Nurkowali w śmiertelnie napromieniowanej wodzie, szuflami, a czasem rękoma przerzucali silnie radioaktywne szczątki reaktora, gasili płomienie wywołane przez rozgrzane do czerwoności fragmenty rdzenia. Często nie rozumieli, co im grozi. Na ruinach reaktora w Czarnobylu tysiące likwidatorów zdrowiem i życiem płaciło za radziecki bałagan oraz ignorowanie reguł i zdrowego rozsądku.
Nurkowali w śmiertelnie napromieniowanej wodzie, szuflami, a czasem rękoma przerzucali silnie radioaktywne szczątki reaktora, gasili płomienie wywołane przez rozgrzane do czerwoności fragmenty rdzenia. Często nie rozumieli, co im grozi. Na ruinach reaktora w Czarnobylu tysiące likwidatorów zdrowiem i życiem płaciło za radziecki bałagan oraz ignorowanie reguł i zdrowego rozsądku.
30 lat po wydarzeniach nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r. nadal nie wiadomo dokładnie, jaką cenę zapłacili likwidatorzy. Na oficjalnej liście bezpośrednich ofiar wybuchu reaktora nr 4 władze radzieckie umieściły 31 nazwisk. Do dzisiaj dopisano do niej siedem kolejnych.
Nie jest jednak możliwe dokładne ustalenie tego, ile osób przedwcześnie zmarło z powodu chorób i schorzeń wywołanych przyjęciem bardzo wysokich dawek promieniowania. W bałaganie ostatnich lat istnienia ZSRR i jeszcze większym chaosie wywołanym jego rozpadem nikt nie miał głowy do dokładnego śledzenia stanu zdrowia około 600 tys. likwidatorów.
Procedury i ostrożność w koszu
Żadna z tych osób nie musiałaby umrzeć ani cierpieć, gdyby nie niesławna radziecka kultura pracy i bezpieczeństwa. Igranie z losem zaczęło się już na poziomie projektowania samego reaktora RBMK, który był cywilną adaptacją wojskowego reaktora do produkcji plutonu na potrzeby głowic jądrowych. Pierwotny projekt powstał w latach 50. z jednym podstawowym kryterium: liczyła się jak najszybsza produkcja plutonu na potrzeby zbrojeń. Niezawodność była drugoplanowa.
W efekcie reaktory w Czarnobylu i wielu innych radzieckich elektrowniach jądrowych miały poważne wady, z których mało kto zdawał sobie sprawę. W określonych warunkach stawały się niestabilne i mogły wymknąć się spod kontroli, błyskawicznie zwiększając intensywność reakcji jądrowej. Urządzenia do utrzymywania w ryzach procesów w rdzeniu były niedoskonałe. Na dodatek cały reaktor nie był umieszczony w szczelnej i wytrzymałej obudowie.
Pomimo tych wad, przy dokładnym przestrzeganiu zasad obsługi nie powinno być poważnych problemów. Takie postępowanie nie mieściło się jednak w radzieckim podejściu do pracy. Na 25 kwietnia w Czarnobylu zaplanowano eksperyment mający – paradoksalnie – zwiększyć bezpieczeństwo reaktora. Wystąpiło jednak opóźnienie i do jego finałowej fazy przystąpiono dopiero po północy. W pośpiechu złamano wszelkie procedury i wyłączono większość automatycznych systemów bezpieczeństwa, a reaktor wprowadzono w skrajnie niestabilny stan.
Autodestrukcja
Podobne eksperymenty przeprowadzono w Czarnobylu już kilka razy i te kilka razy się udały. Jednak około godz. 1:26 26 kwietnia 1986 r. coś poszło nie tak. Niestabilny reaktor zaczął wymykać się spod kontroli i uruchomiony został proces jego awaryjnego zatrzymania. Do rdzenia zaczęło się wsuwać 211 długich na 7 m prętów kontrolnych, które powinny były zatrzymać reakcję jądrową. Dała jednak o sobie znać błędna konstrukcja zarówno ich, jak i samego reaktora.
