Potrącony na chodniku. Nigdy nie odzyska sprawności. Koniec z majsterkowaniem w garażu, koniec z ogródkiem działkowym. Nie może już pomagać żonie. To jemu teraz muszą pomagać. Nie dostał żądanego zadośćuczynienia, a sprawca wypadku nie poniósł żadnej kary. Sąd: Intensywność cierpień z powodu kalectwa jest większa u człowieka młodego niż starego.
- Gdyby to była moja wina, choćby nawet na przejściu dla pieszych, to trudno. Mogłem wejść nieostrożnie, za szybko. Ale to był wypadek na chodniku. I tak mnie traktują, że to ja muszę płacić za rozprawy, za adwokata pozwanego.
Ryszard Czajewicz z Sosnowca po wypadku już nigdy nie będzie samodzielny. Złamana noga mu się zrosła. Ale do końca życia jest skazany na pomoc synów i nie może już pomagać żonie. Walczy o zadośćuczynienie nie z kierowcą, który go potrącił, ale z dużą firmą ubezpieczeniową kierowcy.
Wydał na sądy ponad pięć tysięcy złotych. - Tu nie chodzi o pieniądze. Ja bym je chętnie wszystkie oddał, żeby wrócić choćby do połowy tej sprawności, jaką miałem przed wypadkiem.
Sprawca wypadku nie poniósł żadnych kosztów. Żadnej kary. Sprawa karna winnego kierowcy jest ostatecznie zakończona.
Bo było mokro
28 października 2012 roku Ryszard Czajewicz szedł chodnikiem wzdłuż ulicy Kombajnistów w Sosnowcu z garażu do domu. Narysował sądowi plan drogi, stawiając przy posesji numer 3 krzyżyk. Tutaj był, właśnie mijał ogródki działkowe. Znał tę drogę na pamięć, przemierzał ją niemal codziennie. Garaż - dom - działka - dom.
Była ósma rano. Nie widział volkswagena, nadjeżdżającego ulicą z naprzeciwka. Poczuł nagły ból w prawej nodze i na krótko stracił przytomność. Następne, co zobaczył, to koła samochodu, stojącego w poprzek jezdni i dwóch nieznajomych mężczyzn, pochylających się nad nim. - To ja pana potrąciłem - powiedział Maciej M. i poczekał z Czajewiczem do przyjazdu karetki.
M. jechał volkswagenem z kolegą. Na Kombajnistów, na wysokości posesji numer 3, wjechali na chodnik, uderzyli w budynek i odbiło ich z powrotem na jezdnię - tyle w ciągu tych kilku sekund zdołał zarejestrować pasażer. Ale M. coś krzyknął i wyskoczył z samochodu. Zobaczył człowieka leżącego na chodniku.
Volkswagen był sprawny, jak potwierdzi później badanie diagnostyczne. Wszyscy panowie byli trzeźwi, jak wykaże alkomat. Widoczność dobra, droga pusta.
Kierowca i pasażer będą wyjaśniać policji, że na liczniku było nie więcej niż 50 kilometrów na godzinę, ale że jezdnia była mokra, śliska, oblodzona. Także pieszy poczuje na policzku wilgoć od chodnika. Tego dnia padał śnieg z deszczem.
Kierowca stracił panowanie nad pojazdem na łuku drogi. Jak mówił, zarzuciło go, wpadł w poślizg. To fakt, któremu nikt nie zaprzecza. Wszystkie sądy, które będą orzekać w tej sprawie, nie dopatrzą się żadnej winy po stronie Czajewicza (jego też, zaraz w szpitalu, przebadano na zawartość alkoholu), a M. skażą za niedostosowanie prędkości do warunków drogowych i atmosferycznych.
Bo nie mógł pracować za darmo
Sprawa karna szła jak po maśle. Akt oskarżenia gotowy był po dwóch tygodniach od wypadku. Wyrok zapadł po trzech miesiącach. Nakazowy, czyli bez procesu. Bez tych wielkich kosztów, które generują rozprawy i mnożące się opinie biegłych.
Czajewicz chciał od M. trzech tysięcy złotych zadośćuczynienia. M. nie zgadzał się na taką sumę, ponieważ jako alpinista budowlany - tak zeznał - dostaje 1200 złotych na rękę i ma na utrzymaniu 5-letniego syna oraz jego matkę, swoją konkubinę, która nigdzie nie pracuje.
