Wybory do Parlamentu Europejskiego za pasem, a wkrótce po nich – wybory krajowe. I w jednych, i w drugich nauczycielskie związki zawodowe nie wystawiają listy – a PiS jak najbardziej. Wybory są okazją do rozliczania podmiotów politycznych za to, co wyborcę boli. Nauczycieli nie ma jak rozliczyć przy urnach, a PiS - za to, że nie rozwiązuje tej sytuacji i robi ludziom problem, jak najbardziej się da. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
Na łatwy do przewidzenia strajk nauczycieli PiS zareagował tak, jakby miał do czynienia nie z poważnym problemem społecznym, lecz z przeciwnikiem politycznym. Najpierw zagrano na podział wśród nauczycielskich związków zawodowych, podpisując porozumienie z Solidarnością i odtrąbiając sukces. Następnie przypuszczono na pozostałe związki i strajkujących nauczycieli atak, że biorą niewinne dzieci za zakładników. Uruchomiono też przypisowską armię internetowych trolli i botów, których posty retweetuje część polityków PiS. Istotnym w nich wątkiem jest odwołanie się do zawiści: nauczyciele pracują po 18 godzin tygodniowo, przychodzą do szkoły na trzy godziny dziennie, a co 45 minut piją kawkę. Na koniec ogłoszono, że termin strajku nauczycielskiego ustalono w gabinecie przewodniczącego PO Grzegorza Schetyny.
Cały ten zestaw środków ma służyć zmniejszeniu poparcia społecznego dla strajkujących, które, mierzone wynikami sondaży opinii publicznej tuż przed strajkiem, wynosiło 52 procent. Jak informuje "Dziennik Gazeta Prawna", rząd dysponuje badaniami opinii publicznej, które wskazują na to, że ten proces się zaczął i sondażowe poparcie wraz z rozpoczęciem akcji strajkowej spadło. Nie ma w tym nic dziwnego. Nawet jeśli większość uważała i nadal uważa, że nauczyciele zarabiają zbyt mało i ich roszczenia są usprawiedliwione, to strajk nauczycielski stwarza olbrzymie problemy, jeśli chodzi o organizację życia codziennego – opiekę nad dziećmi w godzinach pracy.
Oceniając system oświatowy, skupiamy się zwykle na tym, czego i jak uczy szkoła. Ale w warunkach społeczeństwa przemysłowego i postprzemysłowego, jej niesłychanie istotną funkcją jest też zapewnianie dzieciom i młodzieży dziennej opieki w godzinach pracy rodziców. Rozwój oświaty powszechnej związany był ściśle z rewolucją przemysłową, gdy rodziny przestawały być jednostkami produkcyjnymi. Chodziło zarówno o zapewnienie przyszłej sile roboczej minimalnych kompetencji intelektualnych i kulturowych niezbędnych do udziału w coraz bardziej skomplikowanych procesach produkcyjnych, jak i objęcie opieką dzieci w czasie aktywności zawodowej rodziców. W tym sensie obowiązkowa oświata powszechna jest niezbędnym elementem stabilnej i zapewniającej bezpieczeństwo organizacji życia codziennego nowoczesnego społeczeństwa.
Kto zajmie się dziećmi
Dzieci i młodzieży objętej obowiązkiem szkolnym jest w Polsce około 5,1 miliona. Do tego dochodzą przedszkolaki. Odliczając przedszkolaki, dzieci i młodzież, które uczą się w placówkach prywatnych, których strajk nie dotyczy, i uwzględniając szacunkowo zasięg strajku na około 60-65 proc. publicznych szkół i przedszkoli, w grę wchodzi zorganizowanie przez rodziny opieki nad ponad 3,5 milionem dzieci.
To wielkie zadanie i olbrzymi wysiłek, który zaburza spokojność życia codziennego, która wszędzie i zawsze jest głęboko ceniona. W dniach poprzedzających strajk trwały w gronach rodzinnych gorączkowe ustalenia dotyczące opieki nad dziećmi w godzinach szkolnych. Angażowano przede wszystkim babcie i dziadków, ale wujkowie i ciotki także zostali objęci zainteresowaniem. Funkcjonują też, zwłaszcza w gminach wiejskich i miejsko-wiejskich, nieformalne spółdzielnie sąsiedzko-rodzicielskie, dzielące się obowiązkami przywożenia i odwożenia dzieci ze szkoły. Rozszerzyły one zakres swego działania o opiekę nad dziećmi w godzinach szkolnych. Większość społeczeństwa może zatem uważać, że nauczycielom należy płacić lepiej i ich roszczenia są uzasadnione, ale jednocześnie skłaniać się do poglądu, że lepiej, by nie strajkowali, bo rodziny są w kłopocie.
