Feminizm jest gorszy od raka, Ameryką rządzą cioty, a najbardziej dyskryminowaną i bezbronną grupą są dziś biali mężczyźni. Głosząca te hasła tzw. alt-prawica staje się właśnie wpływową siłą w Stanach. Kiełkująca w ciemnych czeluściach internetowych forów i w zaciszach pokoi graczy komputerowych, używająca skrajnie ostrego języka, wchodzi – za sprawą Trumpa – na polityczne salony. Jak doszło do tego, że liberalna i demokratyczna Ameryka wychowała wrogów liberalizmu i demokracji? To fascynująca historia, w której niebagatelną rolę odgrywają seks, pieniądze i gry wideo.
Feminizm jest gorszy od raka, Ameryką rządzą cioty, a najbardziej dyskryminowaną i bezbronną grupą są dziś biali mężczyźni. Głosząca te hasła tzw. alt-prawica staje się właśnie wpływową siłą w Stanach. Kiełkująca w ciemnych czeluściach internetowych forów i w zaciszach pokoi graczy komputerowych, używająca skrajnie ostrego języka, wchodzi – za sprawą Trumpa – na polityczne salony. Jak doszło do tego, że liberalna i demokratyczna Ameryka wychowała wrogów liberalizmu i demokracji? To fascynująca historia, w której niebagatelną rolę odgrywają seks, pieniądze i gry wideo.
Miało być tak pięknie. Tymczasem zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich przyniosło gorączkowe poszukiwanie odpowiedzi na wielkie pytanie tego roku: dlaczego? Nie dowierzano, że sama Hilary Clinton mogła przegrać w tych niepewnych czasach z kimś, kto nigdy nie sprawował urzędu, a z łamania tabu i obrażania ludzi uczynił swoją wizytówkę. To niepojęte! – komentatorzy i komentatorki załamywali ręce, a zdruzgotani fani Clinton (a być może i ona sama) ocierali łzy i przez kolejne dni wychodzili z głębokiego szoku.
To jednak, co dla jednych jest chaosem, dla innych jest porządkiem. Co dla jednych jest oburzające, innych śmieszy. W tych samych dniach, gdy amerykański establishment rozglądał się po dymiących ruinach starego porządku, na tych samych ruinach tańczyła już mało komu wcześniej znana, marginesowa i, wydawałoby się, pozbawiona znaczeniagrupka. Nazywa się alt-right – alternatywną prawicą i w dniu wyborów świętowała tryumf rewolucji, która podpala właśnie Stany.
To rewolucja przeciwko "zgniłej" liberalnej Ameryce, rewolucja, która ośmieszy i upokorzy tradycyjne media, dotychczasowe elity i starych ekspertów. Alt-prawica tę rewolucję wymyśliła, a Donald Trump pomógł zrealizować.
Alt-right to stwierdzenie, że "feminizm jest chorobą gorszą od raka", że "Ameryką rządzą cioty" oraz że "liberalizm to pomyłka". To pogląd, który mówi, że najbardziej dyskryminowaną i bezbronną grupą są dziś biali mężczyźni. To fascynacja Władimirem Putinem i pogarda dla "słabych" przywódców Zachodu. Słowem: mylą się wszyscy, republikanie i demokraci, a rację mają ci, którzy są przeciw wszystkim. Jak Trump.
Jeśli ktoś wcześniej o alt-prawicy nie słyszał – nie ma w tym nic dziwnego. Pojęcie to wystrzeliło na orbitę zainteresowania dopiero w trakcie kampanii wyborczej i po zwycięstwie jednego z największych outsiderów we współczesnej amerykańskiej polityce. Termin alt-right przylgnął ostatecznie właśnie do grupy niesłychanie kontrowersyjnych publicystów i internetowych trolli, zwolenników teorii spiskowych, środowisk wściekłych białych mężczyzn tworzących maskulinizm, czyli swoją odpowiedź na feminizm. Słowem: wszystkich radykalnych outsiderów, którzy postanowili zbuntować się przeciwko amerykańskiej kulturze jako takiej.
