Ledwo uszedł z życiem, gdy jego bolid w koszmarnym wypadku roztrzaskał się w Montrealu. Później stalowa bariera poharatała jego ciało w rajdzie - ręka była tak zmiażdżona, że mówiono nawet o amputacji. Przeszedł osiemnaście operacji i wrócił, bo kocha prędkość i adrenalinę. Być może po prawie siedmiu latach przerwy Robert Kubica kolejny raz będzie się ścigał w Formule 1. Innej, niż kiedy ją opuszczał. Znacznie szybszej.
To miały być zwyczajne testy. Sprawdzanie ustawień maszyn, w sam raz przed trzytygodniowymi wakacjami od ścigania. Tyle że spokój na rozgrzanym od 40-stopniowego upału torze Hungaroring zakłócił jeden Polak. Ten obrazek był wymowny: z garażu wracał Sebastian Vettel, czterokrotny mistrz świata, najszybszy kierowca sezonu. Szedł samotnie, nikt go nie nękał, nie on był bohaterem środy. W tym samym czasie, kilkadziesiąt metrów dalej, pod stanowiskiem Renault istne oblężenie. To dziennikarze i fotoreporterzy w kolejce do Kubicy.
"Po siedmiu latach i osiemnastu operacjach Robert Kubica stanął w drzwiach F1. Aby odzyskać to, co los zabrał mu w ten przeklęty zimowy dzień na drogach Ligurii. Na ciele wciąż nosi ślady koszmarnego wypadku. W duszy niewidoczne blizny po przerwanej karierze w najpiękniejszym momencie, gdy miał już zarezerwowane miejsce w teamie Ferrari" - napisze o nim korespondent włoskiego dziennika "Corriere della Sera".
Kilka dni wcześniej wciąż panujący mistrz Lewis Hamilton witał Polaka z otwartymi rękami. - To jeden z najszybszych kierowców, jakich kiedykolwiek widziałem. Mam nadzieję, że wróci, czekam na niego - ogłosił Brytyjczyk. To nie była tylko kurtuazja. Roberta naprawdę szanują w F1.
On sam wypowiadał się bardzo ostrożnie. - Podchodzę do tego testu dokładnie tak samo, jak gdybym jeździł sześć lat temu. Realizuję plan z dnia na dzień. Nie należy podchodzić do tego emocjonalnie, doszukiwać się jakichś planów. Ten test, tak jak poprzednie dwa, jest po to, żebym mógł ponownie zobaczyć, jak to się je i poczuć to, czego nie odczuję, leżąc w łóżku czy chodząc po ulicy.
On miał przede wszystkim wsiąść i przetestować samego siebie.
Zjazd do piekła
Jego kariera załamała się w pewną lutową niedzielę. To był rok 2011. Do tego czasu mógł o sobie powiedzieć: - Jestem szalenie szczęśliwym gościem przed trzydziestką.
Miał 27 lat i robił to, co kochał, o czym marzył od dziecka - był kierowcą F1, najszybszej i najbardziej poważanej odmiany sportów motorowych. I trzeba szczerze przyznać, że jeździł obiecująco. Wygrał jeden wyścig, 12 razy stawał na podium. Wyrobił sobie markę, z czasem zamienił BMW Sauber na Lotus Renault. Ale potrzebował adrenaliny, w wolne weekendy nie siedział przed telewizorem, tylko pakował się i startował w rajdach. Wtedy zaprosił do Włoch Jakuba Gerbera, pilota z Poznania, którego poznał parę lat wcześniej na Rajdzie Barbórki. Wybrali się do Ligurii, na rajd Ronde di Andora. Mało znaczący, jednodniowy, dla amatorów, ot tak, dla utrzymania tętna powyżej normalnego.
"Dla mnie tego wypadku nie było"
Mieli do pokonania 13-kilometrową trasę, rozbili się na pierwszym odcinku. Prowadzony przez Kubicę samochód na jednym z zakrętów uderzył w barierę. Ta zamieniła się w piłę, wbiła się w auto i poważnie zraniła kierowcę.
- Nie rozmawiajmy o tym. Starałem się zamknąć ten rozdział. Dla mnie tego wypadku nie było, nie patrzę do tyłu, patrzę przed siebie. Po co do tego wracać? Robimy swoje, to jest ważne – mówi mi dziś, po tylu latach od włoskiego koszmaru, Jakub Gerber.
On miał mnóstwo szczęścia, wyszedł z wypadku bez szwanku, bez ani jednego zadrapania. Z Kubicą było gorzej - każdy to pamięta. Przeklęta bariera przygniotła go, poważnie pokiereszowała jego prawą nogę i prawą rękę.
