Od dwóch lat nikt nowy nie przyszedł do pracy. Czasem mamy ochotę zrobić to, co zrobili lekarze w Warszawie, czyli po prostu odejść. System nie funkcjonuje. Dzieci, które chcą sobie odebrać życie, leżą na podłogach a my nie mamy ich gdzie odesłać.
O tym, jak wygląda codzienność na oddziale, rozmawiamy ze specjalistą psychiatrii dzieci i młodzieży Małgorzatą Wyrębską-Rozparą, która kieruje Oddziałem Psychiatrii Dziecięcej i Młodzieżowej w SPSZOZ "Zdroje" w Szczecinie. To jedyny taki oddział w całym województwie.
Małgorzata Wyrębska-Rozpara: Zastanawiam się, czy ta nasza rozmowa w ogóle ma sens. Od lat mówi się o tym, że jest źle i nic się nie zmienia. Nie mam dużo czasu, bo mam dziś dyżur w poradni. Na chwilę zastąpiła mnie koleżanka, bo dziś jesteśmy tylko we dwie.
Katarzyna Świerczyńska: Widziałam, że na korytarzu, na karimatach położonych na podłodze, leży dwójka dzieci. To norma na pani oddziale?
Dziś i tak jest dobrze, bo kilkoro dzieci wypisaliśmy do domu. Kilka dni temu mieliśmy 45 dzieci. Zabrakło nam karimat i dwójka musiała przez noc lub dwie leżeć po prostu na kocach położonych na podłodze. Mamy tu w sumie 36 łóżek, ale 22 z nich są w części przeznaczonej dla młodzieży, czyli osób od 13. do 18. roku życia, a 14 miejsc dla dzieci do 13. roku życia. To na tym młodzieżowym mamy zwykle więcej pacjentów.
Nie mogli poczekać, aż zwolnią się łóżka?
A czy ja mogę odmówić przyjęcia, jeśli chłopiec w nocy wziął taboret, pasek i chciał się powiesić na drzewie w ogrodzie? Rodzice nawet nie wiedzieli. On wrócił z ogrodu, zrezygnował z tej próby, ale powiedział o tym rano w szkole, a nauczyciele natychmiast zadzwonili po rodziców. Albo dziewczynka, która połknęła 200 różnych tabletek. Czy chłopak, który okaleczył sobie ręce żyletką tak mocno, że musiał go najpierw szyć chirurg. Wiele prób samobójczych wynika z chęci zwrócenia na siebie uwagi, ale my nie wiemy, co to dziecko zrobi za kilka dni. Jeśli mam dziewczynkę, która wzięła opakowanie witaminy B, bo chciała popełnić samobójstwo, to ja nie mogę odmówić przyjęcia tylko dlatego, że wzięła lek, którym się nie zabije, bo przy następnej próbie może wziąć już inne tabletki. Ja nie mam gdzie odesłać takich pacjentów. Jesteśmy jedynym takim oddziałem na całe województwo.
Takie obłożenie jest przez cały rok?
Nie i to nam trochę zakłamuje statystykę, bo z niej wynika, że z obłożeniem nie dochodzimy nawet do 100 procent w skali roku. Zawsze stajemy na głowie, żeby nasi pacjenci na święta byli w domu. Tak samo w wakacje jest mniej hospitalizacji. Dlatego może być tak, że latem mam 20 pacjentów i wolne łóżka, a potem przychodzą te najgorsze miesiące i jest po 45 i obłożenie przekraczające nawet 100 procent.
Najgorsze miesiące?
To, mówiąc ogólnie, okres między październikiem a majem. Teraz znowu będzie źle, bo to czas egzaminów, matur. Dodatkowo nie pomaga napięta sytuacja związana z niepewnością dzieci i rodziców, czy egzaminy na pewno się odbędą. Młodzi ludzie nie wytrzymują napięcia. Mają dużo nauki i każdy chce, aby byli super. A tak się nie da.
Kim są pani pacjenci? To rzeczywiście głównie młodzież po próbach samobójczych?
Ja pracuję tu 15 lat. Jak zaczynałam, trafiały do nas dzieci głównie z zaburzeniami zachowania, zdemoralizowane, z problemami wychowawczymi. Teraz to pojedyncze przypadki. Teraz mamy dzieci głównie z depresją, po próbach samobójczych, z anoreksją, z problemami szkolnymi.