Nie jest to spójny ruch ani partia, lecz całkiem spójna ideologia, która podważa fundamenty waszyngtońskiej polityki. Alt-prawica jeszcze nie rządzi, to prawda. Ale pomogła wygrać Donaldowi Trumpowi i, zdaje się, nie ma zamiaru zniknąć z debaty w Ameryce. Można się jej bać, można się śmiać, można próbować ją zbagatelizować – ale nie da się udawać, że jej nie ma.
Najniebezpieczniejszy gracz
Stephen Bannon (ur. 1953) ma pucułowatą twarz i bladą cerę, nosi koszule bez krawata, sprane dżinsy i robocze kurtki. Na tle karykaturalnie bogatych, wysuszonych miliarderów o stalowych oczach (jak popkultura przedstawia zaplecze wielkiej polityki) nie wydaje się być "najniebezpieczniejszym graczem Ameryki". A tak właśnie nazwał go – nie bez racji – tygodnik "Bloomberg", którego dziennikarz Joshua Green poznał kulisy obozu Trumpa. Bannon był szefem jego kampanii, a po wygranej został strategicznym doradcą w Białym Domu.
Główny strateg wygląda jak wiecznie zaspany wujek na imieninach – taki, który pracuje w prowincjonalnym banku albo zajmuje się hurtową sprzedażą glazury. Niedbały strój ukrywa jednak milionera o samorodnym talencie politycznym, który w połączeniu z górą dobrze wydanych pieniędzy odniósł upragniony sukces – sukces, który miał być nagrodą za wieloletnie frustracje, rozczarowania i upokorzenie.
Bannon w młodości służył w marynarce wojennej, w latach 90. pracował dla banku Goldman Sachs, a stamtąd przeszedł do Hollywood. Bycie świadkiem rozpusty i moralnego upadku, jakie widział w sercu amerykańskiego przemysłu rozrywkowego, umocniło w nim pogardę dla elit, wręcz nienawiść do wszystkiego, co reprezentuje sobą amerykański establishment rozrywki, mediów i polityki.
Z czasów w Hollywood został mu niesłychanie cenny spadek: część praw do popularnego serialu "Seinfeld", który później dorobi się statusu kultowego, a wielu osobom – w tym Bannonowi – przyniesie miliony. Te pieniądze od przynajmniej 10 lat Bannon inwestuje w projekty, które z jego osobistych niechęci tworzą polityczną i ideologiczną machinę, która przyczyniła się do wygranej Trumpa.
W 2012 r. zmarł Andrew Breitbart, który od kilku lat prowadził radykalnie prawicową stronę internetową z własnym nazwiskiem w nagłówku. Stery po nim przejął właśnie Bannon, pod którego okiem (i dzięki którego pieniądzom) portal Breitbart stał się istną fabryką niewygodnych dla władzy (i nie zawsze prawdziwych) newsów. Każdy, kto chciał przeczytać o dwulicowości feministek i uniwersyteckich elit, seksskandalach z udziałem polityków, a na deser poznać pijackie ekscesy celebrytów, dzięki portalowi Breitbart mógł to zrobić. Breitbart od lat nie odpuszcza demokratom: nie ma sprawy ani wydarzenia, które nie stanowiłyby dla piszących tam autorów i autorek okazji do zaatakowania ich. Islam, terroryzm, małżeństwa LGBT, feminizm, zamieszki w amerykańskich miastach, upadek rodziny, negatywny bilans handlowy z Chinami – za wszystkie problemy razem i każdy z osobna odpowiada "liberalno-lewicowy establishment".
Redaktor naczelny Breitbarta dofinansuje też Government Accountability Institute – rodzaj think tanku i komórki dziennikarstwa śledczego, którego pracy owocem jest książka "Clinton Cash", poświęcona powiązaniom finansowym fundacji Clintonów. Pokazuje ona, że za tą fundacją mają stać brudne pieniądze: sowite honoraria za wykłady w niedemokratycznych państwach, jakie wygłaszał Bill Clinton, czy dotacje od firm z Kazachstanu.