Wsuwając się do rdzenia, pręty wyparły z niego część wody oraz pary, które normalnie ograniczają reakcję łańcuchową. Reaktor zwiększył moc, podgrzewając wodę jeszcze bardziej i zamieniając coraz większą jej część w parę. Od temperatury pręty kontrolne zaczęły pękać i się blokować. W ułamku sekundy reaktor całkowicie wymknął się spod kontroli, dziesięciokrotnie przekraczając swoją standardową maksymalną moc.
Cała woda w rdzeniu w mgnieniu oka zmieniła się w parę pod wysokim ciśnieniem. Jej potężna eksplozja wyrzuciła ważącą 1000 ton stalowo-betonową płytę przykrywającą rdzeń na kilkanaście metrów w powietrze. Chwilę później miał miejsce następny wybuch, tym razem wodoru uwolnionego z wody. W efekcie hala reaktora została rozerwana. Na okolicę spadł deszcz rozgrzanych do czerwoności fragmentów rdzenia. Bloki grafitu mającego regulować reakcję stanęły w ogniu, wyrzucając w atmosferę substancje radioaktywne.
Gaszenie ognia w zalewie promieniowania
W pierwszych godzinach po katastrofie nikt nie zdawał sobie sprawy ze skrajnie poważnej sytuacji, nawet obsługa reaktora nr 4 pod kierownictwem Aleksandra Akimowa. Czujniki wskazujące nieprawdopodobnie wysokie promieniowanie uznano początkowo za uszkodzone i bagatelizowano zagrożenie. Gdy pracownicy już zdali sobie sprawę z powagi sytuacji, próbowali zalać płonący reaktor i pracowali w jego bezpośrednim pobliżu. Niektórzy nawet spojrzeli w rozerwany eksplozją rdzeń. Inni stali przez kilka godzin, obsługując maszyny, podczas gdy obok leżały kawałki paliwa z reaktora. Większość wiedziała, co im grozi, ale została na miejscu z poczucia obowiązku. 20 osób z obsługi reaktora i turbin w sąsiedniej hali przypłaciło to życiem. Większość zmarła w ciągu kilku tygodni.
Następni w kolejce po śmierć ustawili się strażacy z 28-osobowego oddziału stacjonującego na terenie elektrowni. Na miejsce katastrofy przyjechali już po kilku minutach. Wydawałoby się logiczne, aby członkowie oddziału mieli specjalistyczne przeszkolenie i wyposażenie. Tymczasem nie różnili się specjalnie od zwykłych strażaków. Nie wiedzieli, jaka jest skala zagrożenia, bo nie mieli instrumentów pomiarowych i do rana, wśród silnego promieniowania, wdychając radioaktywny dym, gasili pożary wywołane przez fragmenty rdzenia.
– Oczywiście, że wiedzieliśmy, co nam grozi. Gdybyśmy przestrzegali regulaminów, to nie zbliżylibyśmy się do reaktora, ale to było nasze moralne zobowiązanie. Nasza służba. Byliśmy jak kamikadze – wspominał w 2008 r. jeden ze strażaków, Anatolij Zacharow w wywiadzie dla "Guardiana". On był kierowcą wozu strażackiego, więc został na ziemi obok reaktora i dostał dawkę 300 Roentgenów (według szacunków lekarzy, dokładnie nie wiadomo), czyli bardzo niebezpieczną dla zdrowia, choć w porównaniu do kolegów z jednostki była to dawka lekka. Ci trzej, którzy jako pierwsi udali się na dach budynku reaktora, już po kilku godzinach zaczęli wymiotować i tracić przytomność. Siedmiu strażaków, spośród łącznie 186 ściągniętych na miejsce, zmarło w ciągu kilku tygodni. Wszyscy pozostali otrzymali wysokie dawki promieniowania. Obowiązek jednak wykonali. Do rana wszystkie pożary, poza tym w reaktorze, zostały ugaszone.
