Sytuacja w Afryce wymknęła się spod kontroli. Na skutek suszy, wojen i ogólnego chaosu, w kierunku naszego kontynentu ruszają setki tysięcy ludzi. Europa musi zareagować. Rozpoczyna się blokada morska Afryki Północnej, największa operacja zbrojna w historii Unii Europejskiej, mająca powstrzymać gigantyczny kryzys. Izolowana Polska jest wykluczona z tej koalicji, spełnia się za to nasz największy koszmar - państwa Zachodu dogadują się ponad naszą głową z Władimirem Putinem.
1 października 2018 r. Francja, Niemcy, Włochy, Hiszpania oraz Portugalia wysyłają na misję kilkadziesiąt własnych okrętów wojennych oraz specjalne grupy pracowników agencji humanitarnych. Mają nieść pomoc imigrantom z Afryki, przechwyconym i uratowanym na Morzu Śródziemnym podczas prób przedostania się do Europy.
Wszystko to jest efektem wydarzeń z drugiej połowy 2017 r., kiedy z Afryki do Europy zaczyna wędrować około stu tysięcy osób miesięcznie. Powody są dobrze znane: katastrofalna susza, pustosząca całe obszary kontynentu, niezwykle krwawe i okrutne wojny domowe i konflikty, w których walczy się o dostęp do wody, żywności czy do wilgotnych terenów. Właściwie w jednym momencie w Afryce załamuje się kilkanaście państw, których ludność podejmuje desperacką próbę ucieczki do Europy.
Grupa wspomnianych wyżej najważniejszych krajów europejskich, wspierana przez wojska lądowe Holandii, Belgii, Austrii, Szwecji i Danii (czyli państwa szczególnie dotknięte przez kryzys imigracyjny) przygotowuje się do desantu w północnej Afryce. Zadaniem 15-tysięcznej grupy wojsk jest utworzenie specjalnych enklaw, w których mają powstać obozy dla imigrantów. Przewiduje się, że w enklawach przez długie miesiące będą przebywać imigranci, którzy otrzymają pomoc żywnościową i medyczną, ale jednocześnie uświadomiono im, że nie mają żadnych szans, aby otrzymać azyl i prawo pobytu w Europie. Tak pomyślana operacja zbrojna cieszy się ogromnym poparciem opinii publicznej w Europie Zachodniej.
Polski brak
Zasięg akcji jest spektakularny. Polska jednak nie bierze udziału w operacji na Morzu Śródziemnym, mimo iż przez wiele ostatnich miesięcy polski rząd argumentował w Brukseli, że potrzebne jest wzmocnienie granic zewnętrznych i powstrzymanie fali imigracji z innych kultur do Europy, ponieważ zagraża to stabilności politycznej i społecznej na Starym Kontynencie.
Jednak wielomiesięczny konflikt Warszawy z instytucjami Unii Europejskiej, ciągłe kwestionowanie istniejących zasad funkcjonowania wspólnoty oraz głęboka nieufność w relacjach politycznych i militarnych z Niemcami i Francją sprawiają, że Polska nie jest brana pod uwagę jako kraj mogący wziąć udział w wielkiej operacji Unii. Ten kryzys zaufania zaczął się wraz z załamaniem relacji wojskowych z Francją po zerwaniu kontraktu na dostawy helikopterów francuskich do Polski oraz po zdezawuowaniu udziału w Eurokorpusie, który był może symbolicznym, ale jednak zalążkiem europejskiej, głównie francusko-niemieckiej, armii.
W 2016 i 2017 roku państwa Europy Zachodniej wsparły polskie dążenia do wzmocnienia NATO na wschodniej flance w obliczu rosyjskich gróźb. Rząd w Warszawie wysyłał jednak do Europy nieczytelne sygnały – z jednej strony w publicystyce pojawiały się pomysły na mocarstwo europejskie wyposażone w europejskie siły zbrojne i nawet europejskie siły nuklearne, ale z drugiej strony z nieukrywaną wrogością odnoszono się do planów kilku państw, by zacieśnić polityczną integrację i połączyć siły zbrojne państw Unii Europejskiej.