Książka wzbudziła olbrzymie kontrowersje – część osób podkreślała, że zawiera nieprawdziwe informacje lub tezy, które później autor musiał wycofać, inni jednak zawierzyli autorowi i odwrócili się od Clinton. Po książce powstał film – wyświetlany również na pokazie w Polsce – którego współproducentem był Bannon.
Szef Breitbarta usilnie lansuje też tezę, że "jesteśmy na wojnie z dżihadystycznym islamo-faszyzmem" i tylko powrót do "judeo-chrześcijańskiego kapitalizmu" sprzed Oświecenia uratuje Zachód. Terroryzm i imigracja staną się później głównymi tematami dla jego mediów i przyciągną setki tysięcy młodych użytkowników, z których wielu z dumą określa się właśnie jako alt-prawica – sprzeciwiająca się liberalizmowi, feminizmowi i globalizacji, ale przede wszystkim wroga imigrantom i obsesyjnie walcząca z islamem.
Dyskryminacja białego mężczyzny
Na tych tropach wykuwa się nowa ideologia, odmienna od programu partii republikańskiej, obojętna wobec wielu spraw gospodarczych, przeciwna też amerykańskiemu interwencjonizmowi na świecie, za to przekonana ponad wszystko o upadku dotychczasowej kultury i polityki, za który przede wszystkim odpowiadają liberalni politycy.
To Hillary Clinton i Barack Obama "stworzyli" Państwo Islamskie – przez swoją politykę na Bliskim Wschodzie – a następnie otworzyli drzwi, aby terroryści wdarli się na amerykańską ziemię. Na fali społecznego lęku przed islamskim terroryzmem do obiegu wróciły wygrzebane z niechlubnych kart amerykańskiej historii kategorie "etnicznego egoizmu", "białego państwa" oraz postulat zamknięcia granic przed "obcymi kulturami". Jakkolwiek niecodziennie brzmiałoby to w społeczeństwie zbudowanym przez imigrantów – wielu Amerykanów i Amerykanek, nie zawsze radykałów, zaczęło z uznaniem wypowiadać się o europejskim państwie narodowym i mechanizmach kontroli granic.
Na łamach Breitbarta uporczywie promowano też tezę, jakoby wraz z pojawieniem się feminizmu, ruchów czarnych obywateli i akceptacji dla homoseksualności to biali heteroseksualni mężczyźni stali się grupą dyskryminowaną i pozbawioną uwagi państwa.
Portal długo był marginesem, ale teraz stał się nowym centrum – w okolicach wyborów zasięg medium Bannona przeskoczył na Facebooku "New York Timesa" i "Washington Post".
Gamergate, czyli stop feminazizmowi
Dla alt-prawicy wydarzył się jeszcze jeden, pozornie bardzo odległy, przełom. I tam Bannon wyczuł dla siebie okazję.
2014 r. przyniósł tzw. aferę #Gamergate. Poszło o rolę kobiet w przemyśle gier wideo i branży technologicznej. Kobiety zajmujące się produkcją gier, recenzentki i komentatorki spotkała wtedy zmasowana krytyka, rodzaj zemsty czy próby publicznego linczu. Początkiem całej afery był incydent, w którym były życiowy partner twórczyni gier Zoe Quinn obsmarował ją na blogu. Zarzucił jej liczne zdrady, w tym z dziennikarzem z branży gier. Zarzuty, jak się okazało, trafiły w czuły punkt. Ośmielona atmosferą część graczy dosłownie rzuciła się na Quinn i inne kobiety w branży. W ciągnącej się miesiącami fali dyskusji na forach i publikowanych w branżowych magazynach polemik odmalowano kobiety według starych jak świat seksistowskich wzorów: niekompetentne, awansujące przez łóżko, rozhisteryzowane i płaczliwe, nieobiektywne i za wszelką cenę poszukujące uznania.
