Te wybory prezydenckie mogą przesądzić o politycznej perspektywie i przyszłości Polski nie tylko na najbliższe lata, ale być może i dekady. Dla Magazynu TVN24 pisze Konrad Piasecki.
Zwycięstwo Andrzeja Dudy, zwłaszcza takiego Andrzeja Dudy, który wzywa do "oczyszczania polskiego domu", pomoże obozowi rządzącemu umocnić się w przekonaniu, że ostry, brutalny, bezkompromisowy styl jego rządów cieszy się poparciem większości wyborców. Pozwoli też utrzymać, niemal absolutny, komfort tego rządzenia. Jednak triumf któregokolwiek z pozostałych kandydatów wytworzy stan takiego napięcia kohabitacyjnego, jakiego nie obserwowaliśmy od niemal ćwierćwiecza.
Wybory prezydenckie w polskich warunkach mają swoją szczególną specyfikę. Niby wybiera się w nich raczej "strażnika żyrandola" niż demiurga politycznej sceny, niby wszyscy mają świadomość, że konstytucja nie daje zwycięzcy wielkich prerogatyw i skazuje go na współdziałanie, a często wręcz uzależnia od kaprysów parlamentarnej większości i rządu, ale to te wybory (pewnie z racji ich wyrazistego, personalnego oblicza) generowały zawsze największe emocje i przynosiły największe falowania i zmiany społecznych nastrojów. W ostatnim trzydziestoleciu bywało i tak, że ten, który wchodził w kampanię w roli faworyta – kończył ją w roli przegranego, ale i tak, że któryś z kandydatów prowadził w sondażach od początku, by w dniu wyborów cieszyć się spodziewanym triumfem.
Przegrani, wygrani
Wybory prezydenckie miały swych wielkich, spektakularnych i nieoczekiwanych przegranych – w 1995 roku Lecha Wałęsę, w 2005 – Donalda Tuska czy w 2015 roku - Bronisława Komorowskiego. To one kończyły de facto polityczne kariery Mariana Krzaklewskiego czy Jacka Kuronia, ale to one budowały też niektórym przegranym polityczną pozycję, dyskontowaną potem w działalności partyjnej (Andrzej Olechowski, Marek Borowski, Grzegorz Napieralski, Paweł Kukiz). Regułą tych wyborów i poprzedzających je kampanii jest to, że na im większym koniu – sondaży, zaufania, nadziei na zwycięstwo - się w nie wjeżdża, tym więcej można stracić, a im mniejsze oczekiwania i słabsza pozycja startowa – tym bardziej, nawet nie za wielki, dwucyfrowy wynik, potrafi uskrzydlić i wyścielić kandydatowi czerwony dywan do dalszych politycznych przygód.
Patrząc z tej perspektywy, najcięższe zadanie w tej kampanii czeka dwójkę Małgorzata Kidawa-Błońska – Andrzej Duda. Dla urzędującego prezydenta wynik każdy inny niż bezdyskusyjna wygrana, najlepiej w pierwszej turze, będzie klęską. Dla kandydatki Platformy Obywatelskiej czarnym scenariuszem byłoby niedostanie się do drugiej tury. To na parze faworytów skupiony będzie wzrok mediów, to na ich wpadki czyhać będą najbardziej sztaby rywali, to ich słabości, programowe mielizny czy polityczne grzechy najtrudniej będzie ukryć i z największą ochotą przywoływane będą przez kontrkandydatów.
Duda. Na razie pokrzykuje
Oboje mają za sobą solidne, wielokrotnie sprawdzane w kampanijnych bojach, partyjne machiny i oboje mają z tymi machinami mniejsze czy większe kłopoty. Andrzej Duda wahał się, na ile swą kampanię oprzeć na partii i jej wyborach personalnych, a na ile "wybić się na niepodległość" i, korzystając z partyjnych pieniędzy, zrzucić ciężar batalii na barki ludzi, których wskaże on sam. Ostatecznie PiS i Pałac Prezydencki dogadały się, że kluczowymi postaciami i twarzami kampanii będą Beata Szydło i Joachim Brudziński, ale współpracować z nimi ma też kilku, usadowionych w sztabie, prezydenckich ministrów.