Z czym trafiają te najmłodsze?
Te najmłodsze to nawet sześciolatki. Mają zwykle zaburzenia zachowania, ADHD, napady agresji. Na przykład mieliśmy ostatnio 12-latka, który prosto ze szkoły przyjechał do nas karetką. Coś mu się nie spodobało i wpadł w taką złość, że zaczął rzucać stołami, krzesłami, gryźć i kopać inne dzieci. Chciał wybiec potem ze szkoły. Widzę też pewne przesunięcie, jeśli chodzi o płeć pacjentów. Kiedyś mieliśmy na oddziale dziecięcym głównie chłopców. Powody to agresja, ale też moczenie nocne, brudzenie. Dziewczynki to góra jedna sala, często było tak, że na całym oddziale była jedna i wtedy też głównie to były zachowania agresywne czy na przykład moczenie nocne. Teraz mam 13 pacjentów na oddziale dziecięcym i siedem to dziewczynki. Mamy bardzo dużo 10-, 11-latek, które się okaleczają. Tną żyletką, rysują czymś ostrym po skórze albo rozdrapują się do krwi paznokciami. Nie potrafią wytłumaczyć, dlaczego to robią. Mówią, że to przynosi im ulgę. Dawniej, jeśli trafiały dziewczynki z anoreksją, to były to głównie 15-,16-latki. Teraz ta granica bardzo się obniżyła. Mamy dużo 12-latków z zaburzeniami odżywiania.
Tylko dziewczynki?
Nie, nawet ostatnio przyjęliśmy chłopca. 12 lat, BMI 12, gdzie w tym wieku norma to 18-19. W ostatnim czasie schudł gwałtownie 8 kilo, przestał jeść, intensywnie ćwiczył, nawet po 1000 brzuszków dziennie. Powody są zwykle podobne: albo presja rówieśników, którzy mówią dziecku, że jest grube, ale czasem też rodzice, którzy kładą zbyt duży nacisk na zdrowy tryb życia i konieczność posiadania szczupłej sylwetki. I trochę nieświadomie wpędzają dziecko w tego typu zaburzenia. Czasem w ten sposób dzieci reagują na przykład na trudne sytuacje, na przykład rozwód. Choroba dziecka często sprawia, że rodzice odkładają tę decyzję i zajmują się wspólnie synem czy córką.
A ci starsi? Kto trafia na sale dla młodzieży?
Coraz więcej osób z depresją, po próbach samobójczych. Powody są różne. To nie tylko nieradzenie sobie z nauką, nadmiarem obowiązków, ale też hejtem w internecie. Zdarza się na przykład, że 15-letnie dziewczynki robią sobie roznegliżowane zdjęcia, wysyłają chłopcom, a ci postanawiają to upublicznić. Jak taka dziewczynka ma potem pokazać się w szkole? Nie powie też o tym rodzicom, bo w domu nie rozmawia się na takie tematy, więc najlepszym wyjściem wydaje jej się zniknięcie z tego świata. Wiek powyżej 13 lat to też czas, kiedy dzieci dojrzewają, próbują szukać swojego miejsca w świecie. Odkrywają na przykład swoją odmienną orientację seksualną i kompletnie sobie z tym nie radzą, bo na przykład w domu nie mają odwagi się przyznać. W tym wieku stany depresyjne są często trudne do wychwycenia i nie mają jakichś konkretnych przyczyn. Dziecko chodzi do szkoły, zachowuje się normalnie, a potem nagle próbuje odebrać sobie życie. Ostatnio 15-latka. Mówiła, że przez tydzień czuła się źle, sama nie wie dlaczego. Napisała list pożegnalny, wyszła z domu, najpierw próbowała podciąć sobie żyły, a potem połknęła kilka opakowań tabletek. Rodzice byli w szoku.
A uzależnienia?
Do nas nie trafiają dzieci z tego powodu. Takie są konsultowane w poradni leczenia uzależnień lub kierowane do ośrodków leczenia uzależnień. Oczywiście często te uzależnienia wychodzą u nas. Dziecko trafia z powodu agresywnych zachowań, a okazuje się, że jest uzależnione od internetu, gier. Wtedy oczywiście staramy się pomóc, ale u nas nie ma terapeuty uzależnień, więc możemy tylko dać rodzicom wskazówki co do dalszego postępowania. Ale mieliśmy ostatnio odwrotną sytuację. Miałam dwóch chyba 15-letnich pacjentów, którzy przyjechali do nas z ośrodka terapii uzależnień właśnie dlatego, że zachowywali się agresywnie.