Zasądzono połowę - półtora tysiąca i żadna strona się temu nie sprzeciwiła.
Ale M. dostał także pół roku ograniczenia wolności, polegające na nieodpłatnej pracy na cele społeczne przez 20 godzin miesięcznie, na przykład przy zamiataniu ulic. I to mu się nie spodobało. Zgodził się dobrowolnie poddać karze, ale chodziło mu o trzy miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. Pracować za darmo nie chciał, bo - jak mówił - nie mógł.
- Muszę opiekować się dzieckiem - argumentował.
Trochę nielogicznie. Bo dlaczego bezrobotna konkubina Macieja M. nie mogłaby zająć się własnym dzieckiem, podczas gdy on zamiatałby ulice przez tę godzinę dziennie (nie licząc sobót, niedziel i świąt)?
Sąd o to nie zapytał. W maju 2012 roku ruszył proces.
Oskarżony stawił się tylko na pierwszej z pięciu rozpraw i na ogłoszeniu wyroku w grudniu 2013 roku. Ani razu nie wystąpił o odroczenie, nie usprawiedliwił nieobecności.
Sąd poszedł mu na rękę. Utrzymał kwotę zadośćuczynienia - 1500 złotych, a prace społeczne zamienił na te trzy miesiące więzienia w zawiasach, dokładnie tak jak ukarałby się M.
Za to nie był już tak pobłażliwy w kosztach sądowych, które drastycznie wzrosły po rozpoczęciu procesu. Do wyroku nakazowego odbyły się raptem dwa posiedzenia i powstała jedna opinia biegłego lekarza. M. został wtedy zwolniony z opłaty i wszystkich wydatków (chociaż o to nie prosił, w aktach nie ma jego wniosku, ani też uzasadnienia wyroku, więc można się tylko domyślać, że powodem była zła sytuacja materialna oskarżonego).
Uzyskanie informacji o niekaralności pozwanego z Krajowego Rejestru Karnego kosztowało 50 złotych. Korespondencja - 20 złotych (to zryczałtowana kwota w każdym postępowaniu, niezależnie od liczby doręczonych pism).
Biegły za analizę dokumentacji medycznej Czajewicza wziął 120 złotych.
Po rozpoczęciu procesu sąd zlecił temu samemu lekarzowi powtórną opinię i zapłacił mu 365 złotych.
I znowu 20 złotych za pocztę.
Za samo orzeczenie kary powinien naliczyć oskarżonemu 60 złotych opłaty.
Już się zrobiło z tego 635 złotych, a jeszcze trzeba wycenić i dodać dojazdy do sądu wszystkich uczestników procesu, sędziów, prokuratora, świadków, biegłego, oskarżyciela posiłkowego i jego pełnomocnika. Ile to było w sumie - w aktach brak informacji. Sąd nakazał skazanemu zwrócić tylko część.
Słownie: sto złotych.
Bo stary ma już wszystko za sobą
Ryszard Czajewicz nie chciał nic więcej od Macieja M. Po tak zakończonej sprawie karnej poszedł do sądu cywilnego domagać się pieniędzy od ubezpieczyciela sprawcy wypadku.
Doznał wieloodłamowego złamania kości podudzia prawego z przemieszczeniem. Przeszedł operację, założono mu dziewięć śrub. W szpitalu spędził dwa tygodnie i szybko tam wrócił z powodu zakrzepowego zapalenia żył i infekcji w bliźnie. Zaaplikowano mu 800 zastrzyków przeciwzakrzepowych.
Po dwóch miesiącach zaczął poruszać się o kuli po swoim pokoju. Dopiero wiosną 2013 roku wyszedł z domu przy pomocy synów.
Została mu 23-centymetrowa blizna. Prawe udo zrobiło się szczuplejsze od lewego o 3 cm w obwodzie. To efekt zaniku mięśni. Cała prawa noga jest krótsza od lewej o półtora cm. Rehabilitacja trwa, ale tych dysproporcji nie zniweluje.
Ból nie mija. Frustracja rośnie.
