W portierni zamku zjawiła się kobieta. Oświadczywszy, że przybywa z polecenia cesarza, kazała wydać sobie klucze do rezydencji. Domagała się, by urządzić jej apartament w pokoju numer 10 i zapowiedziała wydanie rautu, na którym gości częstować będzie jajecznicą. Przez lata poznański Zamek Cesarski przyciągał szaleńców.
Sierpień 2019
To był pierwszy sygnał tego dnia. Regularny i czysty. Kobieta bez wahania wbiła w ziemię saperkę. Po chwili trzymała w ręku Krzyż Zasługi Wojennej. Jej koledzy dopiero wyjmowali wykrywacze z samochodu i z niedowierzaniem spojrzeli na pokryte szarozieloną patyną odznaczenie.
- Pierwsze kopnięcie i taki fant! Pewnie to podrzuciłaś - żartowali.
Karolina Domagalska nie musiała niczego podrzucać. Łącznie znalazła 21 takich krzyży. I wcale nie były one najcenniejszymi znaleziskami. Przez miesiąc czteroosobowa ekipa przeszukiwała dziedziniec dawnego Zamku Cesarskiego w Poznaniu. To bardzo zagadkowe siedemset metrów kwadratowych.
- Nie ma starych zdjęć ani dokładnych rysunków tego miejsca - wyjaśnia Janusz Pazder, konsultant Centrum Kultury Zamek do spraw konserwatorskich. - Dziedziniec łączył się z apartamentami cesarza Wilhelma II i jego żony Augusty Wiktorii, więc być może był tutaj jakiś kameralny ogród. Może organizowano tu rauty, pito popołudniową kawę - przypuszcza Pazder. Intuicja podpowiadała poszukiwaczom, że w miejscu, gdzie dzisiaj parkują samochody i organizowane są koncerty, można znaleźć coś więcej niż kapsle po piwie.
Sierpień 1910
Kamienne orły na cesarskiej rezydencji nabrały koloru szarego mydła. Był środek lata, a tymczasem lało, wiało i było zimno. Niezrażeni ludzie tłoczyli się wzdłuż ulicy od Zamku aż po dworzec. Zamożniejsi wykupili biletowane miejsca z lepszym widokiem. Deszcz padał jednak równo na wszystkich i z meloników ciekła stróżkami woda. Zwarty mur czarnych parasoli i tużurków ożywiały "dziewice honorowe", czyli dziewczęta ubrane w białe suknie i chusty. Krótko przed szesnastą niebo przetarło się i zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce. Jednak prawdziwa gwiazda miała dopiero się pojawić. Nadburmistrz Poznania Ernst Wilms, który stał na stopniach trybuny honorowej, powtarzał w myślach słowa powitalnego toastu. Nagle tłum na horyzoncie zaczął falować, a do uszu nadburmistrza dotarły pierwsze okrzyki. Na wieży kościoła św. Pawła zakołysano dzwonami. Cesarska para właśnie opuszczała pociąg. Wilhelm II i Augusta Wiktoria przesiedli się do kremowego automobilu. Cesarz jako wytrawny jeździec i amator koni szczerze go nie znosił. Podróż do zamku, nawet na paradnym biegu, zajęła co najwyżej kilka minut. Tłum wiwatował, ale jeszcze kilka dni temu przez Poznań przetaczały się demonstracje. Robotnicy protestowali przeciwko "junkierskiej bucie" i "zbytkom koronowanych głów". Teraz, tak na wszelki wypadek, na każdym rogu stali policjanci uzbrojeni w szable i błyszczące pikielhauby.
Sierpień 2019
- Zabrzmi głupio, ale mało co nas tak cieszy jak śmietniki - mówi Paweł Piątkiewicz, poszukiwacz ze Stowarzyszenia Eksploracji Perkun. - Zwłaszcza stare śmietniki z burzliwych czasów - dodaje.
W pobliżu wysokiego jesionu poszukiwacze trafili na taki śmietnik. Pośród gruzu, karabinowych łusek i szklanej stłuczki eksploratorzy odkryli prawdziwy skarb.
- Z łopat przerzuciliśmy się na pędzle - mówi Karolina Domagalska. - Łącznie wydobyliśmy 185 kawałków ozdobnej misy - dodaje.
Naczynie pokryte było roślinnym ornamentem i wizerunkami orłów oraz zwierząt wyjętych ze średniowiecznych bestiariuszy. Głowy orłów wieńczyła korona.
- Od razu wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z przedmiotem związanym z dynastią Hohenzollernów - mówi Domagalska. - Na dnie misy zachował się stempel, więc ustaliliśmy, że misa wchodziła w skład zestawu toaletowego wyprodukowanego w 1881 roku specjalnie dla cesarza Wilhelma I.
Ekipie udało się odkryć najprawdziwszy unikat.
- To niesamowite móc dotykać przedmiotu, z którym obcowała historyczna postać - mówi z przejęciem poszukiwacz Jarosław Stróżniak. - Inna sprawa, że naczynie nie jest wolne od błędów fabrycznych. Panie Wilhelm, kto to panu tak spartaczył? - pyta retorycznie, pokazując krzywo wymalowane rozety.
Sierpień 1910
Po wiernopoddańczej mowie burmistrza tajny radca Franz Schwechten, ulubiony architekt cesarza, wręczył monarsze złoty klucz. Był to jego przywilej. To on zaprojektował nową rezydencję. Kaiser i kaiserin wznieśli toast mozelskim sektem, po czym udali się na zwiedzanie zamku. Zwiedzanie było pobieżne, bo na siódmą zaplanowano uroczysty obiad. Wilhelm przywdział zielony mundur strzelców konnych, Augusta Wiktoria - czarną suknię przepasaną pomarańczową wstęgą. Nim cesarz założył świeżą parę rękawiczek, umył wątłe dłonie. W apartamencie stał dobrze mu znany zestaw toaletowy, złożony z naczyń zdobnych w pąsowe orły i lwy. Takiego samego używał jego ukochany dziadek Wilhelm I. Misa była tak duża, że gdyby nie bał się zrujnować wypomadowanych wąsisk, mógłby zanurzyć w niej całą twarz.