"Świnia plus" kontra "nauczyciel plus"
Jeżeli PiS uważa, że da się w ten sposób przetrzymać strajk i zminimalizować ponoszone z jego okazji polityczne straty, to ryzykuje bardzo dużo. Po pierwsze, przyczyną głębokiego zaburzenia spokoju życia codziennego, które dotyka większość rodzin, jest oczywiście strajk nauczycieli, ale na koniec dnia za niepokój odpowiadają ci, którzy rządzą. A rządzi PiS. Argument podnoszony przez rząd, że "budżet nie jest z gumy" i nie możemy dać nauczycielom, bo nie ma z czego, słabo przemawia do opinii publicznej, skoro na jedno pstryknięcie prezesa PiS dla potrzeb wyborczych w ramach "piątki Kaczyńskiego" znalazło się 20 miliardów w tym roku i po 40 miliardów w latach następnych.
Fatalne wrażenie – może tylko nie na właścicielach niskoobszarowych gospodarstw rolnych - zrobiły też "krowy plus" i "świniaki plus". Nauczyciele od dawna prosili, a nie zostało im dane. Beneficjenci nowej "piątki" nie prosili, a dostali. Najprostsze rozumowanie w rodzinach dotkniętych zaburzeniami w organizacji dnia codziennego nasuwa się samo: pokazaliście, że jak wam zależy, to w budżecie znajdziecie. No to znajdźcie i dajcie nauczycielom, co im się należy, bo my chcemy mieć wreszcie spokój i poukładać w swoich domach życie.
Ponadto kalkulacja na to, że opinia publiczna odwróci się od nauczycieli, co umożliwi złamanie strajku i minimalizację kosztów politycznych ponoszonych przez obóz władzy, ma jeszcze jedną słabą stronę. Wybory do Parlamentu Europejskiego za pasem, a wkrótce po nich – wybory krajowe. I w jednych, i w drugich nauczycielskie związki zawodowe nie wystawiają listy – a PiS jak najbardziej. Wybory są okazją do rozliczania podmiotów politycznych za to, co wyborcę boli. Nauczycieli nie ma jak rozliczyć przy urnach, a PiS się da.
Po trzecie, efekt strajku nauczycielskiego może być bardzo bolesny dla PiS ze względu na jego moment – i nie chodzi tutaj tylko o terminy egzaminów maturalnych i gimnazjalnych, lecz o rozłożenie w czasie dyskusji politycznych toczących się nie w środkach masowego przekazu i mediach społecznościowych, ale w rodzinach. Tegoroczne Święta Wielkanocne przypadną w czasie strajku i na miesiąc przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Jako były czynny polityk i to wysokiego szczebla wiem, że przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą, kiedy to rodziny spotykają się ze sobą, zasiadają za stołem i gadają, także o polityce, kierownictwa konkurujących o władzę partii głowią się nad jednym: a co tu wymyślić, by przy świątecznym stole mówili o nas dobrze, a o naszych konkurentach źle. A jeśli o nas w ogóle nie będą mówili, to niech chociaż o naszych konkurentach mówią źle. W tym roku za wielkanocnym stołem będzie się mówiło o strajku i PiS. I mówiło źle.
Teraz albo nigdy
Sądzę, że nauczyciele zdają sobie sprawę z tych podstawowych uwarunkowań, co wzmaga ich determinację. Wiedzą jedno: albo teraz, albo nigdy – w każdym razie nie w najbliższych latach. Wiedzą, że każda partia rządząca jest najbardziej tkliwa na presję płacową przed wyborami, a po wyborach każda partia rządząca się utwardza. Wiedzą, że największe szanse na spełnienie, choćby częściowe, swoich postulatów mają właśnie teraz; po wyborach, jeśli PiS je wygra, nie dostaną nic. Jeśli wygra je opozycja, to dostaną nic albo niewiele.
Miło im się słucha deklaracji przewodniczącego PO, że jak jego partia wygra wybory, to 1000 złotych podwyżki da. Ale wiedzą, że dziś w Sejmie, przy poparciu opozycji, przesądza się o wzroście sztywnych wydatków budżetu na przyszłe lata właśnie o te pisowskie 40 miliardów. Ponieważ państwowa kiesa zostaje w ten sposób wyczerpana aż do dna, to wiedzą, że ewentualny niepisowski rząd i tworząca go koalicja, żeby dać im, będzie musiał komuś zabrać. A będzie po wyborach i zawsze łatwiej komuś nie dać niż zabrać to, co dostał.
Premier Morawiecki zapowiedział na po świętach "okrągły stół" w sprawie oświaty. Nie wiadomo, nad czym mieliby debatować jego uczestnicy i kto by się do nich zaliczał, ale istotna politycznie informacja jest jedna: do świąt żadnych negocjacji na poważnie z nauczycielami nie będzie, a po świętach się zobaczy. Determinację nauczycieli może osłabić jedynie stan ich portfeli: nie są to ludzie zamożni i budżety domowe, jeżeli nie mają lepiej zarabiających współmałżonków, dopinają na styk. Determinację PiS może natomiast nadwyrężyć jedynie spadek deklarowanego w sondażach poparcia w wyborach do PE poniżej 30 procent. To, co się stanie po świętach, zależy zatem od tego, co spadać będzie szybciej i bardziej: stany kont bankowych nauczycieli czy słupki sondażowego poparcia dla PiS.