Zaraz po wypadku firma ubezpieczeniowa Macieja M. zwróciła Czajewiczowi cztery tysiące złotych za opiekę, 700 złotych za lekarstwa i 420 złotych za zniszczoną odzież. Ale przede wszystkim przyznała 20 tysięcy złotych zadośćuczynienia za doznaną krzywdę.
Czajewicz jednak wycenił swoje cierpienie fizyczne i psychiczne na 70 tysięcy. - To realna kwota, przyznawana w tego typu przypadkach - mówi Marcin Marszołek ze stowarzyszenia Wokanda, który podjął się obrony Czajewicza w sprawie cywilnej.
Więc walczył w sądzie o jeszcze 50 tysięcy. Bo przed wypadkiem opiekował się swoją młodszą o cztery lata chorą żoną, a po wypadku nie potrafi zająć się nawet sobą.
Przed wypadkiem potrafił stać przy tokarce w garażu kilka godzin. Lubił majsterkować. Wiosną sadził pomidory i ogórki w ogródku. Miał dwie szklarnie. Podlewał, pielił, przycinał aż do zimy. To on robił w domu zakupy, jeździł samochodem. Znajdował jeszcze czas dla prawnuka.
Teraz, schodząc z mieszkania na drugim piętrze bloku, musi robić odpoczynek co półpiętro. Jak klęknie, to sam nie wstanie. Ma problem z pokonaniem 600 metrów z domu do garażu. Przy tokarce postoi najwyżej pół godziny. Samodzielnie przejdzie co najwyżej do kiosku - 150 metrów. Na działkę muszą dowieźć go synowie. Już nie prowadzi samochodu. Z dnia na dzień stał się osobą uzależnioną od innych. To przygnębiające.
Jak duża jest jego krzywda? W Kodeksie cywilnym nie ma przeliczników, ile i za co się należy. Ocenia sędzia.
Sąd Rejonowy w Sosnowcu, powołując się na wcześniejsze wyroki Sądu Najwyższego, pod uwagę wziął:
- wiek Czajewicza
- co robił przed wypadkiem i jakie ma szanse na przyszłość
- jak bardzo i jak długo cierpiał po wypadku
- czy skutki wypadku są nieodwracalne i jaki wpływ mają na dalsze życie Czajewicza
- czy poszkodowany czuje się nieprzydatny społecznie oraz życiowo bezradny.
Kwota zadośćuczynienia, jak zauważył sąd, musi być rozsądna. Z jednej strony wynagrodzić utratę zdrowia, z drugiej nie prowadzić do wzbogacenia. Ale zdrowie jest bezcenne, co sądowi nie umknęło. Jest w ogóle jakaś kwota, która może je zastąpić?
10 tysięcy złotych
Tyle w marcu 2016 roku przyznał Czajewiczowi sosnowiecki sąd.
I uzasadnił: "Intensywność cierpień z powodu kalectwa jest większa u człowieka młodego, skazanego na rezygnację z radości życia, jaką daje zdrowie, możność pracy i osobistego rozwoju".
Sąd przyznał, że fizyczne skutki wypadku są u Czajewicza ogromne. Ale również dlatego, że jest on stary. To z powodu wieku jego leczenie przebiega wolniej i jest mniej efektywne. Człowiek młodszy na jego miejscu miałby lepsze rokowania.
A skutki psychiczne? "Dla starszego człowieka są one obiektywnie mimo wszystko mniej długotrwałe i dotkliwe". Młody przez taki wypadek mógłby mieć zamkniętą drogę do kontynuowania edukacji, znalezienia pracy, założenia rodziny. Czajewicz, jak zauważył sąd, ma te etapy życia już za sobą.
W chwili wypadku miał 80 lat.
Bo młodszy się cieszy i rozwija
Maciej M. w chwili wypadku miał 32 lata. Zawód: brak. Wykształcenie podstawowe. Tatuaże na ramionach, na nogach, klatce piersiowej. Kobra, smok, chińskie litery. Musiał znaleźć na to pieniądze i czas.
Do zakończenia sprawy karnej, czyli w ciągu czterech lat stracił pracę i rodzinę.
Założył nową. Związał się z matką dwulatki i odtąd to ta kobieta go utrzymywała z alimentów na córkę oraz pracy na kasie w dyskoncie. Mieli w sumie niespełna 1500 zł miesięcznie, tyle co M. miał zapłacić Czajewiczowi.