Linie konfliktu zostały zarysowane między "prawdziwymi" graczami i "wtrącającymi się feministkami". Mimo więc, że kobiety stanowią blisko połowę – a według niektórych badań nawet więcej – graczy, to na Quinn oraz szereg dziennikarek czy krytyczek została zrzucona wina za wszystkie realne i wydumane problemy "chłopców, którzy chcą pozostać chłopcami".
Anita Sarkeesian, krytyczka, która na YouTube'ie zajmowała się wizerunkami kobiet w grach – analizowała to, jak wyglądają i jakie pełnią role w fabułach, naświetlała stereotypy i pokazywała przykłady pozytywne – została również zmieszana z błotem. Zarzucano jej, że chce "zakazać seksownych kobiet", oskarżano o próbę cenzury i przemądrzałe, wyższościowe podejście. Twierdzono, że kobiety wypowiadające się o grach to "inwazja agresywnego feminizmu" i "upolitycznienie" dziecięco niewinnego świata.
Quinn i Sarkeesian zaczęły dostawać groźby gwałtu, upubliczniono ich adresy domowe i zdjęcia, zaczęto rozpowszechniać poufne informacje. Na forum 4chan aktywnie poszukiwano ochotników skłonnych hakować ich konta i zatruwać życie. Część kobiet – po tym, jak dostawały wiadomości w rodzaju "idę do ciebie z łomem i wsadzę ci go w dupę" – wyprowadziła się z domów. Uniwersytet stanowy Utah przed jednym z wykładów feministycznej krytyczki gier wideo dostał pogróżki o planowanym zamachu terrorystycznym.
Afera #Gamergate upolityczniła "środowisko". Najwięksi trolle i najbardziej zapiekli w swojej wojnie z kobietami aktywiści odkryli zarazem bezkarność, skuteczność i rodzaj perwersyjnej przyjemności z porzucenia hamulców. Choć faktycznie zaangażowanych ludzi nie było aż tak wielu, to ujawnili destrukcyjny potencjał, jaki nie uciekł uwadze największych mediów. Swoje łamy otworzył dla nich jednak najpierw Breitbart. I przy okazji stworzył potwora.
"Niebezpieczny pedał" Yiannopoulos
Większość wątków nurtu alt-right – od niechęci do feminizmu i islamu przez pogardę dla establishmentu po kpinę ze starych mediów – połączył w jedno i użyczył im twarzy naczelny gwiazdor internetowego trollingu. To pochodzący z Wielkiej Brytanii Milo Yiannopoulos, przedstawiający się jako gej, katolik i wyznawca Trumpa. Przybrał pseudonim "niebezpieczny pedał". Na zdjęciach ze swoich wykładów umieszcza ceny ubrań, jakie nosi: marynarka od tego projektanta, koszula od tego. Opowiada, że wie dużo o grach, bo "wydymał sporo graczy".
Jego istnienie w debacie publicznej, a zarazem polityczny "program" można opisać właściwie tylko za pomocą cytatów z niego samego. O aborcji twierdzi, że jest zła, bo "zabija wszystkie czarne dzieci, z których za 20 lat mógłby zrobić sobie harem". O gejach mówi, że to najlepszy sort ludzi, więc nie powinno się im pozwalać na związki partnerskie, bo wtedy nie przekazują genów. O feminizmie: że to rak i najważniejszy powód samobójstw młodych mężczyzn. Za każdym razem, kiedy ktoś próbuje zmusić go do wzięcia odpowiedzialności za słowa, ten odpowiada, że najwyraźniej liberałowie nie znają się na żartach, nie rozumieją ironii i wierzą, że tylko oni mają monopol na prowokacje. Tym Yiannopoulos jest na pewno: prowokatorem, który trafnie zauważył, że im bardziej groteskowe, oburzające dla mainstreamu i zaczepne teksty produkuje, tym więcej uwagi przyciąga.
To on napisał najdłuższy pamflet na cześć "tryumfu wolności i równości", jakim miała być #Gamergate. To on został wyrzucony z Twittera za falę nienawiści, jaka spadła na aktorkę Leslie Jones po premierze kobiecego remake'u "Pogromców Duchów", o której pisał że jest "półanalfabetką" i dostała rolę tylko dlatego, żeby brzydkie kobiety poczuły się lepiej.