Sierpień 2019
Przez kilka dni w oparach cyjanoakrylu Karolina Domagalska sklejała skorupy tak, by w ogóle przypominały naczynie.
- Klejenie ceramiki to zabawa w puzzle 3D - wyjaśnia. - Żmudna, jeśli nie dysponuje się fotografią oryginału. Ale teraz wiemy, jaki kształt i wymiary miała misa. Zabawne, że cesarski orzeł trafił na przedmiot służący przyziemnym czynnościom - dodaje.
Okazuje się, że już nasi przodkowie "toczyli bekę" z patriotycznych tekstyliów i naczyń. Pod warunkiem, że były niemieckie. Robił tak Ludwik Puget. Znany artysta był w latach 20. kustoszem muzeum miejskiego w Poznaniu i nadzorował zamkowe zbiory. Podczas inwentaryzacji trafił do miejsca, gdzie cesarz chadzał piechotą. "Oto łazienka z kafelek i mahoniu, gdzie politurowanym drzewem wyłożony jest brzeg wanny, przeznaczony do ciągłego zachlapania! Meblarski nonsens! […] podobnie jak naczynia, wobec których człowiek, w chwili najpilniejszej potrzeby, spotyka się - nie można powiedzieć twarzą w twarz - z orłem cesarskim". Teraz już wiadomo, jak wyglądały naczynia, które tak rozbawiły Pugeta.
Sierpień 1910
Gazety zalecały, by Polacy pozostali w domach i nie pchali się, gdzie nie trzeba: "W nastroju tryumfalistycznym wypije się jak zwykle wiele piwa, wskutek tego łatwo może dojść do scen ulicznych, które nikomu nie będą pożądane" - ostrzegał "Kurier Poranny". Polacy mieli z Wilhelmem problem. Witać czy siedzieć w domu? A może witać, ale nie wiwatować? Iluminować okna, jak to zrobił biskup poznański, czy nie iluminować? Symptomatyczna okazała się postawa zarządu polskiego Hotelu Bazar. Początkowo odmówiono przystrojenia gmachu z okazji wizyty cesarskiej pary, choć takie było zarządzenie władz. Ostatecznie Polacy zgodzili się wynająć witrynę na parterze paru zapiekłym hakatystom, a ci obwiesili ją swoimi flagami. Władze spółki za dwa dni najmu skasowały Niemców jak za zboże i przeznaczyły zysk na działalność patriotyczną. Bardzo po poznańsku.
Sierpień 2019
Ciekawe, czy mądrala Puget wiedział, dlaczego cesarski orzeł trzyma w dziobie dzwonek? Najzwyklejszy dzwonek, którym kiedyś woźni wzywali dzieci na lekcję. Odkrywcom nie dawał on spokoju. Zarywali noce, czytając publikacje o heraldyce. Konsultowali się z historykami sztuki, ale ci bezradnie rozkładali ręce. Dzwonek zaczął ich prześladować.
- Przeglądając zdjęcia oryginalnego wystroju zamkowych wnętrz, odkryliśmy, że dzwonek pojawiał się w wielu miejscach - wspomina Paweł Piątkiewicz. - Był na tapetach zdobiących salon i kinkietach w Sali Miast. Nawet orzeł z mozaiki za cesarskim tronem trzymał w dziobie złoty dzwonek! Coś było na rzeczy, ale nie potrafiliśmy tego rozgryźć.
Sierpień 1910
Cesarstwo Niemieckie zajmowało terytoria od Metzu w Alzacji po Kłajpedę na Litwie, nie licząc afrykańskich kolonii. Miało najlepsze armaty, walutę równie solidną co sojusze, a do tego zastępy przemysłowców, finansistów i artystów pracujących na jego potęgę. Było u szczytu. Poddawani germanizacji Polacy mogli stawiać opór albo współpracować, licząc, że ugrają coś dla siebie. Na piętnastu posłów do Reichstagu z Prowincji Poznańskiej jedenastu było Polakami. Wśród nich ci, którzy od marszałka dworu otrzymali zaproszenie na uroczysty obiad w zamku. Książę Ferdynand Radziwiłł miał zasiąść vis-à-vis cesarza. Kwileccy, Chłapowscy, Ponińscy, Mycielscy i Turno musieli zadowolić się gorszymi miejscami. Wyfraczeni ziemianie przybyli na zamek licznie. Przyjęciu zaproszeń sprzeciwił się poseł Wojciech Korfanty. On akurat ze względu na robotnicze pochodzenie zaproszenia nie dostał. Mógł być deputowanym, ale na zamku bawili się wyłącznie panowie z von und zu przed nazwiskiem. Polaków obecnych w tym gronie nazwano "lizibutami". Satyrycy układali na ich temat piosenki. "Całować kirasjerski but, niepowściągliwą, chętną rzeszą, w odmiany kursu wierząc cud, poznańskiej szlachty tuzy śpieszą" - śpiewano.
Zarzucano im, że sprzedali sprawę narodową za odznaczenia i tytuły. "Dziś gdy Poznań rezydencją, gdy zawita tutaj dwór, możesz zostać ekscelencją, mieć ze złotym kluczem sznur" - podśpiewywał Ferdynand Radziwiłł w jednej z fars. Jej autor zapomniał jednak, że to ten sam Radziwiłł, który bronił strajkujących dzieci wrzesińskich i sprzeciwiał się germanizacyjnej akcji Bismarcka. Arystokraci sądzili, że gestami lojalizmu zjednają sobie cesarza i skłonią go do zmiany antypolskiej polityki. W zamian za to Hohenzollern poczęstował ich w Poznaniu mową o tym, że "zamek ma być symbolem opieki monarszej nad tą prowincją niemiecką" oraz "rozsadnikiem niemieckiej kultury i niemieckiego obyczaju". Cytując klasyka: żadnych złudzeń, panowie! Ale niemieccy nacjonaliści też byli niezadowoleni. Uznali przemowę za zbyt powściągliwą. Po ulicach krążył rubaszny dowcip: "Szkoda, że cesarz Wiluś nie jest starozakonny od pasa w górę. Wtedy po przemowie poznańskiej można by mu obciąć czubek języka".