Przed Andrzejem Dudą w tej kampanii stoi kilka trudnych wyzwań. On jest jedynym, który nie ma innego wyjścia – musi wygrać. Choć ma świadomość, że reelekcja to sztuka, która udała się dotąd tylko jednemu prezydentowi. A i w 2000 roku, gdy wybory ponownie wygrywał Aleksander Kwaśniewski, triumf nie przyszedł mu wcale łatwo, a poparcie dla nieoszczędzanego w kampanii prezydenta mocno, w jej trakcie, spadło. Andrzej Duda musi w boju o następne pięciolecie w Pałacu budować taki swój wizerunek, który zarazem uczyni z niego beneficjenta dobrze ocenianej, socjalnej hojności PiS, ale zarazem nie obciąży go zanadto grzechami, słabościami i wpadkami obozu rządzącego. Wykreuje go na polityka samodzielnego i zdecydowanego, ale zarazem koncyliacyjnego i potrafiącego wznosić się ponad podziałami.
Bo nawet, a może zwłaszcza, w warunkach polskiej polaryzacji od prezydenta wciąż oczekuje się raczej tonów ugodowych, łączących, a nie dolewającego oliwy do ognia podziałów. Wie to i sam kandydat – prezydent, wie to i jego otoczenie. Tym bardziej dziwią weekendowe, wygłaszane ostrym tonem i okraszane twardymi wezwaniami wystąpienia, w których Andrzej Duda namawiał do tego, by "oczyścić do końca nasz polski dom, tak żeby był czysty, porządny i piękny" czy potępiał "obce języki narzucające, jaki ustrój mamy mieć".
Być może prezydenta porwał nieco nastrój chwili, okrzyki z tłumu, przeżył moment wzmożenia czy wzburzenia, ale to brzmienie może też zwiastować to, jakim prezydent chciałby być w tej kampanii widziany. W Andrzeju Dudzie tkwi bowiem wciąż nieco zaleczony, ale wciąż pamiętany, kompleks postrzegania go na obraz i podobieństwo Adriana z "Ucha Prezesa" – mało samodzielnego, mało władczego, skazanego na oczekiwanie na decyzje zapadające na Nowogrodzkiej. Wyprzedzanie własnego obozu w retoryce, dowodzenie, że nie oczekuje się biernie na wydarzenia przynoszone przez świat zewnętrzny, a się je współkreuje, demonstrowanie siły i wiary w sens tego, co dzieje się w sferze sądownictwa, mogą być sposobem na leczenie tego kompleksu i budowę bardziej zdecydowanego, rysowanego mocniejszą kreską wizerunku.
Kidawa-Błońska. Nie może się rozkręcić
Przygotowania do kampanii urzędującego prezydenta wydają się jednak i tak, o kilka długości, wyprzedzać to, co dzieje się w otoczeniu jego głównej rywalki. Tu najpoważniejsze pytania pozostają bez odpowiedzi, a najważniejsze decyzje wciąż czekają na rozstrzygnięcie. W ich podejmowaniu nie pomaga stan zawieszenia i walki o przywództwo w samej PO.
Kidawie-Błońskiej marzyło się – jak słyszę – by na czele jej sztabu wyborczego stanął, wracający z ukraińskiej emigracji, Sławomir Nowak. Ten jednak nie palił się do wzięcia na siebie eksponowanej roli, sytuując się raczej w roli nieformalnego doradcy niż pełnowymiarowego sztabowca. Więcej chęci do przewodzenia sztabowi ma Bartosz Arłukowicz, ale do obsadzenia go w roli głównego sztabowca nie rwała się podobno zanadto sama kandydatka. Przygotowania do kampanii w PO stoją więc raczej w miejscu niż żwawo biegną naprzód, a i sama kandydatka jakoś zupełnie nie może się na razie rozkręcići chwycić prekampanijnego wiatru w żagle. Mało jeździ po kraju, ma mało spotkań, w mediach społecznościowych niemal nie istnieje. Nawet bliscy jej politycy przyznają, że wicemarszałek Sejmu powinna jeszcze solidnie potrenować swobodę publicznych wystąpień i demonstrowanie w ich trakcie swego "prezydenckiego" formatu. Celem minimum dla kandydatki PO w tej kampanii jest wejście do drugiej tury i zdobycie w niej solidnego wyniku, dowodzącego, że polskie społeczeństwo jest wciąż podzielone niemal pół na pół. Dziś sondaże dają jej spore prawdopodobieństwo osiągnięcia tych celów. Ale dowodzą, że stawka opozycyjnych rywali Kidawy nie jest skazana na odgrywanie roli statystów i przy słabszej jej formie, a spektakularnej ich kampanii, może tak spłaszczyć wyniki pierwszej tury, że o tym, kto dostanie się do drugiej, będzie decydowało 2-3 procent głosów.