Pierwsze sygnały, że niektóre państwa Europy Zachodniej pójdą dalej w integracji europejskiej, pojawiły się już na przełomie zimy i wiosny 2017 roku podczas szczytu Francji, Niemiec, Włoch i Hiszpanii w Wersalu. Wtedy zapowiedziano niemal wprost, że model rozwiązywania kłopotów Unii Europejskiej będzie oparty na budowie tak zwanej Europy wielu prędkości. Genialność tego pomysłu polegała na tym, że pozornie nie zmieniano w układach europejskich niczego, lecz jedynie wypełniano treścią istniejące traktaty o możliwości rozwoju dodatkowych form współpracy.
Choć w sondażach większość Polaków opowiadała się za szybkim podłączeniem się do wersalskiej grupy liderów, rząd i ośrodki medialne wspierające rząd otwarcie głosiły potrzebę odcięcia się od ścisłej integracji i wzorując się na Brexicie, zażądały przywrócenia Polsce pełnej odrębności państwowej i zawarcia jedynie umów o współpracy gospodarczej. Te sygnały zostały odczytane w Paryżu czy Berlinie jako półrozwód z Unią Europejską.
Polskiej rezerwy wobec Unii nie zatrzymały także decyzje krajów bałtyckich oraz Czech i Słowacji, które zgłosiły chęć przyłączenia się do ścisłego rdzenia europejskiego. Rumunia i Bułgaria również nie chciały wypaść na obrzeża europejskie, chociaż zdawały sobie sprawę, że są na razie zupełnie nieprzygotowane do integracji. Jedynie Węgry zachowały rezerwę wobec projektu wersalskiego, ale rząd w Budapeszcie jasno też powiedział, że nie zamierza torpedować Europy wielu prędkości i w późniejszym terminie oceni, który „krąg integracji” będzie odpowiadał Węgrom.
USA odpływają, przypływa Rosja
Retoryka antyunijna i antyniemiecka, jaka została rozpętana nad Wisłą, zbiera swoje żniwo: Polska znajduje się na marginesie Unii Europejskiej. Najgorsze jest to, że nikt tego formalnie nie ogłasza, jednak w praktyce w większości decyzji Warszawa jest pomijana.
Sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna, kiedy Stany Zjednoczone wyrażają brak zainteresowania operacją śródziemnomorską, zostawiając ją samym Europejczykom. Wyczuwając doskonale moment, w którym można powrócić do gry na skalę kontynentu, do akcji wkracza Władimir Putin. W specjalnym przesłaniu oferuje Europie pomoc floty rosyjskiej w obronie południowych granic Unii. Uczestnicy misji nie odmawiają i w niedługim czasie na Morze Śródziemne wpływają rosyjskie okręty.
Na taką okazję rosyjski dyktator wyczekuje wiele miesięcy licząc, że Europa ogarnięta kryzysami nie będzie już zadawać pytania o Ukrainę, państwa bałtyckie czy sytuację wewnętrzną w Rosji, lecz po prostu wyciągnie rękę po kremlowską pomoc. Dla Polski oznacza to niestety jedno: powrót koszmaru porozumienia ponad naszymi głowami między Moskwą a Europą Zachodnią.
Nieobecni nie będą się liczyć
Powyższy tekst jest oczywiście pewnego rodzaju fikcją polityczną, ale opartą na wydarzeniach i zjawiskach ostatnich miesięcy. Oczywiste jest, że Unia Europejska w roku 60-lecia swojego istnienia, znajduje się w trudnej sytuacji politycznej i gospodarczej. Nadal niezaleczone są rany po kryzysach finansowym i migracyjnym. Ale coraz wyraźniej widać determinację przynajmniej części krajów unijnych, by wbrew pesymistom i wbrew silnym nastrojom wrogości wobec Unii, zaproponować nowy model funkcjonowania wspólnoty, wyciągając wnioski z dotychczasowych błędów.