Sierpień 2019
Gdy sprawa dzwonka w dziobie wydawała się beznadziejna, nadciągnęła kawaleria. Szarży dokonał historyk sztuki Zenon Pałat. Wpadł na pomysł, by odpowiedzi nie szukać w herbarzach. Zauważył, że orzeł z dzwonkiem pojawia się w bajce Clemensa Brentano o Mistrzu Klopfstocku. Drapieżny ptak, niczym sroka złodziejka, kradnie dzwonek księżniczce. Z pomocą przychodzą synowie Klopfstocka. Po postrzeleniu orła przywracają mu sprawność za obietnicę oddania dzwonka. Aby ich nie oszukał, odbierają przysięgę. Ptak przysięga więc na orła Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Na jego dwie głowy, dwie korony, berło, miecz i jabłko. Orzeł zostaje uwolniony i przynosi dzwonek w dziobie.
- Wizerunek na misie odsyła nas zatem do godła Pierwszej Rzeszy, czyli orła dwugłowego - wyjaśnia Zenon Pałat. - Taki zamiennik był potrzebny, bo orłem dwugłowym posługiwali się wówczas władcy Rosji i Austrii, i mogłoby dojść do niezręczności. Bajki Brentana były dobrze znane Niemcom. Sądzę, że w mig łapali aluzję - dodaje historyk.
Sierpień 1910
W satyrycznym magazynie "Kladderadatsch" można było przeczytać dowcip: "Co Turek robi w Poznaniu? Nic, w Poznaniu nie ma nic do roboty". E.T.A.Hoffmann, autor "Dziadka do orzechów", obejmując w Poznaniu stanowisko asesora, uznał miasto za prowincjonalne, nudne i z obrzydliwą kuchnią. Sytuacja uległa zmianie na samym początku XX wieku. Wówczas zburzono fortyfikacje i przystąpiono do budowy Dzielnicy Cesarskiej, której sercem stał się zamek.
Następca E.T.A Hoffmanna pracował w imponującym gmachu Ziemstwa Kredytowego, popołudniami spacerował po parku wśród platanów, a wieczorem chodził ze swoją frau na "Czarodziejski flet" do opery. I grzał się w blasku cesarskiego majestatu, bo Wilhelm II podniósł Posen do rangi miasta-rezydencji. Zamek miał przyćmić polski ratusz i pokazać, kto tu rządzi.Efekt wzmacniały pocztówki, talerzyki i kubki z wizerunkiem budowli, które sprzedawali uliczni handlarze.Wilhelm uważał, że jest spadkobiercą takich cesarzy jak Fryderyk Barbarossa czy Henryk VI. Przechadzając się po sali tronowej, mógł patrzeć im w wykonane ze szkliwionych kamyczków oczy. A mrucząc vaternoster, poczuć się niczym następca sycylijskich Hohenstaufów, bo zamkowa kaplica była inspirowana ociekającą złotem Capella Palatina w Palermo. Gdy zaciągał się cygarem, dumał o potędze Zakonu Krzyżackiego. Palarnia nawiązywała do refektarza Wielkich Mistrzów w Malborku. Kaiser otwierał tym zamkiem oczy niedowiarkom, ale nie wszyscy dali się na lep tej propagandy złapać.
Sierpień 2019
Postać bajkowego orła zdobiła nie tylko misę, ale też zaplecek tronu. - Czy to nie tak, jakby prezydent powiesił w Belwederze plakat z Reksiem? - zastanawiali się poszukiwacze. Okazuje się, że nie. Niemieccy romantycy traktowali baśnie serio. Uważali, że ludowe podania wyrażają egzystencjalną prawdę o człowieku. Tak samo uważał Adam Mickiewicz, pisząc "Ballady i romanse". Dzisiaj z pomnika stojącego na placu przed zamkiem demonstracyjnie odwraca głowę od teutońskiego gmaszyska. Gdyby było na odwrót, spojrzenie wieszcza padałoby na relief przedstawiający Czerwonego Kapturka. Bajkowych dekoracji na rezydencji było więcej. W kamieniu uwieczniono kota z myszką, psa z kiełbasą czy lisa w winnicy. We wnętrzach mnóstwo było rzeźb zainspirowanych legendami o Królu Arturze i sagami.
- Romantycy wykorzystywali folklor, by przeciwstawić się społecznym normom i akademickiej sztuce - wyjaśnia kulturoznawca prof. Krzysztof Moraczewski - Zmienił to nowoczesny nacjonalizm. Baśnie straciły uniwersalny, ogólnoludzki potencjał i stały się emanacją germańskiego ducha oraz państwa. Taką rolę pełniły w zamku. Czerwony Kapturek z orłem zostali zagonieni do szeregu - puentuje Moraczewski.
Sierpień 1910
Wizyta upływała zgodnie z monarszą rutyną. Wilhelm przebierał się w mundury i przyglądał manewrom na poligonie w Biedrusku, podczas gdy Augusta odwiedzała sierocińce i czyniła przygotowania do balu dla pań. Wyjątkowo udała się serenada Towarzystwa Chóralnego, którego członkowie śpiewali na dziedzińcu pod oknami cesarskiej pary. Tylko z lotu sterowcem Parseval nic nie wyszło, bo zła pogoda uniemożliwiła start. Czarne chmury szybko gromadziły się nad zamkiem. Gdy oddano do użytku neoromańską rezydencję, gusta artystyczne ulegały burzliwym zmianom. W 1910 architekt Adolf Loos budował już domy pozbawione dekoracji, a malarz Wasilij Kandinsky eksperymentował z abstrakcją. Pierwsza salwa wycelowana w zamek (lub "stertę kamieni", jak chcieli złośliwi) padła ze strony malarza Fryderyka Stahla. "Proporcje są karykaturalne: z klatki schodowej zrobiono jakąś halę wieżową. Brakuje tylko fosy. Nadmierny przepych zawsze jest nieprzyjemny, a cóż dopiero mówić o fałszowanym przepychu? Tego rodzaju tanie surogaty usunięto dzisiaj nawet z teatrów. W rzekomo romańskich meblach zastosowano system szablonowych imitacyi. Umeblowanie salonu cesarzowej nie jest romańskie, lecz barbarzyńskie, wstrętnie sztywne, biało lakierowane, z fałszywym filigranem i fałszywymi klejnotami. Stolik na kwiaty udaje formę romańskiego ołtarza, a sporządzony jest grubą robotą ciesielską! Sprawcą tych wszystkich okropności jest p. Schwechten. To czego w Poznaniu dokonał, jest policzkiem wymierzonym sztuce budownictwa […] I na to poświęciło się tyle pracy i kosztów!".