Od czego byli uzależnieni?
Od komputera. U nas na oddziale nie ma internetu. Dzieci nie mogą mieć komórek, więc też mają odpoczynek od tego wszystkiego.
Jak patrzę na liczbę hospitalizacji na pani oddziale, to w przeciągu ostatnich dziesięciu lat znacznie wzrosła. Kiedyś to było około trzystu pacjentów rocznie, teraz ponad pół tysiąca. Z czego to wynika?
Z jednej strony mimo wszystko więcej rodziców wie, że może się udać do psychiatry po taką pomoc. Z drugiej strony świat, w jakim żyjemy, sprawia, że więcej mamy zaburzeń depresyjnych. Powody? To jest uwarunkowane wieloczynnikowo, między innymi środowisko szkolne, zaniedbania w rodzinie…
Wydaje się, że to banały...
Ale tak jest! Dużo rodziców wyjeżdża za granicę do pracy, dzieci są wychowywane przez babcie, rodzeństwo albo zostawione same sobie. To też nie jest tak, że trafiają do nas tylko dzieci ze środowisk zdemoralizowanych. Są dzieci prawników, lekarzy, nauczycieli, z tak zwanych dobrych domów. Rodzice czasem nawet nie zdają sobie sprawy, że ich syn czy córka planują samobójstwo. To dlatego pacjent na psychiatrii jest takim trudnym pacjentem, bo my tu liczymy go tak naprawdę razy dwa. Nie tylko on potrzebuje terapii, ale też cała rodzina.
Widziałam, jak wchodziła na oddział rodzina: mama, tata i syn. Powiedzieli, że są umówieni na rodzinne spotkanie do córki...
To terapia rodzinna, spotkanie z psychologiem i psychiatrą. I teraz proszę zobaczyć - mamy dziś na oddziale dwóch lekarzy. Jeden ma jednocześnie dyżur, jest wzywany na izbę przyjęć, bo karetki przywiozą trzech pacjentów po próbach samobójczych albo po atakach agresji. Oprócz tego proszą nas o konsultacje inne oddziały pediatryczne, na przykład oddział toksykologii, gdzie w pierwszej kolejności trafiają dzieci po zatruciach, a więc też po próbach samobójczych. Nim dojdzie do wspomnianej terapii rodzinnej, najpierw rozmawiamy z rodzicami. Taka rozmowa to zwykle godzina. Każdym pacjentem opiekuje się team - psycholog plus psychiatra. A więc muszą być zaangażowane dwie osoby. A przecież musimy też zajmować się 45 dziećmi na oddziale! Naprawdę czasem nie dajemy już rady...
Z tego powodu 1 kwietnia zamyka się jedyny oddział psychiatrii dziecięcej w Warszawie. Lekarze złożyli wymówienia, bo nie dają rady. Rozumie ich pani?
My sami nieraz tu sobie mówimy, że zrobimy to samo. Nawet dziś jedna z koleżanek powiedziała, że chyba pójdzie na zwolnienie. Od dwóch lat nikt nowy nie przyszedł do nas do pracy. Jedna z młodych lekarek mówi wprost, że nie zostanie na oddziale, tylko woli pracować w poradni, bo tam jest mniejsze obciążenie. My tu każdego dnia przeżywamy naprawdę ogromne dylematy. Podczas dyżuru muszę iluś tam osobom odmówić przyjęcia na oddział. I potem rozmawiamy, zastanawiamy się nawet w domu, czy jednak dobrze zrobiliśmy, czy taka osoba za chwilę nie zrobi sobie krzywdy. Poza tym historie, z jakimi musimy się mierzyć, są naprawdę trudne. Zdarzają się dzieci bite, gwałcone, wykorzystywane. Nie jest łatwo słuchać nastolatki, która opowiada, jak molestuje ją własny dziadek. Poza tym jest wiele sytuacji, w których jesteśmy bezsilni.