Wszystko to na miesiąc przed startem nowego sezonu F1. Obrażenia były znaczące, potrzebne były liczne operacje. Pierwsze doniesienia mówiły nawet o możliwej amputacji ręki. Na szczęście, to były plotki. Lekarze opanowali sytuację.
Dłoń była zmiażdżona. Na pomoc wezwano profesora, światowej sławy eksperta od takich urazów Igora Rossello. Pierwsza operacja, wykonana już nazajutrz po wypadku, trwała siedem godzin. - Musieliśmy zrekonstruować kości, które były złamane w dwóch miejscach, zrekonstruowaliśmy także wszystkie nerwy oraz ścięgna. Udało nam się przywrócić właściwe unaczynienie, zrekonstruowaliśmy zniszczone tkanki, ale tyle, ile byliśmy w stanie – relacjonował później profesor Rossello.
Dopiero po kilku miesiącach przyszła pora na łokieć. Rękę uratowano, choć dziś nie wygląda tak, jak przed dramatem.
Szczęśliwy, że rusza palcami
Do szpitala Świętego Krzyża w Pietra Ligure ciągnęły tłumy dziennikarzy, do kierowcy - goście. - On jest już w pełni przytomny. Jest tym Robertem, którego znam. Zaczął już narzekać - przyznał po paru dniach od dramatu ówczesny szef teamu polskiego kierowcy Eric Boullier. Ktoś z otoczenia rannego pierwszy raz od wypadku pokusił się o żart, kibice odetchnęli. Kubicę odwiedził były zawodnik F1 Jean Alesi. - Robert jest szczęśliwy, że może ruszać palcami, rozmawiać, mówić o tym, jak się czuje – powiedział Francuz, gdy opuszczał klinikę.
Zabrzmiało smutno, bardzo smutno. Dopiero wtedy zaczęło do nas dochodzić, jak poważny jest stan Kubicy. - Na pewno wróci za kierownicę. Ma ogromną wolę walki – przekonywał jeszcze Alesi.
Nie pomylił się. Robert to wojownik. Jego ręka ponoć do dzisiaj nie odzyskała pełni sprawności, ale on nie zamierzał rezygnować z marzeń. Za kierownicę wrócił półtora roku później. Zaczął od małych rajdów we Włoszech i Francji. Kilka z nich wygrał. Apetyt rósł w miarę jedzenia. Później nawiązał współpracę z Citroenem i wystartował w drugiej co do ważności rajdowej klasie - WRC2. W debiutanckim sezonie zachwycił, wygrał pięć z siedmiu rajdów, został mistrzem.
Awarie, wywrotka, drzewo
W końcu awansował na najwyższą rajdową półkę, do WRC. Jeździł dla M-Sport. Już w debiucie, w Rajdzie Wielkiej Brytanii, wypadł z trasy. To był początek szaleństwa obfitującego w awarie i wypadnięcia z trasy. Z pierwszych czterech startów w sezonie ukończył tylko jeden. Wjechał w drzewo w Monte Carlo, wyleciał z oblodzonej trasy w Szwecji, wywrotka i bez mety w Meksyku, a do tego przebita opona i uszkodzone koło w Portugalii. Złośliwi wypominali mu, że średnio wychodzą z tego dwa wypadki na rajd.
- Wydaje mi się, że Robert po tym, co go spotkało w 2011 roku, szukał swojej tożsamości jako kierowca. Próbował na dużym ryzyku grać we "wszystko albo nic", stąd te liczne wypadki i szkody, urwane koła i wypadnięcia z trasy – ocenia psycholog sportu Daria Abramowicz.
Kubica miał coś do udowodnienia sobie i innym. - Kiedy zapytamy zawodnika, rywalizującego na najwyższym poziomie, kim jest, to w pierwszej kolejności odpowie, że sportowcem. Nieważne, czy to kierowca, lekkoatleta czy skoczek narciarski. To ogromna część tożsamości, a w wyniku poważnego urazu, okupionego długą rekonwalescencją, ona nagle znika i świat takiemu człowiekowi się wali. I myślę, że tak było u Roberta w tym w pierwszym etapie po wypadku, gdy pewnie dochodziło do próby udowodnienia sobie i może innym, że wcale nie jest tak źle. Tu nie chodziło nawet o taki sportowy wymiar, bardziej o złapanie się czegoś, co pozwoliłoby mu utrzymać swoją samoocenę i poczucie wartości – tłumaczy Abramowicz.
Rewolucja w sześć i pół roku
Jego rajdowa przygoda się kończyła, ale nasz twardziel nie przestał marzyć o F1. Chrzest bojowy, z towarzyszącymi mu wypadkami i awariami, miał za sobą, później były próby w wyścigach długodystansowych i w symulatorze bolidu.