Ci, którzy nie znali się na sztuce, ale potrafili liczyć, też załamywali ręce. Inwestycja pochłonęła sześć milionów marek. Za tę kwotę można było przez rok utrzymać cztery uniwersytety! Spora suma jak za budynek, w którym Wilhelm spędził parę nocy i w którym nie chciał zamieszkać jego syn książę Eitel Fryderyk. Część kosztów to rezultat cesarskich kaprysów. Wilhelm lubił uchodzić za człowieka kompetentnego w materii sztuki. Na przykład idąc do opery na "Holendra tułacza", zakładał admiralski mundur. Podobny sens miały jego interwencje architektoniczne.
Hrabia Zedlitz-Tritschler, który służył na cesarskim dworze, zanotował w pamiętniku: "Poczynił cesarz w projekcie poznańskim zmiany, rozwijając go wspanialej. Ma się wybudować dziedziniec honorowy, na którym może wygodnie zawrócić czwórka koni, ma się stworzyć odpowiednie pokoje dla książąt oraz większe sale reprezentacyjne. Wtedy jednak kosztorys wyniesie wraz z urządzeniem sześć miljonów. Biedny minister finansów!". Biedny minister po zakończeniu budowy podał się do dymisji.
Sierpień 2019
Poszukiwacze pojawiali się na dziedzińcu popołudniami, zaraz po pracy. Niekiedy przyjeżdżali w garniturach i przebierali się w bojówki pod osłoną altany, w której mieszkają zamkowe gołębie. Ptaki miały z eksploracji korzyść, bo z przekopanej ziemi łatwo wydziobywały korzonki. Towarzyszyły poszukiwaczom, podobnie jak śpiew Chóru Męskiego "Arion". O 18. zaczynały się próby i przez otwarte z powodu upału okna na dziedziniec dochodził solfeż.
- Czuliśmy się jak cesarska para w 1910. Rzadko prowadzimy poszukiwania w tak komfortowych warunkach - śmieje się Paweł Piątkiewicz.
Skoro o komforcie mowa, to Jarosław Stróżniak mógł przychodzić na dziedziniec w kapciach, bo mieszka w kamienicy oddalonej o sto metrów. Dorastał, spędzając wiele czasu w zamkowym parku. Pamięta, że gmach był czarny jak smoła od miejskich zanieczyszczeń. Dopiero konserwatorzy przywrócili okładzinom z piaskowca jasny kolor. Stróżniak wychodził z domu, zarzucając na ramię wykrywacz w pokrowcu. Sąsiedzi myśleli, że pewnie idzie na ryby.
- W badaniach archeologicznych, i takich jak nasze, bardzo ważny jest kontekst - wyjaśnia Stróżniak. - Jeden stary przedmiot znaleziony przypadkowo w polu nie ma znaczenia. Ale znaleziony w konkretnym miejscu jest już poszlaką, z której można rekonstruować wielką historię - zaznacza.
Tak było z dwoma kałamarzami i stalówką, na której nadal widoczne są ślady atramentu. Eksploratorzy wykopali je w północno-wschodnim narożniku dziedzińca. Mogą być związane z poznańskim uniwersytetem. Uczelnia zajmowała w okresie dwudziestolecia międzywojennego sporą część gmachu. To tutaj zlokalizowany był wydział matematyczno-przyrodniczy i to tutaj trzech matematyków zaczęło prace nad złamaniem kodu Enigmy. Minimalistyczny pomnik Rejewskiego, Różyckiego i Zygalskiego stoi dziś przed zamkiem. W 2016 roku złożył pod nim kwiaty bratanek Alana Turinga. Oddał hołd polskim kryptologom w imieniu wuja, który korzystał z ich osiągnięć.
- Jak wykopałem kałamarz, od razu pomyślałem, że może używał go któryś z matematyków łamiących Enigmę! To oczywiście fantazja, ale przyjemna - śmieje się poszukiwacz.
Lipiec 1928 - Grudzień 1931
Kiedy matematycy biedzili się nad zagadnieniami kryptologii, Ignacy Mościcki słuchał za ścianą muzyki. Zamek był jego rezydencją. Prezydent miał do dyspozycji nie tylko apartamenty odziedziczone po Wilhelmie, ale także najnowocześniejszy radiogramofon. Urządzenie miało siedmiolampowy wzmacniacz, obudowę z egzotycznego drewna i pochodziło z poznańskiej firmy Radjoelektor. Mościcki spędzał w zamku nawet kilkanaście dni, na przykład w lipcu 1928 roku. Było w tym nieco kalkulacji Piłsudskiego, który chciał obecnością Mościckiego udobruchać poznańskich endeków. Prezydenta oddzielało od pomieszczeń UAM drewniane przepierzenie zwane złośliwie "drzwiami od stodoły". Brzydkie, ale potrzebne, bo gmaszysko przyciągało szaleńców. "W portierni zjawiła się przedpołudniem kobieta. Oświadczywszy, że przybywa z polecenia cesarza, kazała wydać sobie klucze do rezydencji. Oświadczyła, że Wilhelm jest jej osobistym przyjacielem i przysyła ją do Poznania w tajemniczych celach politycznych. Domagała się by urządzić jej apartament w pokoju nr 10 i zapowiedziała wydanie rautu, na którym dostojnych gości częstować będzie jajecznicą". Ostatecznie przyjaciółkę cesarza umieszczono w zakładzie dla umysłowo chorych na Grobli.
W zamku trwał remont, który osiągnął apogeum pod koniec 1928 roku. Powodem była zbliżająca się Powszechna Wystawa Krajowa. Nie wypadało, aby goście z całego świata zwiedzali w Poznaniu pomnik niemieckiej buty. Cytowany już Ludwik Puget najchętniej by zamek zburzył, co było jednak niemożliwe. Potraktowano go więc tak, jak Sobieski pod Wiedniem potraktował namiot Wielkiego Wezyra. Zamek stał się łupem wojennym. W przeciwieństwie do namiotu miał 160 tysięcy metrów sześciennych, z którymi coś trzeba było zrobić.