Biedroń. W Brukseli wygodniej
Na zajmującym trzecie miejsce w dzisiejszych sondażach prezydenckich Robercie Biedroniu i jego pałacowych ambicjach wielu postawiło już krzyżyk. Wiadomo powszechnie, że i on sam nie za bardzo miał ochotę wyrywać się z brukselskiego komfortu, by jeździć od powiatu do powiatu i walczyć o każdy głos. Zwłaszcza że wszyscy na Lewicy mają świadomość, iż niczego wielkiego w tych wyborach ich kandydat raczej nie zdziała. Ale naciski, presja, małe szantaże zrobiły swoje. Bez wielkiego entuzjazmu Biedroń powiedział "tak" i wrócił do prezydenckiej gry. Musi w niej nadrobić stracony czas, przypomnieć, że istnieje, dowieść, że zwroty akcji i sprzeczne deklaracje dotyczące startu w wyborach europejskich i oddawania mandatu, budowy partii na dekady, a nie na miesiące, były efektem zmieniających się okoliczności, a nie niezdecydowania, labilności i wygodnictwa.
Naturalne predyspozycje i sympatia, a nawet entuzjazm, jakie potrafi budzić Biedroń, powinny mu w tym pomóc, ale i tak wydaje się, że szczytem jego marzeń w tej kampanii jest raczej solidne trzecie miejsce, a przebicie parlamentarnego wyniku Lewicy i 13-15 procentowy wynik są czymś, co lider kończącej właśnie swój żywot Wiosny wziąłby dziś w ciemno.
W o niebo bardziej komfortowej sytuacji niż ta trójka są dwaj najmłodsi kandydaci w tych wyborach. Dla Władysława Kosiniaka-Kamysza i Krzysztofa Bosaka, którzy przed pięcioma laty mieli mniej niż 35 lat, nawet więc teoretycznie nie mogli startować w wyborach prezydenckich, wszystko co najważniejsze w tym sezonie politycznym już się wydarzyło.
Kosiniak-Kamysz, Krzysztof Bosak. Już wygrali
Obaj, wraz ze swymi koalicjami wyborczymi, przeskoczyli wyborczy próg. Kosiniak umocnił się w roli bezdyskusyjnego i bezalternatywnego lidera PSL, Bosak wygrał prawybory. Obaj nie mają w tej kampanii czarnego scenariusza – mogą tylko zyskiwać kolejne polityczne punkty, bo nawet jeśli dostaną marny wynik, nie zaszkodzi to znacząco ich dalszej drodze. Dla kandydata Konfederacji szczytem marzeń jest wynik lepszy niż jej wynik parlamentarny i odegranie roli "panny na wydaniu" przed drugą turą, w której (o ile do niej dojdzie) Andrzej Duda będzie musiał podbijać serce jego i jego wyborców.
Kosiniak może mierzyć i mierzy wyżej. To o nim Donald Tusk miał powiedzieć, że ma najmniejsze z opozycyjnych kandydatów szanse na wejście do drugiej tury, ale gdyby do niej wszedł – największe na pokonanie urzędującego prezydenta. Sondaże jednak, przynajmniej na razie, potwierdzają pierwszą z tych tez, ale drugiej – już nie. I choć konserwatywny, stateczny wizerunek kandydata PSL mógłby rzeczywiście zdemobilizować część wyborców Andrzeja Dudy, to zarazem trudno wyobrazić sobie wielkomiejskich, lewicowych wyborców, którzy w drugiej turze poszliby bez wahań i wstrętów do urn, by oddać głos na zachowawczego ludowca.
Ale dla Kosiniaka w tych wyborach "the sky is the limit". PSL-owskim kandydatom nigdy nie wiodło się w wyborach prezydenckich. Ich wynik był zawsze znacząco niższy od tego, jaki partia dostawała w wyborach parlamentarnych, Dlatego od Kosiniaka nikt nie oczekuje cudów. Ale gdyby przy dobrej kampanii, osobistym zaangażowaniu i słabości rywali był bliski wejścia do drugiej tury albo choćby tylko osiągnął dwucyfrowy wynik – radość w PSL zapanuje ogromna.
