Stefan Horngacher w kilka miesięcy wyciągnął polskie skoki z zapaści i doprowadził do drużynowego mistrzostwa świata. Austriaka na trenera reprezentacji wskazał Adam Małysz. Stefan to stolarz z wykształcenia i gitarzysta samouk. No i cudotwórca. W dziewięć miesięcy zrobił to, co przez osiem lat nie udało się jego poprzednikowi.
Imię: Stefan. Nazwisko: Horngacher. Zawód: stolarz, po narciarskiej zawodówce w Eisenerz, w której uczono zarówno latać, jak i zgłębiano tajniki obróbki drewna.
Lubi głośno słuchać ciężkiej muzyki. Sam też gra na gitarze. W swoim domu w Titisee-Neustadt w Schwarzwaldzie ma ich kilka. Gdy jest trochę wolnego, 47-letni Tyrolczyk chwyta jedną z nich, podłącza do prądu i gra. To, co Horngacher wyprawia u nas ze swoją kapelą od roku, też robi wrażenie.
***
Gdy pod koniec poprzedniego sezonu stało się jasne, że czas trenera Łukasza Kruczka w targanej sportowym kryzysem kadrze się skończył, Małysz wpadł na skocznię w Wiśle-Malince. Spotkał się z kierownikiem obiektu i jednocześnie wiceprezesem Polskiego Związku Narciarskiego. Rzekł do Andrzeja Wąsowicza: - To najlepszy wybór. Jestem przekonany, że dobrze pójdzie.
Rozmawiali o Austriaku, trenerze bez doświadczenia w samodzielnym prowadzeniu dorosłej reprezentacji. Ale Wąsowicz był spokojny. Skoro tak mówi Małysz, bóg polskich skoków, to tak musi być. Niemal równo rok temu nominację Horngachera klepnięto. - Decydowało prezydium związku, czyli prezes, dwóch wiceprezesów i sekretarz generalny. Stefana wybrano jednogłośnie – wspomina Wąsowicz.
Wcześniej z trenerem negocjował sam Małysz. Znają się ze skoczni. Adam go chciał, związek też, bo nie był drogi. Miesięcznie zarabia około 26 tysięcy złotych, o kilka tysięcy więcej niż swego czasu Kruczek. W skokach to nie fortuna, najlepszym płaci się więcej.
Dziś Wąsowicz i Horngachera, i Małysza nosiłby na rękach. Zresztą jak każdy kibic nart w Polsce. Takiego sezonu w wykonaniu naszych zawodników, nie jednego Małysza czy Stocha, jeszcze nie mieliśmy. Doczekaliśmy się mistrzowskiej drużyny. Jeden szykuje w domu miejsce na drugą Kryształową Kulę dla najlepszego skoczka, inni punktują aż miło. Każdy z nich - Kot, Żyła czy Kubacki - nie mówiąc oczywiście o liderze Stochu, może wygrać dowolny konkurs.
A jeszcze rok temu nie mogli na siebie patrzeć. Skakali słabo, najlepszy z nich, Kamil Stoch, na koniec znalazł się gdzieś w trzeciej dziesiątce. Atmosfera dawno uleciała. Trener Kruczek myślami był gdzie indziej.
Trzy warunki: Adam, Michal i Matthias
Przyszedł Stefan, kiedyś solidny skoczek, nie najmocniejszy, ale medalista igrzysk i mistrzostw świata. Znał polskie skoki, pracował tutaj przez dwa sezony. Dawno, bo 12 lat temu drużynę juniorów, z nastoletnimi jeszcze Stochem i Żyłą na czele, doprowadził do wicemistrzostwa świata.
Podpisał kontrakt do igrzysk w Pjongczangu w 2018 roku. Ostatnio pracował w Niemczech. Miał ciepłą posadkę. Dobrze płacili, odpowiedzialność nie największa, był asystentem głównego trenera. Nie chcieli go puszczać, ale on się postawił. - Chciałem być samodzielnym trenerem dobrej reprezentacji. Byłem sportowcem. Kochałem wygrywać. Jako trener pozostałem sportowcem. Dalej chcę wygrywać - tłumaczył w jednym z wywiadów.
Przyszedł i zaczął zaprowadzać swoje porządki. - Powtarzał wielokrotnie: "Adam musi być w moim zespole". Naciskał również na zatrudnienie Czecha Michala Doleżala i Austriaka Matthiasa Prodingera. Pierwszy jest specem od kombinezonów, drugi od butów i wiązań. Musieliśmy się zgodzić - opowiada Wąsowicz.
To był strzał w dziesiątkę. - Dogoniliśmy świat w niuansach technicznych, które odgrywają w skokach ogromną rolę. Stefan miał z nimi do czynienia w Niemczech. Dobór odpowiedniego sprzętu, trening, czyli te wszystkie platformy dynamometryczne, parametry odbicia. Gdy do nas przychodził, postawił sprawę jasno: trzeba kupić taką i taką platformę, potrzebuję takie i takie wsparcie przy planowaniu treningu mocy zawodnika - zdradza Rafał Kot, były fizjoterapeuta kadry i ojciec Maćka, drugiego dziś, po Stochu, w hierarchii polskich skoków.