Wypchane żubry i poroże kopalnego jelenia przewieziono do oddziału przyrodniczego Muzeum Wielkopolskiego. Wawel obdarowano szafami gdańskimi i westfalskimi, a w zamian prezydent przywiózł do Poznania swoje klasycyzujące mebelki. W sali tronowej orła z dzwonkiem zasłonięto portretem Piłsudskiego formatu stołu do ping-ponga. Nie omieszkał poinformować o tym tygodnik "Światowid", umieszczając obok reklamę środka na przeczyszczenie. Może słusznie, bo czyszczono na całego.
Ważący cztery tony marmurowy tron wyjechał do katedry w Gnieźnie. Mistrz blacharski Leon Żuromski, wspiąwszy się na 75-metrową wieżę, zdemontował olbrzymiego czarnego orła i pruską koronę. Zaszpachlowano Fryderyka Barbarossę i pozostałych monarchów, których podobizny zdobiły salę tronową. Zwieziono kolekcję sztuki hrabiów Mielżyńskich i zawieszono obrazy sławiące wiktorie polskiego oręża. Na drugim piętrze umieszczono zbiory sztuki sakralnej. Dla bojowo nastawionych poznaniaków było to wciąż mało. Podejrzane były zwłaszcza lwy strzegące wieży zegarowej. "Dlaczego pan dotąd nie przyjrzał się bronzowym lwom! - pisał pewien jegomość. - Głowa lwa po prawej stronie to jest najwyraźniej głowa Wilhelma II, ten sam profil, te same sterczące wąsy!".
Polonizacja przebiegała nie tylko pod hasłami patriotycznymi, lecz i estetycznymi. Pisano o "odbrzydzaniu szkaradzieństw". Odbywało się to nie bez protestu miejscowych Niemców. W lipcu 1929 r. grupa niemieckich studentów pocięła nożami meble w Sali Batorego. Straszne to i śmieszne, zważywszy że aktu wandalizmu dokonali, mając na nogach niezgrabne filcowe papucie, które obowiązkowo zakładali zwiedzający.
Sierpień 2019
Krzyż Zasługi Wojennej przypomina kształtem shuriken, metalową gwiazdkę używaną przez wojowników ninja, tylko że na jednej stronie ma swastykę, a na drugiej datę "1939". Dostawały je osoby niewalczące bezpośrednio na froncie. Wkręcała pani zapalniki w munitionsfabrik szybciej niż koleżanki z taśmy obok? Oto krzyżyk dla pani. Pilnował pan dzielnie magazynów z margaryną i sho-ka-kolą ? Mamy dla pana krzyżyk z mieczami.
- Znajdowaliśmy ich tyle, że zanim wbiliśmy łopatę w ziemię, przyjmowaliśmy zakłady: krzyż czy może coś innego? - mówi Domagalska. - To odznaczenie było w Trzeciej Rzeszy popularne, ale nigdy wcześniej nie znaleziono ich tyle w jednym miejscu - przyznaje.
Eksploratorzy uważają, że krzyże nie zostały nadane, ale przetrwały walki o Poznań w urzędniczym biurku, po czym wyfrunęły oknem razem z szufladą. Dziedziniec skrywał odznaczenia jak perigordzka ziemia trufle. I to nie tylko krzyże zasługi, ale też Krzyż Żelazny I klasy, odznakę za rany czy odznaki sportowe osławionego SA. Trafiały się też wpinki Służby Pracy Rzeszy w kształcie łopaty.
- Mogliśmy się tego spodziewać - mówi z przekąsem Paweł Piątkiewicz. - Zamek był dla Kraju Warty absolutnym centrum decyzyjnym. Czymś jak Wawel Franka dla Generalnej Guberni.
Wrzesień 1939 - styczeń 1945
Pięć dni po napaści Niemiec na Polskę kompozytor Feliks Nowowiejski dał recital na organach znajdujących się w zamkowej kaplicy. W repertuarze umieścił utwory angielskie, by podziękować sojusznikom za przystąpienie do wojny. Koncert transmitowało Polskie Radio gdzieś między alarmem dla miasta Warszawy i wieściami z frontu. Kilkanaście dni później po sali, gdzie koncertował autor muzyki do słów "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz", przechadzał się już Arthur Greiser, osławiony namiestnik Kraju Warty. Nazista, który w wyobraźni poznaniaków utożsamiony zostanie z tym gmachem. To tutaj Greiser podpisywał wyroki śmierci i koordynował akcję wysiedlania Polaków. To tutaj przyjmował gości. Od prostych volksdeutschów znad Morza Czarnego stawiających niepewnie kroki na puszystych dywanach, przez ministra propagandy Josepha Goebbelsa, po szefa SS Heinricha Himmlera, który w Poznaniu opowiadał swym pretorianom o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej.
Bywał tutaj także pewien chłopiec w brudnym drelichu i przykrótkich portkach. To goniec Alojzy Andrzej Łuczak, który miał dostęp do zakazanej dla Polaków przestrzeni. "Gmaszysko wydawało się puste, bez życia, choć z niemieckim szykiem zadbane i lśniące. Marmury, piaskowce, kute lampy i dywany. Schody prowadzące z parteru wieży, dokąd wjeżdżał samochód, wyłożone były miękkim chodnikiem o mocnym czerwonym kolorze. Za wahadłowymi drzwiami stali wartownicy jak posągi z rozkraczonymi nogami i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Lśniące bielą rękawiczki i błyszczące hełmy [...] Pewnego dnia na korytarzu pierwszego piętra stanąłem oko w oko z Arthurem Greiserem. Nie był to morderca z nożem w zębach. Niewysoki, prawie łysy, o myląco łagodnych brwiach. Twarz spokojna z jedynym felerem - stałą opaską na oku. Postanowiłem nie wycofać się, a przejść obok. Gauleiter przystanął i rozchylił usta ukazując lśniące sztucznością zęby.
- Kto ty jesteś i co tu robisz?