Aż przyszedł rok 2017 i przełom. Czerwcowo-lipcowe testy na zaproszenie Renault. Nie zapomniał jeździć, choć sprawdzał się w aucie sprzed kilku sezonów, spisywał się na tyle imponująco, że zarezerwowano mu miejsce na oficjalne testy w sierpniu, już w tegorocznej maszynie. Na Hungaroringu to już nie były żarty, Kubica miał wsiąść do najnowszego i najszybszego modelu z tych, jakimi dotychczas jeździł.
Minęło sześć i pół roku od pamiętnego dramatu. W Formule 1 wiele się zmieniło. Przed wypadkiem Roberta wspomniany Vettel miał na koncie jeden mistrzowski tytuł (dziś ma cztery). Bolidy jeszcze ścigały się w Turcji, Walencji i Indiach (w kalendarzu F1 tych miejsc już nie ma). Od 2011 roku zadebiutowało 29 kierowców, w tym uznani już Daniel Ricciardo, Max Verstappen i Valtteri Bottas. Inny debiutant, Francuz Jules Bianchi, nie żyje - zmarł dwa lata temu, po tragicznym wypadku na torze w Japonii.
Oczywiście doszło również do rewolucji technologicznej. Bolidy tak napakowano, że stały się cięższe o prawie 90 kilogramów w porównaniu do tych, jakimi ścigano się w czasach Kubicy. Mają inne opony, szybciej się zużywające, tak by kierowcy częściej zajeżdżali do alei serwisowych i by klasyfikacja wyścigu nie była tak sztywna jak kiedyś. Jest też inny silnik, mocniejszy i z turbodoładowaniem, osiągający pułap tysiąca koni mechanicznych, coś co sześć sezonów temu pozostawało w sferze marzeń.
A przed Węgrami specjalnie z myślą o Polaku i jego prawej ręce dostosowano kierownicę, przyciski na niej poprzestawiano tak, aby te najważniejsze były najłatwiej dostępne.
Renault nie mogło o nim zapomnieć. - Gdy nagle kierowca doznaje wypadku, bardzo łatwo skasować numer telefonu i zapomnieć o tym facecie. Ale my mamy serce i Robert je ma. Więź między Renault i Robertem nie została utracona – w ładnych słowach o szczególnych relacjach kierowcy z zespołem opowiedział jeszcze szef Renault Cyril Abiteboul i wielkie testowanie można było zacząć.
Nawet garaż podekscytowany
Kubica zaczął z przytupem. Gdy wyjeżdżał z garażu, próbował ominąć tłum dziennikarzy. Po tylu latach przerwy miał prawo pomylić się w ocenie wymiarów bolidu. Zahaczył kołem o drzwi, z góry spadła tablica z wizerunkiem Nico Huelkenberga, dziś numeru jeden w Renault. "Nawet nasz garaż jest podekscytowany" – odtrąbiono na śmiesznie start testów bohatera dnia.
Oklaskiwali go polscy kibice, których pod Budapeszt przybyły dziesiątki, jak nie setki. Była biało-czerwona flaga z napisem "Forza Robert" na pół trybuny. Faktycznie, siła z nim była. Osiem godzin jazdy z przerwą na obiad i czwarty czas dnia, z nieco ponad sekundą straty do Vettela.
- Byliśmy świadkami bardzo imponującego powrotu faceta, o którym myślano, że już nigdy nie wsiądzie do wyścigowego samochodu - podsumował ekscytującą pierwszą środę sierpnia Nate Saunders, dziennikarz stacji ESPN.
Chciał jechać następnego dnia
Kubicy z bliska przyglądał się Cezary Gutowski z "Przeglądu Sportowego". W pamięci dziennikarza utkwiły reakcje kierowcy przed, w trakcie i już po testach.
- Gdy wyszedł z samochodu na przerwę na lunch, był bardzo skupiony. Widać było po nim, że ma za sobą ciężkie przedpołudnie. Wracał do samochodu w lepszym nastroju, był bardziej wyluzowany. Jeszcze bardziej zadowolony był na koniec, a przecież za sobą miał przejechany bardzo długi dystans, osiągając przy tym bardzo dobre czasy w danych konfiguracjach samochodu – relacjonuje to, co widział na Hungaroringu.