Pierwszego dnia katastrofy w bezsensowny sposób został przypieczętowany los jeszcze dwóch osób, strażnika i strażniczki, którzy mieli swoje posterunki w pobliżu budynku reaktora nr 4. Nie otrzymali rozkazu ewakuacji i ostrzeżenia o powadze sytuacji. Oboje pozostali na swoich miejscach do końca nocnej zmiany. Te kilka godzin wystarczyło do przyjęcia śmiertelnych dawek promieniowania.
Poświęcenie nad i pod reaktorem
Pomimo poświęcenia obsługi elektrowni i strażaków grafit w rdzeniu reaktora płonął dalej, wyrzucając do atmosfery skażenie. Do akcji wysłano więc ciężkie wojskowe śmigłowce transportowe, które z powietrza zrzucały tony piasku, betonu, ołowiu i bitumenu. Ich załogi miały jedynie iluzoryczne zabezpieczenia. Siedzenia wykładano arkuszami ołowiu, kazano często się kąpać i zmieniać ubranie. Nie wiadomo, jakie dawki promieniowania otrzymali piloci. Żaden nie zmarł bezpośrednio po akcji w wyniku choroby popromiennej, ale jedna czteroosobowa załoga zginęła, gdy jej śmigłowiec Mi-26 zawadził o dźwig stojący obok reaktora.
Pożar ostatecznie wygasł 10 maja, dwa tygodnie po wybuchu. Pojawił się jednak kolejny problem, którego rozwiązanie wymagało następnych ofiar. Rozgrzany do czerwoności rdzeń stopił się i uformował silnie radioaktywną lawę, przepalającą kolejne poziomy budynku pod reaktorem. Pojawiło się niebezpieczeństwo, że w końcu dostanie się do tych najniższych, w których w wielkich zbiornikach znajdowała się woda do awaryjnych systemów chłodzenia. Efektem byłaby kolejna eksplozja pary oraz wodoru. Zbiorników nie dało się osuszyć zdalnie, więc po raz kolejny do akcji ruszyli czarnobylscy "kamikadze". Trzech ochotników w strojach do nurkowania weszło do zbiorników i ręcznie otworzyło spusty wody. Wiedzieli, na co się zdecydowali. Woda była silnie napromieniowana. Już gdy wyszli na powierzchnię po skończeniu pracy, odczuwali nudności. Wszyscy zmarli w ciągu kilku tygodni.
Trzej nurkowie byli ostatnimi, którzy zmarli bezpośrednio w wyniku silnego napromieniowania. Na nieznane dawki zostali jeszcze wystawieni górnicy, którzy na początku maja wykopali tunel pod reaktor, aby zamrozić pod nim glebę i go schłodzić. Pracowali bez użycia maszyn w ciężkich warunkach, w których korzystanie z jakiegokolwiek stroju ochronnego czy maski przeciwpyłowej było niemożliwe. W końcu ich poświęcenie poszło na marne, bo resztka rdzenia sama się schłodziła, prawdopodobnie po wypaleniu się resztki grafitu. Ustabilizowanie się sytuacji umożliwiło rozpoczęcie na początku czerwca budowy sarkofagu. Jednak przed jego zamknięciem trzeba było do hali reaktora zrzucić leżące na dachach radioaktywne resztki rdzenia.
Ludzie jako zastępstwo robotów
Część szczątków uprzątnęły zdalnie sterowane roboty. Do akcji przysłano między innymi łaziki zbudowane na potrzeby eksploracji Księżyca, którym dosztukowano prowizoryczne spychacze. Roboty nie były jednak w stanie wytrzymać promieniowania. Ich elektronika notorycznie się psuła i wszystkie szybko odmówiły posłuszeństwa. Nawet specjalnie sprowadzony z RFN robot nazwany Dżoker nie wytrzymał po wjechaniu do najsilniej skażonego rejonu "M" (od Masza), wokół charakterystycznego biało-czerwonego komina wentylacyjnego. – Jakiś idiota w Moskwie zaniżył poziom promieniowania, na który miał być wystawiony robot. 10 razy. Niemcy oczywiście zbudowali Dżokera zgodnie z zamówieniem… – wspominał Walery Starodumow, członek specjalnego zespołu cywilów zarządzających akcją oczyszczania dachów.