- Jestem gońcem z Rehfeldsche Buchhandlung i niosę czasopisma dla pana Gauleitera. Proszę o pozwolenie spełnienia obowiązku, jestem bowiem służbowo - wyrecytowałem najpiękniejszą niemczyzną. […] Greiser wyciągnął rękę witając się ze mną i uśmiechając. Zbaraniałem do cna. Nagle zobaczyłem bzykające aparaty fotograficzne. Oprzytomniałem: pamiątkowe zdjęcie gazeciarza z Gauleiterem, czyli chwyt niemieckiej propagandy. Nie zdążyłem nawet kiwnąć palcem, gdy wprawnym ruchem jeden z gestapowców wyrzucił mnie za drzwi, za mną wyleciała moja torba i kwitariusz".
Ironią losu jest fakt, że po latach Alojzy Łuczak jako prezes Ruchu Miłośników Muzyki Pro Sinfonika sam będzie rezydował w jednym z zamkowych gabinetów.
Sierpień 2019
Janusz Pazder ma w wieży przylegającej do cesarskich apartamentów swój sezam. Trzyma tam przedmioty ocalone z oryginalnego wyposażenia rezydencji. Wzrok wchodzącego w pierwszej kolejności przykuwa regał z białą zastawą, zdobioną złotą plecionką.
- Przyniósł ją pewien starszy pan - mówi Janusz Pazder - W 1945 roku jako nastolatek wyniósł naczynia ze zniszczonego zamku, a będąc w podeszłym wieku uznał, że porcelana powinna do nas wrócić - dodaje historyk.
Człowiek ten przez wiele lat korzystał z zastawy. Wysokiej jakości serwis zapewne lądował na stole od święta. Na Wigilię albo imieniny cioci. Tylko o jednym jego tymczasowy właściciel nie wiedział.
- Naczynia wyprodukowano specjalnie dla Adolfa Hitlera - mówi Janusz Pazder. - Zaprojektowała je Gerdy Troost, ulubiona dekoratorka dyktatora, rzekomo z myślą o Berghofie. Jak widać, komplet trafił też do Poznania - dodaje.
Serwis zadebiutował podczas negocjacji nad Układem Monachijskim. Zachowały się zdjęcia, na których widać, jak Hitlerowi i premierowi Chamberlainowi podano herbatę w filiżankach z zestawu Troost. Akurat filiżanek Zamek nie posiadał do niedawna w zbiorach. Filiżanki oraz fragment bulionówki Hitlera znaleziono na dziedzińcu. Jako że serwis wykonany był z najcieńszej nymphenburskiej porcelany, zostały z niego tyko drobiazgi przypominające biało-złote confetti. Poszukiwacze odkryli fragmenty naczyń wodza Trzeciej Rzeszy dosłownie w śmietniku historii. Leżały obok rozbitych butelek po piwie grodziskim i przegniłych kamaszy.
Listopad 1939 - styczeń 1945
Hitler był w Poznaniu jedynie przejazdem. Gdyby wysiadł ze swojej salonki "Amerika", czekałyby na niego te same luksusy co w Berlinie. Przebudowę zamku na potrzeby führera rozpoczęto wcześnie. Już w listopadzie 1939 r. do Poznania przybyło dwóch architektów: Albert Speer i Franz Böhmer, którzy mieli opracować plany adaptacji. Za wzór przyjęto nową Kancelarię Rzeszy i tamtejsze rozwiązania. Te same niekończące się piesze ciągi mające wzbudzać respekt, czeczotową boazerię, złote zawiesia podpatrzone w greckich świątyniach i doryckie kolumny. Do tego detale w postaci swastyk, kłosów, liści dębu i muskularnych postaci. Wszystko wykonane w najlepszym marmurze i trawertynie. Gabinet połączono z salą narad windą, żeby wódz się nie przemęczał. Cesarz Wilhelm żył jeszcze na banicji w Holandii, gdy w jego ostatniej rezydencji zrywano mozaiki i herby Hohenzollernów. Wszystko z rozkazu niewydarzonego malarza, któremu marzyła się tysiącletnia Rzesza i który nienawidził konkurencji. Hitlera i Wilhelma łączyła jednak postać zrozpaczonego ministra finansów. Przebudowa zamku pochłonęła nie 4,5 miliona marek, jak zakładano, a 25 milionów! Poznaniacy, którzy nie mogli oglądać tych cudów na własne oczy, zaczęli tworzyć miejskie legendy. A to o podgrzewanym balkonie do przyjmowania defilad, a to o podziemnej linii kolejowej łączącej zamek z Berlinem. Budowlana gorączka trwała do końca. Gdy gwardziści generała Katukowa ruszyli na Poznań, w zamku wciąż dyskutowano nad wyborem odpowiedniego koloru zasłon.
Sierpień 2019
Poszukiwacze najbardziej nie lubią dwóch rzeczy: komarów i niewybuchów. Te pierwsze w mieście nie są problemem, te drugie - owszem.
- Podążaliśmy za silnym sygnałem i pół metra pod powierzchnią trafiliśmy na statecznik od radzieckiego granatu moździerzowego kalibru 120 milimetrów - mówi Paweł Piątkiewicz - Podchodzimy do takich spraw poważnie i w razie zagrożenia powiadamiamy służby. Na szczęście w tym przypadku była to sama lotka ze zbitą spłonką, która oderwała się po detonacji - dodaje. Poszukiwacze byli w o wiele lepszej sytuacji niż dekarze, którzy kilka lat temu naprawiali dach zamku. Rzemieślnicy znaleźli wówczas wbity w krokwie uzbrojony granat. Pamiątek z bitwy o Poznań było na dziedzińcu sporo. Piątkiewicz wykopał zbrylone bandaże i narzędzia chirurgiczne, a pośród nich niezużyte ampułki z lekami. Kruche szkło przetrwało w ziemi 75 lat. Poszukiwacze musieli ostrożnie je czyścić, aby nie zetrzeć napisów "Wehkreis Posen" wymalowanych czerwoną farbą. Pośród wyposażenia lazaretu leżały orły i bączki z oficerskich czapek. Bez resztek tkaniny, zupełnie jakby ktoś celowo je odpiął, by zataić swój stopień. Największe wrażenie robiły nieśmiertelniki.