Wiodące państwa Unii nie chcą czekać, aż inicjatywę przejmą w Europie siły skrajne, wspierane otwarcie przez Putina, i dlatego zaczęły spieszyć się z naprawą organizmu unijnego. Można zaryzykować stwierdzenie, że Europa przeżywa właśnie drugi „moment założycielski” i że naprawa Unii musi zostać przeprowadzona teraz, ponieważ za kilka lat albo nastąpi burzliwy rozpad wspólnoty, albo jej powolny uwiąd.
Amerykański sekretarz stanu Dean Acheson pisał kiedyś, że trzeba koniecznie być obecnym „w momencie stworzenia”. Dzisiaj przeżywamy „europejski moment stworzenia”. Sukces obecnego, nowego założenia Unii Europejskiej przesądzi na dekady o pokoju i dobrobycie w Europie. Dlatego nieobecność Polski przy stole w pierwszej grupie państw może mieć dla nas skutki tragiczne. Nieobecni nie będą się liczyć. Obecni przynajmniej będą mieć wpływ na decyzje.
Supermocarstwo, nie superpaństwo
Tony Blair, jeszcze jako premier Wielkiej Brytanii, mówił kilkanaście lat temu w Warszawie, że Unia Europejska powinna stać się „supermocarstwem”, ale nigdy „superpaństwem”. Blair uważał, że potęga Europy wynika jednocześnie z jej różnorodności wewnętrznej, z ogromnego jednolitego rynku i zamożności. Na początku XXI wieku tak właśnie widziano Unię – jako najbogatszy (obok Ameryki Północnej, Japonii i Australii) region świata, który jako całość jest kolosem ekonomicznym, ale nie ma ambicji stworzenia jednolitego europejskiego superpaństwa.
Mocarstwowość Unii Europejskiej miała mieć „nowoczesny” charakter, czyli opierać się na sile gospodarki pięćsetmilionowego rynku unijnego, który de facto obejmował całą Europę – od Estonii i Polski do Portugalii i od Islandii do Sycylii i Krety. Takie „mocarstwo” ekonomiczne było na tyle atrakcyjnym modelem, że inne regiony świata nie tylko, że musiały się liczyć z siłą handlową europejskiego kolosa, ale także same chętnie kopiowały ponadnarodowy, uniwersalny charakter modelu europejskiego. Przez kilka lat wydawało się, że Blair był prorokiem, który doskonale zdefiniował charakter UE i nazwał po imieniu prawdziwe korzenie jej sukcesu.
Kryzys migracyjny
Mit o mocarstwowości prysł wraz z eksplozją kryzysu finansowego w strefie unijnego pieniądza – euro. Na gwałt próbowano uniknąć bankructwa południa Europy, a między Grecją, Włochami, Hiszpanią i Portugalią z jednej strony a Niemcami z drugiej strony wyrosła przepaść nie do pokonania oraz wzajemna niechęć. Południe i Północ, skupiona wokół Niemiec, miały fundamentalnie odmienne poglądy na gospodarkę.
W czasie kryzysu strefy euro kraje Europy Środkowej, w tym Polska, trzymały się z boku, nie angażując się w spór. Ale z boku nie dało się być, kiedy Unia Europejska stanęła w obliczu kryzysu migracyjnego. Węgry, a potem Polska pod rządami prawicy otwarcie sprzeciwiły się przyjmowaniu uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Tym razem Europa Środkowa była w konflikcie z Berlinem i Brukselą, ale – co ciekawe – polskie i węgierskie stanowisko poparły Austria i Bawaria, a potem Skandynawia.
Różne podejście do imigracji niemal doszczętnie zniszczyło zaufanie między państwami Unii. Warszawa, w przeciwieństwie do Węgier, nie umiała sprawnie wyjaśnić swojej postawy w Europie Zachodniej, nie szukała sojuszników, choć argumenty na rzecz umocnienia granicy i stanowczego powstrzymania imigracji zaczęły zwyciężać po kolei w krajach Europy Zachodniej, także w Niemczech. Podzielona Europa żegnała się z marzeniami o wielkości.