W chwili wypadku nie posiadał nic wartościowego materialnie, nawet samochód, którym potrącił Czajewicza nie należał do niego.
I tu jedna zmiana na plus: dorobił się auta.
Bo nie ma za co przepraszać
- Powiedziałem sądowi, co o tym myślę w zdecydowany sposób, taki dość emocjonalny. Oczywiście nie obrażając nikogo. Że to wstyd, hańba i ewidentna niesprawiedliwość – mówił na antenie TVN 24 Ryszard Czajewicz.
Jego sprawa po wyroku cywilnym nabrała rozgłosu w mediach i wywołała oburzenie. Głos zabrała Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Przygotowała opinię "przyjaciela sądu" dla Sądu Okręgowego w Katowicach, gdy Czajewicz się odwołał.
Organizacje wymienione w artykułach poprzedzających, które nie uczestniczą w sprawie, mogą przedstawiać sądowi istotny dla sprawy pogląd wyrażony w uchwale lub oświadczeniu ich należycie umocowanych organów.
Kodeks postępowania cywilnego
- To dyskryminacja ze względu na wiek - mówi krótko Adam Klepczyński z fundacji, a katowickiemu sądowi dostarczył kilkustronicowe uzasadnienie.
Jest już na to termin z angielskiego, podobnie jak rasizm, seksizm czy szowinizm. To ageizm.
- Bardzo przepraszam tego pana w imieniu całego wymiaru sądownictwa, że mógł poczuć się upokorzony. Po prostu jest mi po ludzku przykro – powiedział na antenie TVN 24 Krzysztof Zawała, rzecznik Sądu Okręgowego w Katowicach.
Wyrok apelacyjny zapadł 10 maja 2017 roku. - Ma pan prawo cieszyć się taką sprawnością, jaką miał przed wypadkiem. Miał pan swoje pasje i to zostało panu odebrane. Do tego wypadku w ogóle nie powinno dojść - stwierdziła sędzia Ewa Ślęzak i dołożyła Czajewiczowi 10 tysięcy złotych.
Żadnego ageizmu nie zauważyła. - Sąd rejonowy wyraźnie podkreślił, że pana wiek spowodował, że rehabilitacja jest trudniejsza i nie osiągnie takiego rezultatu, jak u osoby młodej, że poniósł pan większą szkodę niż poniosłaby osoba młoda. Wiek ma znaczenie, ale nie oznacza to, że wpływa na obniżenie lub podwyższenie zadośćuczynienia. Opacznie zrozumiał pan wyrok pierwszej instancji, może był mało precyzyjny, ale od tego jest pełnomocnik, żeby panu wytłumaczył typowo prawniczy język - dodała Ślęzak.
Czajewicz czuje się w salach sądowych niekomfortowo. Niedosłyszy. Ale uzasadnienie sosnowieckiego sądu dostał na piśmie. Widzi, umie czytać.
Może jest uprzedzony?
Marszołek z Wokandy i Klepczyński z Helsińskiej Fundacji czytali to samo uzasadnienie i zrozumieli je identycznie, chociaż pierwszy jest o połowę młodszy od Czajewicza, a drugi mógłby być jego wnukiem.
- Gdzie dwóch prawników, tam trzy zdania. Ale w tym przypadku wszystko jest oczywiste, jasno napisane. Dostał mniej, bo jest za stary. Kwota, o jaką walczymy, jest za niska, żeby występować o kasację wyroku. Został nam Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu – mówi Marszołek.
Ale nie wie, czy Czajewiczowi starczy sił na dalszą walkę. Tak zrozumiał wyroki sądów cywilnych: - Stary, blisko dołka, po cholerę mu pieniądze.
Bo jest zdolny kredytowo
Proces cywilny z ubezpieczycielem w I instancji kosztował 10,2 tysiąca złotych, w tym pełnomocnik firmy ubezpieczeniowej 3,6 tysiąca. Ponieważ Czajewicz wygrał tylko częściowo - 10 tysięcy złotych z żądanych 50 tysięcy - pozwany ubezpieczyciel miał zwrócić sądowi tylko 1500 złotych.
Po apelacji ubezpieczyciel poniesie mniej niż połowę kosztów, bo ostatecznie Czajewiczowi przyznano 20 tysięcy złotych.
