyskryminacją kobiet uczynił swoim hasłem wyborczym. Spopularyzowano wówczas nawet nazwę "womenomics" - wziętą od tytułu książki o roli kobiet w biznesie, czyli kobietonomii – mającą podkreślać kluczowe znaczenie aktywizacji zawodowej kobiet w pokonaniu japońskiego kryzysu gospodarczego. Było jasne, że od poprawy sytuacji kobiet zależeć może przyszłość całego państwa.
Mimo składanych obietnic widać już jednak, że Abe poległ na tym froncie . Za jego rządów - w rankingu równouprawnienia tworzonym przez World Economic Forum - Japonia spadła ze wstydliwego 98. na dramatyczne 114. miejsce – między Gwineę i Etiopię. Dla porównania Polska, przecież wcale nie idealna, jest 39.
Pewnym osiągnięciem jest wzrost aktywności zawodowej Japonek w ostatnich latach – w 2016 roku 66 proc. z nich pracowało zawodowo, o 10 proc. więcej niż jeszcze kilka lat wcześniej. Sukces ten jednak poważnie umniejsza fakt, że były to głównie nisko płatne lub dorywcze zajęcia, a atrakcyjne miejsca pracy pozostały zarezerwowane dla mężczyzn. Jedynie 12,4 proc. wyższych rangą urzędników czy menadżerów to kobiety.
Japońskie władze starały się walczyć z tym zjawiskiem, przyjmując sobie za cel przejęcie przez kobiety do 2020 roku 30 procent wysokich stanowisk w sektorach zarówno publicznym, jak i prywatnym. W 2016 roku cel ten musiał jednak zostać zrewidowany: do 15 proc. w sektorze prywatnym i 7 (!) w publicznym. Ale nawet te śmiesznie niskie cele niekoniecznie zostaną osiągnięte.
- Z pozoru wydaje się, że rząd pracuje na rzecz równouprawnienia zawodowego kobiet, ale w rzeczywistości stara się on tylko, aby kobiety pracowały więcej w domu i poza nim, nie dbając o warunki ich pracy ani potrzebę samorealizacji – stwierdza dr Kanna Sugiura.
"Powinnaś wyjść za mąż"
Podejmowane przez rząd Abe działania są mało zdecydowane i nie mają szans wpłynąć na zawłaszczoną przez mężczyzn japońską rzeczywistość. Szerokim echem odbiło się choćby zdarzenie z czerwca 2014 roku, gdy na posiedzeniu Rady Miejskiej w Tokio jedna z radnych poruszyła problemy pracujących matek i płodności. Jej wystąpienie od początku przerywane było rubasznymi śmiechami innych radnych i głośnymi komentarzami typu: "powinnaś wyjść za mąż!" czy "nie możesz sobie urodzić dziecka?". Nie spotkało się natomiast z żadną merytoryczną reakcją, a radnej nie pozostało nic innego, jak wrócić na miejsce z oczami pełnymi łez.
Problemem jest przy tym powszechność przekonania, że kobiety, mimo kwalifikacji, będą gorszymi pracownikami. – Po skończeniu studiów wiele razy słyszałam od swoich pacjentów, że zamiast mnie chcą lekarza mężczyznę – wspomina dr Kanna Sugiura, dodając, że "mogła to być również reakcja na mój młody wiek". Pacjenci nie prosili jednak o starszego lekarza, ale o lekarza mężczyznę...
W takich realiach nic dziwnego, że działania władz nie odnoszą większych skutków. Dopiero w maju tego roku rząd Shinzo Abe przeforsował uchwalenie specjalnej ustawy, mającej zwiększyć udział kobiet w polityce. Wzywa ona wszystkie ugrupowania polityczne do "wyrównywania jak to tylko możliwe" liczby mężczyzn i kobiet na listach kandydatów w wyborach.
Ustawa nie ma jednak żadnej mocy wiążącej, szefowie partii spokojnie mogą więc nadal kazać kobietom "wyjść za mąż" zamiast brać się za politykę. Kobietonomia - wielka nadzieja dla japońskiej gospodarki - póki co przegrywa ze zwykłą mizoginią.