Ordnung musi być
Na pierwszy rzut oka cichy, zamknięty w sobie, wręcz flegmatyczny. Ale to tylko pozory.
- On ma charyzmę. Potrafi kadrę trzymać w ryzach. Może się komuś to podobać albo nie, ale ograniczył kontakty zawodników z mediami. Ukrócił niekontrolowane wywiady, nie ma kręcenia klipów reklamowych. Zmusił ich do ciężej pracy, ale pokazał im, że to może przynieść efekty. Zawodnicy podporządkowali się w stu procentach, teraz są zadowoleni - przyklaskuje metodom trenera Rafał Kot.
Horngacher tłumaczy to tak: - W Polsce wszyscy mnie słuchają, ufają mi, bo chcą ciągnąć to w tę samą stronę.
Bardzo miły, otwarty i wbrew pozorom wesoły. Ze zdumieniem słucham, jak wymawia kolejne słowa po polsku. Które najlepiej? Oczywiście "k..wa mać". Umie to już idealnie. Ale powie też "dzień dobry", "jak się masz?" i "co słychać?
Andrzej Wąsowicz, wiceprezes PZN
Przywódca strajku
Charyzmę pokazał też, gdy sam był skoczkiem. To on, wespół z Niemcami Martinem Schmittem i Svenem Hannawaldem, stanął na czele strajku zawodników podczas mistrzostw świata w lotach na mamuciej skoczni w Vikersund. Szalał wiatr, bezpieczeństwo zawodników było zagrożone, kilku zaliczyło dotkliwe upadki, mogło skończyć się tragedią. Wtedy Horngacher wziął kartkę, długopis i zaczął zbierać podpisy.
Mistrzostwa miały odbyć się w sobotę i w niedzielę. – Po naszym trupie – twardo na swoim stanowisku stali Stefan i jego koledzy. Wygrali. Organizatorzy nie mieli wyjścia, musieli ustąpić i poczekać, aż porywy ustaną. Z lotami czekano do poniedziałku.
Stefan wymaga, ale nie jest tak, że skoczkowie boją się przy nim odezwać. - Chłopcy podkreślają, że jest z nimi na stopie przyjacielskiej. Nie jest to dla nich żaden guru, do którego trzeba się zwracać per pan i stać na baczność. Tchnął ducha w tę drużynę, oni znów są kumplami na skoczni i poza nią, czego brakowało przez ostatnie lata - zwraca uwagę Kot.
Znają się, bo Kot senior pracował w kadrze, gdy Horngacher szkolił naszych juniorów. - Prywatnie bardzo fajny, wesoły człowiek. Może sprawia wrażenie smutasa, mało kontaktowego. Ale on musi taki być, bo media by go zjadły. Postawił pewien parawan, za którym może spokojnie pracować i odnosić sukcesy - opowiada ojciec mistrza świata.
Podobnie Stefana odbiera wiceprezes Wąsowicz. - Bardzo miły, otwarty i wbrew pozorom wesoły. Ze zdumieniem słucham, jak wymawia kolejne słowa po polsku. Które najlepiej? Oczywiście "k..wa mać". Umie to już idealnie. Ale powie też "dzień dobry", "jak się masz?" i "co słychać?".
Będzie premia
Trener jest non stop w trasie między Niemcami i Polską. W Niemczech jest rodzina, żona Nicole, dzieci Dana i Amadeus, u nas - praca.
Ale to nie problem. W razie czego w Zakopanem czeka na niego hotel i wynajmowane przez PZN mieszkanie. Gdy kadra przed kilkoma dniami udawała się na konkursy do Oslo, Horngacher nie przyjeżdżał do Polski, tylko od razu od siebie udał się do Norwegii. - Nie ma u nas stałego miejsca zamieszkania. Czy nam się to podoba? Nas interesuje wynik. On i jego ludzie najlepiej wiedzą, ile trzeba czasu poświęcić treningowi, gdzie i jak pojechać. Nad tym czuwa Adam Małysz - Wąsowicz jest spokojny.
Austriak dodaje od siebie: - Mam dzieci, które chodzą do szkoły. W tym środowisku powinny pozostać, nie chcemy z żoną tego zmieniać. Zresztą nie wiem, jak długo będę w Polsce pracować.
W Polskim Związku Narciarskim najchętniej już teraz daliby mu dożywotni kontrakt. Na razie umówieni są na spotkanie i złożenie przez trenera posezonowego raportu. - Taką mamy tradycję. Po Planicy usiądziemy i porozmawiamy. Trenera i zawodników rozliczymy za wyniki. Mogę zapewnić, że dla Stefana będzie nagroda. Może jeszcze nie podwyżka, ale jakaś premia na pewno - zapowiada Wąsowicz.