- Niektóre blachy były przełamane i celowo wciśnięte pomiędzy dwa kawałki szkła, jakby ktoś chciał je uchronić przed korozją - mówi Karolina Domagalska. - Inne były całe. Teoretycznie przełamywano je dopiero gdy żołnierz zginął, ale w chaosie walk można wyobrazić sobie każdy scenariusz.
Pośród nieśmiertelników Karolina znalazła należący do żołnierza poznańskiej jednostki Waffen-SS "Röntgen-Sturmbann". Zgodnie z nazwą służyli w niej technicy szkoleni do obsługi aparatów rentgenowskich.
- Brzmi niewinnie, ale wydzielone plutony z tej jednostki brały udział w akcji T4, mordując chorych umysłowo, a potem tłumiły Powstanie Warszawskie - wyjaśnia Domagalska.
Styczeń - luty 1945
Rosyjskie moździerze kalibru 120 mm raziły zamek dzień i noc. Wprawna obsługa mogła posłać w powietrze nawet dziesięć granatów, zanim pierwszy sięgnął cel. Dach budowli zaczynał przypominać sito, a przydzieleni do gaszenia pożarów żołnierze Wehrmachtu biegali z wiadrami po schodach. Zamek zamieniono na polowy lazaret po tym, jak prysnął z niego Arthur Greiser. Trafiali tutaj ranni z całego Poznania. O ich bezpieczeństwo troszczyła się załoga czołgu Tygrys, która dokonała rzeczy zuchwałej. W mniej niż minutę zniszczyła cztery radzieckie czołgi T-34, które stały na Moście Zamkowym. Czołgiści ćmiący na zewnątrz skręty nie zdążyli nawet dobiec do swych maszyn. Był to ostatni niemiecki sukces na tym odcinku frontu. Następnego dnia Rosjanie wdarli się na zamek i zaczęły się walki na krótkim dystansie.
Fritz Studt, świeżo upieczony absolwent poznańskiej podchorążówki na własnej skórze poczuł, jak teoria z kursów ma się do praktyki. "Nagle otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi i pod dowództwem oficera ukazał się oddział szturmowy, w białych ubiorach maskujących, z karabinami, granatami ręcznymi przy pasach i panzerfaustami. Zapytali ostro, gdzie są Rosjanie. Ci pokazali się szybko na drugiej stronie korytarza i wtedy się zaczęło. Od słupów marmurowych strzelano na oślep, słychać było krzyki ponownie trafionych rannych [...] W hałasie walk raz po raz rozlegały się nawoływania w nienagannym niemieckim, które wzywały do wstrzymania ognia i przekazania lazaretu [...] Z lewej strony jakiś ranny wyciągnął pistolet i przystawił go sobie do głowy - huknęło krótko i silnie" - wspominał.
Po ustaniu walk zamek zamieniono na obóz filtracyjny. Spędzano tutaj żołnierzy zarówno z miasta, jak i z innych odcinków frontu. Po drodze niektórzy Polacy bili ich, obrzucali kamieniami i opluwali. Jeśli Niemiec służył w Waffen-SS lub policji, był odprowadzany na skraj oblodzonego dołu i rozstrzeliwany. Jeńcy tłoczyli się na korytarzach, dziedzińcu i w parku. Każdy czerwonoarmista miał do nich łatwy dostęp. Wpadała ekipa, wrzeszcząc "Uri! Uri!!" i zabierała jeńcowi zegarek, potem pojawiała się kolejna i zabierała buty. A kiedy nie było już czego zabrać, częstowano jeńca serią z pepeszy. Reszty dopełniały głód i choroby.
Tak opisuje to sanitariusz Friedrich Reinwald: "Wybuchła epidemia, w wyniku której codziennie umierało około 10 osób [...] Zamek był bardzo podziurawiony pociskami. Wszystko zawszone, a najmniejsze rany prowadzą do zgorzeli i śmierci. Toalety brudne i zapchane, podłogi całe w ekskrementach; nowo przybyli kładli się w ciemności w ten brud, a później strasznie od nich śmierdziało. Wszędzie w korytarzach leżały ciała, jedni zmarli, inni zostali zastrzeleni, strzelano do nas za każde gówno. To nie był już Zamek, lecz kloaka. Cholerny Zamek głodu!". Zwłoki wyrzucano z pomieszczeń oknami, żeby zaoszczędzić sobie fatygi. Po wojnie z masowych grobów na terenie zamku ekshumowano blisko tysiąc żołnierzy.
Wrzesień 2019
Janusz Pazder rozwija niegdyś białą, a teraz pożółkłą od starości tkaninę, jaką znaleziono na strychu zamkowych stajni.
- Używając tej flagi, poddała się część niemieckiej załogi - wyjaśnia.
Choć fizycznie zdobyty, zamek nadal stanowił kłopot. Pojawiły się głosy, żeby symbol obcego panowania zburzyć. Ale jak to w historii zamku wcześniej bywało, uratowały go rozmiary.
- Poznaniacy stworzyli legendę, jakoby generał Świerczewski sprzeciwił się wysadzeniu zamku, gdyż saperzy nie mieli wystarczającej ilości trotylu - mówi Pazder. - Bardziej prawdopodobna była interwencja premiera Osóbki-Morawskiego. W zrujnowanym Poznaniu nie można było sobie pozwolić na takie marnotrawstwo przestrzeni - dodaje.
Ograniczono się do obniżenia uszkodzonych wież, przebudowania wnętrz i skucia nazistowskich pamiątek. Do gmachu wprowadził się urząd miasta i zamek zaczęto nazywać Nowym Ratuszem. Przypominają o tym znaleziska, na które trafiają tym razem nie eksploratorzy, lecz robotnicy. Właśnie trwa remont zachodniego skrzydła i nierzadko ze skrzyń okiennych wypadają ciekawe papiery.
- Wykorzystywano je jako izolację. Ta sterta to tylko część tego, co instalatorzy znajdują każdego dnia - mówi Pazder, wskazując na niemiłosiernie zakurzone dokumenty.
To między innymi obwieszczenia podpisane przez prezydenta miasta Stanisława Srokę czy formularze dla petentów. Ale pośród urzędowej bibuły trafia się także kuriozum - przepisany na maszynie poradnik o starożytnej medycynie naturalnej i kosmetologii.