Hołownia. Wielka tajemnica
I wreszcie najbardziej zagadkowy "projekt" tej kampanii - start Szymona Hołowni. W wir prezydenckich starć nieczęsto rzucały się bowiem postacie bez politycznej przeszłości, a zarazem na tyle rozpoznawalne, by z góry nie uznawać ich startu za humbug i błahostkę. Nawet Paweł Kukiz, który był fenomenem wyborów w 2015 roku, miał za sobą terminowanie w sejmiku samorządowym i liczne okołopolityczne wypowiedzi i zaangażowania. Poza tym - boje kandydatów znanych skądinąd, ale mało "politycznych", przynosiły raczej klęski i rozczarowania niż sukcesy. Jan Pietrzak, Magdalena Ogórek czy Zbigniew Religa albo rezygnowali ostatecznie ze startu, albo ponosili w nich sromotne klęski.
Szymon Hołownia na ich tle wydaje się być znacznie lepiej "przemyślany" i sprawniej organizujący swe zaplecze. Choć wciąż ma kłopoty z dookreśleniem swoich poglądów, choć wciąż zdaje się być kandydatem raczej ulepionym z sondaży i oczekiwań wyborców niż autentycznym liderem, to już dziś – jak słychać - ma za sobą liczne grono wolontariuszy, którzy mają mu zapewnić zebranie 100 tysięcy podpisów, kilkaset osób deklarujących finansowe wsparcie kampanii, a obok siebie kilkanaście postaci, które mają mu dać merytoryczne wsparcie i "dociążyć" jego kandydaturę. "Projekt Hołownia" wydaje się jednak obliczony mniej na zdobycie fotela w Pałacu Prezydenckim, a bardziej na stworzenie podwalin pod jakąś nową konstrukcję polityczną opartą na – możliwie jak najlepszym – wyniku wyborczym.
Gdyby Hołownia dostał więcej niż 6-7 procent głosów, mógłby pomyśleć o jakimś trwalszym zakotwiczeniu w polityce. Choć – jak się wydaje - raczej w roli kogoś, kto mógłby wziąć udział w próbach spajania centroprawicowych sił typu Porozumienie, PSL, część PO niż budowy samodzielnego ruchu. Tym niemniej rozpoznawalny, popularny, pozapartyjny kandydat może zawsze w kampanii odegrać rolę szczupaka wpuszczonego do akwarium pełnego leniwych welonek i skalarów – niektórym odbierze przestrzeń, niektórych postraszy, a niektórych pożre. Start Pawła Kukiza w 2015 roku - jego naturalność, świeżość, retoryka - silnie wpłynęły na ostateczny wynik wyborów. Start Hołowni może okazać się zarówno wydarzeniem nieznaczącym, ale też jakoś zmienić mapę wyborczych nastrojów i sympatii. Jakoś, bo, paradoksalnie, nie do końca wiadomo, w jaki sposób i komu by to mogło sprzyjać.
Te wybory są na pewno starciem sygnalizującym zmianę pokoleniową w polskiej polityce. Z wyjątkiem Kidawy-Błońskiej żaden z liczących się kandydatów nie osiągnął dorosłości przed upadkiem PRL. Startujący to w większości politycy, których ukształtowała III RP, w której zaczynali swą publiczną i polityczną działalność. To mogą być też wybory, które dowiodą, czy POPiS-owy duopol kruszy się coraz bardziej, a lewica i narodowo-republikańska prawica przestają odgrywać rolę politycznych statystów. Ale to przede wszystkim będą wybory, które mogą przesądzić o politycznej perspektywie, przyszłości Polski nie tylko na najbliższe lata, ale być może i dekady. Dać pełnię władzy obozowi PiS na następne cztery lata albo dokonać w strukturze rządów tak znaczącego wyłomu, że ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego wytraci swój rewolucyjny impet, zostanie zmuszone do zmiany stylu rządzenia, szukania kompromisów i odnalezienia się w nowej, niełatwej dla niego, kohabitacyjnej rzeczywistości.