To on jest wreszcie autorem najpopularniejszego tekstu określającego różnorodną zbieraninę, która zjednoczy się pod parasolem alt-right. "Młodych buntowników, podgrupę alt-prawicy, przyciąga nie intelektualne przebudzenie albo instynktowny konserwatyzm. Jak na ironię, przyciąga ich to samo, co powojenne pokolenie zbliżyło do Nowej Lewicy w latach 60.: obietnica zabawy, przekroczenia, rzucenia wyzwania normom społecznym, których zwyczajnie nie rozumieją" – dowodził nie gdzie indziej jak na portalu Bannona.
"Tak jak dzieciaki lat 60. szokowały rodziców długimi włosami, rozwiązłością i rock'n'rollem, tak dzisiejsze brygady alt-prawicy szokują starsze pokolenie oburzającymi karykaturami: fikcyjnego Żyda Shomo Shekelburga oraz <>, czyli internetowymi żartami z ludobójstwa w Bośni" – kontynuował.
Przewrotność tej kuriozalnej opowieści o kulturowym buncie młodzieży jest widoczna bez konieczności czytania między wierszami. Yiannopoulos i szereg głównie młodych zwolenników "kulturowej kontrrewolucji" uważa się za rodzaj awangardy i społecznego buntu przeciwko skostniałemu społeczeństwu. Tyle tylko, że w latach 60. postulaty młodzieżowej kontrkultury dotyczyły desegregacji w szkołach, niezgody na wojnę w Wietnamie, pacyfizmu, praw kobiet i mniejszości – dziś natomiast idzie o bunt przeciwko liberalizmowi.
Putin lepszy niż Clinton
Głównym zmartwieniem i solą w oku Yiannopoulosa i jemu podobnych jest "terror politycznej poprawności". Uważają oni, że współczesna amerykańska kultura dyskryminuje białych mężczyzn, promując multikulturalizm i różnorodność ich kosztem. Twierdzą, że w polityce i kulturze nie ma już żadnych sposobów na to, aby wyrazić dumę z bycia białym mężczyzną, bo zewsząd płyną zarzuty o rasizm. "Feminizm i islam chcą zniszczyć Amerykę" - powtarza publiczności, w większości młodym chłopakom ten "niebezpieczny pedał".
Równocześnie Yiannopoulos i jemu podobni starają się sprowokować jak najwięcej osób, by potem przedstawiać się jako ofiary represji i cenzury ze strony establishmentu – nazywanego "umierającymi mediami" albo "dinozaurami". Czasami udaje się im zresztą paść ofiarą sytuacji naprawdę groźnych – przynajmniej dwukrotnie grożono podłożeniem bomby w miejscu, gdzie występował.
Trolle wychodzą z sieci
Duża część tego obrazoburczego języka – jaki w końcu przeniknął do kampanii prezydenckiej – wzięła się z kultury internetowych forów. Przez lata w świecie, który rzadko uważnie obserwowany jest przez duże media – na chanach, małych grupach dyskusyjnych, filmikach na YouTube'ie i w wykładach mikrocelebrytów internetu – wykuwał się nowy język: ze swoimi własnymi odniesieniami, innymi tabu i słownikiem. Wąska, ale zdeterminowana i biegła w nowych mediach grupa posługująca się nim stopniowo zaczęła nawracać się na nieczęste w amerykańskiej polityce idee: nacjonalizm, wspomniany "maskulinizm", wrogość do liberalnej demokracji i pochwałę rządów silnej ręki.
Platformy 4chan czy Reddit, które dały początek zjawiskom trollingu, są bezlitosne dla wszystkich świętości: papieża, prezydentów, celebrytów, ofiar wojen. Wszyscy są wyśmiewani i ze wszystkich można okrutnie kpić. Problem powstaje wtedy, kiedy grupa sfrustrowanych osób wychowanych na dość libertyńskim podejściu do wolności słowa i debaty przenosi zasady z chanów na zewnątrz – kiedy toksyna nagromadzonego hejtu i wściekłości rozlewa się i staje paliwem prawdziwej rewolucji. Do tego doszło w minionym roku.