Czerwiec 1956
Było po dziesiątej rano i czerwcowe słońce świeciło mocno. Zdyszani robotnicy przez wąski właz wydostali się na dach zamkowej wieży. Pierwszy raz ujrzeli Poznań z tak wysoka. Nie chcieli podziwiać widoków, lecz wciągnąć na maszt białą flagę, symbol rejterady urzędników Miejskiej Rady Narodowej i pokojowych intencji protestujących. Stutysięczny tłum szczelnie wypełniał plac Mickiewicza, zwany wówczas placem Stalina, a także dziedziniec przed zamkiem. Robotnicy nieśli transparenty, na których można było przeczytać, że żądają podwyżki, zniesienia norm i obniżenia cen żywności. Obok postulatów socjalnych wznosili też hasła, które na władzę musiały zadziałać jak, nomen omen, czerwona płachta na byka. "Precz z czerwoną burżuazją!", "Precz z bolszewizmem!", "Precz z Moskalami!". Przez zamkowe okna wylatywały portrety Bieruta i Stalina, roztrzaskując się na dziedzińcu. Demonstranci przyjmowali to okrzykami radości. Nie zdawali sobie sprawy, że wśród nich są agenci UB, którzy wszystko fotografują.
W dalekiej Warszawie obradowało z kolei Biuro Polityczne KC PZPR. To tam zapadły decyzje, by demonstracje utopić we krwi. W Poznaniu już kiedyś do robotników strzelano. W kwietniu 1920 r. policja otworzyła ogień do kolejarzy, którzy zgromadzili się przed Zamkiem, domagając się wypłacenia zaległej pensji. W 1956 r. komunistyczna władza miała już do dyspozycji czołgi. Zginęło 57 osób, a 600 zostało rannych. Blisko 300 osób aresztowano, wiele skazano.
Wrzesień 2019
W zamkowych podziemiach mieści się Muzeum Poznańskiego Czerwca. To jedna z dziesiątek atrakcji gmachu, który jest wielką instytucją kultury z kinami, scenami teatralnymi, galeriami i pracowniami. W sali, gdzie kiedyś zasiadał cesarz, teraz prezentowane są prace szwajcarskiej abstrakcjonistki Sophie Taeuber-Arp. Dyrektor Anna Hryniewiecka liczy, że przyciągnie ona tłumy, tak jak ostatnia wystawa obrazów Fridy Kahlo, którą obejrzało 100 tysięcy osób. Hryniewiecka ma gabinet w dawnych apartamentach cesarzowej, blisko balkonu, z którego roztacza się imponujący widok na park i operę.
- Noszę na ręku krokomierz - mówi dyrektor Hryniewiecka, pokazując coś, co wygląda jak czarny zegarek. - Codziennie w pracy pokonuję pięć tysięcy kroków, czyli prawie trzy kilometry - wskazuje.
Zarządzanie tak dużą instytucją to także wyzwanie ideowe. Zamek ma wnętrza, które są jednym z nielicznych zachowanych przykładów monumentalnej architektury Trzeciej Rzeszy. Jest w nich kręcony praktycznie każdy polski dokument o II wojnie światowej. Niedawno zamek odwiedziła wycieczka Japończyków, która na migi próbowała dowiedzieć się, jak dotrzeć do dawnego gabinetu wodza Trzeciej Rzeszy. Personel rozumiał jedynie słowa "Hitla, Hitla".
- Historia zamku budzi olbrzymie emocje. Trzeba mówić prawdę, ale nie można budować legend. My niczego nie ukrywamy, ale też niczego nie podkreślamy - zaznacza Hryniewiecka.
Centrum Kultury Zamek jest na półmetku kompleksowego remontu. Stare forniry i marmurowe okładziny odzyskują blask. W planach jest przebudowa parkingu od strony ulicy Święty Marcin. Wyłożony popękanymi płytami plac ma zyskać zieleń i stać się przestrzenią przyjazną dla mieszkańców. Być może kiedyś zostanie odbudowana uszkodzona wieża.
- Od kilkudziesięciu lat piszemy nową historię zamku i piszemy ją sztuką oraz kulturą - przekonuje dyrektor. - Głosów, żeby go wyburzyć, już nie słychać. Zamek nas ciągle zaskakuje. Gwarantuję, że są osoby pracujące tu od lat, które wciąż nie były we wszystkich pomieszczeniach. On jest magiczny - mówi zdecydowanie Hryniewiecka.
Jakby na potwierdzenie swych słów, przywołuje anegdotę. W telefonie ma numer zapisany jako "Król Polski". To mężczyzna, który dzwoni co jakiś czas i przedstawia się jako polski monarcha. Żąda, by oddać mu zamek we władanie. Dyrektor nie odbiera jego telefonów. Czasy królów, cesarzy i dyktatorów zamek ma już za sobą.
Źródła:
L. Puget, Panopticum na Zamku Poznańskim, "Kurier Poznański", 17.12.1928 r. s. 6.
"Kurier Świąteczny", 28.08.1910 r. s. 7.
"Mucha", 26.10.1910 r. s 4.
F. Stahl, Die Kaiserpfalz in Posen, za: "Słowo" 29.10.1910, s.1
R. Zedlitz-Triischler, Zwölf Jahre am deutschen Kaiserhof, Stuttgart 1924
"Kurier Poznański", 23.03.1930 r. s. 4.
"Kurier Poznański", 21.07.1931 r. s.3.
A. A. Łuczak, Nie znajdziesz mnie, szukając tylko w niebie, Ars Nova 2011, s. 152-154
F. Studt, Wspomnienia za G. Baumann, Bastion nad Wartą, Pomost 2013, s. 191-192.
F. Reinwald, Wspomnienia za G. Baumann, Bastion nad Wartą, Pomost 2013, s. 237.
* Jednym z członków ekipy poszukiwawczej był autor artykułu, który oddał głos swoim przyjaciołom. Jednocześnie chciałby podziękować Miejskiemu Konserwatorowi Zabytków w Poznaniu oraz Dyrekcji Centrum Kultury Zamek za wydanie stosownych pozwoleń oraz merytoryczne wsparcie.