Gutowski był pod wrażeniem przygotowania fizycznego Roberta: - To były bardzo pożyteczne testy. Robert mógł zapoznać się z najnowszym samochodem, szybszym i bardziej wymagającym fizycznie od tych, które wcześniej testował. To ostatni krok, próba wejścia na ostatni level. Widać, że jest gotowy podjąć wyzwanie, sam to potwierdził, przejeżdżając dystans dwóch wyścigów w jeden dzień, a potem podkreślając, że może wskoczyć do bolidu nawet następnego dnia i przejechać kolejny taki dzień testów. To pokazuje, że jest w świetnej formie fizycznej.
W pierwszej sesji, do południa, Kubica przejechał najwięcej okrążeń ze wszystkich. Udowodnił coś jeszcze. Że wbrew temu, co można gdzieniegdzie usłyszeć, w osiąganiu imponujących czasów nie przeszkadza mu nawet prawa ręka, którą po wypadku trzeba było z takim mozołem składać. - Już po pierwszym teście w tym roku, w Walencji, powiedział, że jednak bardziej chodziło o ograniczenia psychiczne, nie fizyczne. Przełamał swego rodzaju barierę, aby przekonać się i sprawdzić, jak to wygląda z bliska. I okazało się, że wygląda bardzo obiecująco – podkreśla dziennikarz "PS".
Robert sam wielokrotnie powtarzał i jednocześnie uspokajał: - Z moimi ograniczeniami jazda bolidem F1 jest łatwiejsza niż samochodem rajdowym. Jazda po szutrze, w koleinach, oznacza ciągłą walkę z samochodem, kierownicą kręci się dużo więcej.
Ogromna pokusa
Pytanie, co teraz. Czy drzwi Formuły 1 faktycznie są dla niego otwarte? I jeśli miałby wrócić, to kiedy? Są tacy, którzy widzą Kubicę w bolidzie w warunkach wyścigowych nawet pod koniec sierpnia, w Grand Prix Belgii, w pierwszym starcie po wakacjach. Szef Renault zdążył już zaprzeczyć: - Sprawdzamy Roberta, ale nie na ten rok.
O tym, czy comeback nastąpi i kiedy, zadecyduje nie tylko gotowość Polaka. - Musimy zdawać sobie sprawę, że wiele zależy od rozgrywek zakulisowych. Robert, o czym najczęściej się mówi, miałby zastąpić w Renault Jolyona Palmera. Tylko że to kierowca, który ma bardzo dobrze skonstruowany kontrakt, on wnosi do budżetu zespołu sporą kwotę. Z drugiej strony miał w tym sezonie wiele przygód, sporo awarii, ale też własnych błędów, wycieczek poza tor. W ostatnim wyścigu wypadał z trasy na obu treningach. Co najgorsze, Jolyon w ogóle nie zdobywa punktów. Tym większa pokusa - i presja z zewnątrz - żeby ściągnąć faceta, który mógłby wsiąść do bolidu od razu i który prezentowałby odpowiedni poziom - tłumaczy Cezary Gutowski.
Jakub Gerber, były pilot Kubicy, nie chce czekać i już teraz gratuluje koledze. - Wiem, że bardzo dążył do tego, żeby wrócić do bolidu. Skoro zrobił na kimś wrażenie, to tylko czapki z głów przed nim. Chwała mu za to, że wrócił do sprawności fizycznej, a zwłaszcza psychicznej po takim przeżyciu. On chciał wrócić do świata, do którego należy. Drzemie w nim taka siła, która cały czas go napędza. Ta siła nazywa się Formuła 1 - przekonuje.
Został alternatywnym mistrzem
Świat F1 za nim tęskni, to jasne. Widać to było na Węgrzech, widać było też w publikacjach dziennikarzy motoryzacyjnych. Edd Straw, redaktor naczelny branżowego magazynu "Autosport", stworzył nawet alternatywną rzeczywistość, bez uwzględnienia wypadku z 2011 roku. W jego scenariuszu Kubica zamiast do szpitala trafił do Ferrari, do zespołu z jego przyjacielem, Hiszpanem Fernando Alonso. Zaczęli wygrywać na zmianę, z czasem to Polak został numerem jeden we włoskiej stajni.
"Ferrari robiło dalsze postępy w sezonie 2016 i choć mistrzostwo powinien był zdobyć Hamilton, awarie Mercedesa umożliwiły Kubicy zgarnięcie tytułu" - pisze Straw. W sezonie 2017 prowadzi oczywiście Kubica. "Ma czternaście punktów przewagi nad Lewisem Hamiltonem, podczas gdy Rosberg wciąż goni to złudne mistrzostwo świata" - można przeczytać w dalszej części.
To się oczywiście nigdy nie zdarzyło. Może autor artykułu trochę odleciał w przerzucaniu swoich myśli na papier, ale kto wie. Może tak wyglądałby dziś świat, gdyby nie ta przeklęta niedziela 6 lutego? Robert, wracaj!