Czajewicz zapłaci, bo przegrał i mimo prośby sąd nie zwolnił go z kosztów sądowych. Bo jako górnik wypracował sobie fajną emeryturę, cztery tysiące złotych. Spłata kredytu - co Czajewicz podał jako przyczynę wniosku - nie może uzasadniać braku środków na koszty sądowe, a wręcz przeciwnie - jak stwierdził sąd - "wskazuje na dużą zdolność kredytową powoda i jego żony".
Sąd pouczył emeryta, że żadna strona sporu "nie może traktować skarbu państwa jak instytucji kredytowej, a zaciągnięte przez nią zobowiązania nie mogą skutkować przeniesieniem odpowiedzialności z tego tytułu na skarb państwa".
Czajewicz, składając pozew, powinien przygotować się do procesu i merytorycznie, i materialnie. A państwo może wspomóc stronę w sytuacji wyjątkowej, "gdy zachodzi potrzeba obrony jego praw".
Bo obiecał
W lutym 2015 roku, ponad rok od prawomocnego wyroku za spowodowanie wypadku, sąd zlecił komornikowi egzekucję 100 złotych od Macieja M. Skazany nie zapłacił zasądzonej części kosztów sądowych mimo wezwań.
Po dziewięciu miesiącach komornik zrezygnował z egzekucji, bo okazała się "całkowicie bezskuteczna". Macieja M. nie sposób było zastać w domu, a gdy stawił się u komornika, oświadczył, że nie pracuje. Konto w banku posiada, ale nie używa. Dom nie jego, wynajmuje, meble stare. A samochód? M. jest tylko jego współwłaścicielem.
Wobec tego sąd umorzył sprawę. Nie chce już tych 100 złotych. Skarb państwa zapłaci.
Następnie wezwał M. do zapłaty 1500 złotych Ryszardowi Czajewiczowi. Z zadośćuczynienia za wyrządzoną krzywdę skazany też się nie wywiązał.
Był koniec listopada 2015 roku. Mało czasu. Jeszcze miesiąc i od wyroku miną dwa lata, czyli okres próby Macieja M.
Sąd dał skazanemu siedem dni pod rygorem odwieszenia kary więzienia. M. poprosił o rozłożenie kwoty na raty, bo jest w trudnej sytuacji materialnej. Sąd wysłał do niego kuratora. To kolejny koszt w sprawie.
I okazało się - czytam to w sprawozdaniu z wywiadu środowiskowego - że M. nie płaci także za mieszkanie. Ma sprawę o eksmisję. I alimenty na syna. Nie pracuje, ale dopiero od miesiąca.
Jednak sąsiedzi nie mogą powiedzieć na niego złego słowa. Na kuratorze M. też zrobił dobre wrażenie ("pozytywny stosunek do osoby kuratora oraz do obowiązujących norm społecznych"). Skazany spytał go o numer konta, na które miałby przelać zadośćuczynienie.
Równocześnie - co zostaje odnotowane w sprawozdaniu - poprosił o umorzenie tych 1500 złotych, bo ma "poczucie niesprawiedliwości". Przecież poszkodowany dostał już pieniądze z ubezpieczenia.
W kwietniu 2016 roku jego sprawa karna została ostatecznie zakończona. M. oświadczył w sądzie, że od dwóch tygodni ma pracę i "w jakichś ratach jest w stanie płacić" Czajewiczowi.
I znowu obiecał, jak na pierwszej rozprawie: Będę chciał zrobić wszystko, żeby zapłacić pokrzywdzonemu 1500 złotych.
Więzienia nie będzie. Sąd uznał to za bezzasadne. Zwłaszcza że dwuletni okres zawieszenia kary właśnie minął.
- W takim razie w ogóle nie karzmy - denerwuje się Marcin Marszołek z Wokandy. - Biedny? To niech mu zamienią zadośćuczynienie na pozbawienie albo ograniczenie wolności, prace społeczne, cokolwiek, żeby sprawca odczuł, że zawinił. A tak to my nie możemy czuć się bezpieczni nawet na chodniku. Bo wystarczy, że kierowca, który nas potrąci, udowodni, że nic nie ma.
M. do dzisiaj nie zapłacił Czajewiczowi ani grosza. Ale - jak powiedział na pierwszej rozprawie - bardzo żałuje, że doszło do wypadku i przeprasza.