Brytyjczycy takiej Unii powiedzieli NIE w referendum dotyczącym Brexitu, a niektóre rządy, w tym polski, otwarcie opowiedziały się za faktycznym powrotem do „Europy Państw”, handlujących ze sobą w miarę swobodnie, ale zazdrośnie strzegących swojej odrębności. Unia Europejska wydawała się martwa.
Zostawieni sami sobie
To jest właśnie ten moment, w którym jesteśmy dzisiaj. Sytuacja jest na tyle trudna, że jedynie powiew optymizmu może tchnąć nowego ducha w ociężały i niesprawny projekt. Takim tchnięciem ducha może być powierzenie Unii nowych zadań, na przykład: obrony granic, uspokojenia imigracji, odbudowy bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. Do tego potrzebna jest Europa pierwszej prędkości, która będzie mogła szybko podejmować decyzje, nie oglądając się na wątpliwości.
Wydaje się, że tego właśnie oczekują obywatele – szybkich i namacalnych sukcesów. Jeśli uda się odzyskać ich zaufanie poprzez ochronę granic i odzyskanie kontroli nad imigracją, to być może będzie można powierzyć UE nowe zadania, na przykład odbudowy gospodarczej niektórych krajów, szczególnie Południa. Europa pierwszej prędkości to będzie właśnie Europa, która nie zostawia państw członkowskich samym sobie. Europa drugiej prędkości będzie zaś luźną grupą krajów ledwie orbitujących wokół decyzyjnych centrów Europy. Państwa te nie będą w punkcie zainteresowania reszty, ponieważ nawet jeśli jedno z nich wpadnie w tarapaty, to reszta poradzi sobie bez niego.
Nawet jeśli takie państwo popadnie w konflikt z agresywnym sąsiadem UE, na przykład Rosją, to niekoniecznie będzie mogło liczyć na wsparcie pozostałych państw wielowarstwowej Unii Europejskiej. I na tym polega największe zagrożenie dla Polski, związane z Europą wielu prędkości i pozostaniem Polski poza centralnym kręgiem europejskim.
Na rozstaju dróg
Odbudowa zaufania do Unii Europejskiej poprzez rozwiązanie kilku istotnych, trudnych, kosztownych, ale konkretnych problemów to dopiero wstęp do przywrócenia Europie statusu „supermocarstwa”, o którym mówił Tony Blair. Drugim warunkiem jest poszanowanie różnorodności państw, narodów i regionów europejskich. Proces unifikacji Europy, nawet jeśli wyobrażenia o nim są przesadzone, musi zostać zatrzymany, a nawet nieznacznie cofnięty, co też pozwoli obywatelom uwierzyć, że ich podstawowa tożsamość europejska – tożsamość narodowa i państwowa – nie znika, lecz jest pielęgnowana i szanowana.
Trzecim warunkiem budowy „supermocarstwa Europy” jest przynajmniej pewna doza wiary w projekt europejski. Dezawuowanie Unii Europejskiej jako projektu wrogich „elit”, Niemców, korporacji itd. nie pomoże w budowie silnej Unii i nie pomoże w budowie silnej Polski. Słowa o Europie mocarstwowej z własną armią i bronią nuklearną przy jednoczesnej pogardzie dla współczesnej Unii Europejskiej i podnoszeniu różnic między europejskimi narodami, wydają się po prostu kpiną z planów reformy UE.
Obecna Unia Europejska właśnie znajduje się na skrzyżowaniu dróg, które prowadzą albo do odrodzenia, albo do upadku. Polska też stoi na swoim własnym skrzyżowaniu: musi wybrać, czy idzie w grupie odważnych, czy skręca w nieznane, a jednocześnie musi być świadoma, że skręt w nieznane oznacza niechybnie, że nikt na nas nie poczeka.