W połowie września czas zaczął naglić. Budowa sarkofagu nie mogła być ukończona bez uprzątnięcia szczątków. Tymczasem roboty i inne pomysły na zrobienie tego zdalnie zawiodły. Pozostała więc tylko jedna opcja – "bioroboty". Tam, gdzie nie wytrzymały maszyny, mieli ruszyć ludzie z szuflami. – Pierwszą myślą było to, na jakie niebezpieczeństwo ich wystawimy. Drugą natomiast to, czy naprawdę takie są efekty wieków postępu technicznego? W godzinie próby nie mieliśmy ani technologii, ani narzędzi do poradzenia sobie ze stojącym przed nami problemem – pisał w oficjalnej relacji z akcji generał Nikołaj Tarakanow, dowódca operacji uprzątnięcia dachu.
"Biorobotami" zostali głównie rezerwiści, strażacy i słuchacze kijowskich szkół wojskowych, ochotnicy. Łącznie 3828 osób. Pomimo upłynięcia niemal pół roku od katastrofy nie było dla nich żadnych specjalnych strojów ochronnych. Standardowe wojskowe gumowane stroje do ochrony przed atakiem biologicznym lub chemicznym sami na miejscu obkładali ołowianą blachą. Ochrona była iluzoryczna, o czym wiedzieli wszyscy. W najbardziej skażonych strefach każdy "biorobot" mógł pracować 40 sekund. Tyle wystarczyło do przyjęcia maksymalnej dopuszczalnej dawki promieniowania na całe życie. Pomimo tego wielu miało samowolnie zostawać na dłużej. Mniejsze kawałki grafitu i paliwa z rdzenia przerzucali szuflami. Większe brali w ręce.
Pracę, z którą roboty trudziły się tygodniami, "bioroboty" wykonały w kilka dni. Każdy po zejściu z dachu otrzymywał dyplom, 400 rubli, uścisk dłoni i był odsyłany do domu. Później dostawali jeszcze ordery i renty. Jaki wpływ na ich zdrowie miało zastępowanie maszyn, nie wiadomo. Nie byli w żaden specjalny sposób monitorowani.
Nowe zabezpieczenie reaktora
Efektem poświęceń dziesiątek tysięcy likwidatorów był "sarkofag", czyli prowizoryczna konstrukcja, która przykryła rozerwaną halę reaktora nr 4. W środku znajduje się około 95 proc. wszystkich radioaktywnych substancji z rdzenia. Teraz problemem jest zadbanie, aby nigdy nie wydostały się na zewnątrz. "Sarkofag" budowano w wielkim pośpiechu i skrajnie trudnych warunkach. Jego żywotność obliczano na 20-30 lat, co oznacza, że jego formalny kres nadejdzie jeszcze w tym roku.
Dlatego ma go zastąpić nowa struktura o nazwie "New Safe Containment" (Nowa Bezpieczna Obudowa), która znajduje się już w zaawansowanym stadium budowy, choć według pierwotnych planów miała być gotowa 10 lat temu. Stawia ją francuska firma za pieniądze głównie z Europy Zachodniej.
Współcześni likwidatorzy pracują w zupełnie innych warunkach niż ci sprzed 30 lat. Normy promieniowania są ściśle przestrzegane i dba się o bezpieczeństwo. Sytuacja jest jednak zupełnie inna. Ludzie pracujący przy usuwaniu skutków katastrofy w 1986 r. nie mieli luksusu czasu. Ceną za głupotę i ignorancję całego szeregu osób, które przyczyniły się do tragedii, było ich życie i zdrowie.