Ostatni mój dyżur, moja frustracja sięgnęła zenitu. Północ, przywożą 16-latka z chirurgii. Chłopak z ośrodka wychowawczego. Pobił się z kimś, a potem zaczął uderzać głową w ścianę. Po zaopatrzeniu wysłali go do nas. Wszystko dobrze, tylko nie było z nim opiekuna, bo nie miał kto jechać. I co ja miałam zrobić, jeśli nawet uznałam, że nie ma powodu do hospitalizacji? Wypuścić dzieciaka w nocy samego? System zawodzi w takich sytuacjach. Jeśli mam na oddziale dziesięciu pacjentów ponad stan, to nie jest to łatwa sytuacja. Jest głośno, bywa że dzieci sobie dokuczają, czasem ktoś ma atak agresji i trzeba go zabezpieczyć pasami do łóżka. My nie możemy podczas kontroli zajrzeć w biustonosz czy w majtki, a pomysłowość pacjentów nie zna granic. Dzieci, mimo naszej kontroli, potrafią sobie czasem zrobić krzywdę. Kiedyś dziewczyna ukryła kawałek żyletki w podpasce, którą zawinęła tak, że wyglądała na oryginalnie zapakowaną.
Dlaczego psychiatrów dziecięcych jest tak mało? To nie jest atrakcyjny zawód?
Na psychiatrii wiele osób myśli, że psychiatria dziecięca jest łatwiejsza, bo to dzieci. A to odwrotnie. Poza tym to są też kwestie finansowe. Nie chcę mówić o kwotach, ale zarabiamy mniej niż pediatrzy. Mój syn, pracując w markecie, zarabiał więcej niż nasi psychologowie. Do tego cały system edukacji lekarzy traktuje ten dział medycyny bardzo po macoszemu. Na Pomorskim Uniwersytecie Medycznym nie ma w tej chwili żadnych zajęć u nas na oddziale, tylko wykład na uczelni. Lekarze mają staż na internie, ginekologii, chirurgii, pediatrii i psychiatrii, ale nie na psychiatrii dziecięcej. Tak jest w całym kraju. Trudno potem wybrać coś, czego się nie zna.
Co trzeba zmienić w pierwszej kolejności?
Rozbudować opiekę pozaszpitalną i poszpitalną. Szpital powinien być ostatecznością. Dziecko powinno w pierwszej kolejności otrzymać pomoc w szkole, w poradni. To kuleje. Psychiatrzy często po pierwszej konsultacji, nie podejmując żadnej próby leczenia, od razu odsyłają dziecko do nas. Rodzice nie mają wyjścia. Ja pytam, skoro ma planowe przyjęcie, a więc takie, które nie jest pilne, za dwa miesiące, to dlaczego nie pójdzie w tym czasie na terapię, do psychologa. A on mi wylicza, że termin u psychiatry za pół roku, a na terapię za rok. Przed naszą rozmową spytałam pani psycholog z poradni, jaką ma kolejkę. W tej chwili w kolejce czeka 20 pacjentów. To znaczy, że następny zostanie przyjęty, jak inny skończy terapię. A takie terapie trwają pół roku, czasem nawet rok. Czyli, patrząc realnie, to może być właśnie za rok. O ile w tym czasie dziecko do nas nie trafi już po próbie samobójczej. Najgorzej jest na wsiach i w małych miejscowościach. Tam nie ma poradni na miejscu. Jeśli jest psycholog szkolny, to tylko na przykład raz w tygodniu na godzinę. A dziecko nie chce do niego iść, bo koledzy zobaczą, że ma jakiś problem. I koło się zamyka.
Wracają potem te same dzieci?
Niestety tak. Ostatnio dziewczynka po tygodniu. Wyszła do domu i znowu miała załamanie, silnie się okaleczyła, chciała odebrać sobie życie. Mamy też chłopaka, który za chwilę skończy 18 lat. Były już trzy próby wypisania go do domu, ale za każdym razem głęboko się okalecza, tnie się tak, że trzeba go szyć. Nie umie powiedzieć dlaczego. Z rodzicami ma bardzo zły kontakt. Gdyby te dzieciaki były wcześniej wyłapywane w szkołach, gdyby miały zajęcia z tego, jak radzić sobie z agresją, z emocjami, może byłoby lepiej. Ale my, psychiatrzy, o tym mówimy od dawna. "Sytuacja jest katastrofalna" - słyszałam to w ciągu ostatnich dni wiele razy. No właśnie. I odnoszę wrażenie, że tylko sobie porozmawiamy i znowu nic się nie zmieni.