Donald Trump okazał się wymarzonym kandydatem na te okoliczności. Nie tylko głośno opowiedział się za "wielką Ameryką" zamkniętą na imigrantów, opierającą swoją dumę i potęgę na starych i sprawdzonych wzorcach. Trump zbudował swoją markę na łamaniu tabu i kpinie z ustalonych wzorów. W toku kampanii zdążył obrazić świętości ważne i dla republikanów, i dla demokratów: weteranów i bohaterów wojennych, niepełnosprawnych, wolne media i pogrążone w żałobie rodziny. Insynuował – powtarzając te tezy wprost za stronami internetowymi produkującymi teorie spiskowe – jakoby "tysiące muzułmanów w New Jersey świętowały zamachy z 11 września". Ktokolwiek był obrażony na elity i media, mógł dzięki Trumpowi usłyszeć w końcu, jak ktoś kpi z wielkomiejskich, liberalnych pyszałków i ekspertów od wszystkiego.
Jego romans z alt-prawicą nie był zbiegiem okoliczności. Gdy otrzymał nominację partii republikańskiej, obdzwonił wszystkich liczących się publicystów prawicy, każdemu opowiadając te same pochwały i składając mgliste obietnice. Jak się później okazało, sondował przyszłych sojuszników, szukając poręcznego narzędzia do swojej walki z establishmentem. Najlepszy okazał się właśnie Bannon – człowiek, który zainwestował prywatną fortunę w filmy, książki i portal ujawniające obłudę (przede wszystkim demokratycznej) elity z Waszyngtonu. To bezkompromisowość, determinacja i rewolucyjne nastawienie Bannona przekonało Trumpa do związania się z nim i jego platformą alt-prawicy na przyszłość.
Gdy środowiska tak wprawione w internetowych walkach weszły w kampanię polityczną, wystrzeliły ją na nową orbitę – mimo że alt-prawica sama z siebie nie byłaby istotna, to w połączeniu z pieniędzmi Bannona, rozpoznawalnością Trumpa i w realiach kampanii innej niż wszystkie to właśnie ich idee i pomysły zaczęły się sprawdzać.
Słomka, która złamała wielbłądzi grzbiet
A nic nie sprzedaje się tak jak skandal. Alt-prawicowa wyobraźnia razem z wysokimi umiejętnościami technicznymi złożyły się na wysoce efektywną maszynkę wyborczą. Po każdej wypowiedzi Clinton, po każdym artykule dużej gazety czy wypowiedzi znanego polityka w redakcji Breitbart czy sztabie Trumpa gotował się do pracy tuzin reporterów, dziennikarek (tak, są tam kobiety) i publicystów – każdy atak należało odeprzeć zwielokrotnioną siłą. Na pewnym etapie alt-prawica w sztabie Trumpa produkowała już skandale i oburzające nagłówki, zmyślone i prawdziwe afery na pełen etat.
Wszystkie wątki połączyły się latem tego roku. Bannon został szefem kampanii Trumpa, gdy ten dostał nominację republikanów. Razem z innymi podobnymi sobie outsiderami przeprowadził najbardziej obrazoburczą i brutalną kampanię w nowoczesnej amerykańskiej polityce. Zaangażował w nią całe swoje imperium medialne i rzesze wyznawców. Oczywiście, że sam Bannon i wypromowany przez niego nurt alt-prawicy nie byli jedynymi autorami tego sukcesu, ale wiele wskazuje, że byli, jak mówią Amerykanie, "słomką, która złamała wielbłądzi grzbiet".
Alt-right stała się nową kontrkulturą zbuntowanych i wściekłych, którzy za nic mają reguły i język współczesnej polityki i chcą odesłać ją na śmietnik. Posiadają wiele z cech wielu poprzednich buntów – świeży język, autentyczność, zdolność prowokacji. Oskarżani o rasizm czy nienawiść do kobiet przyjmują te zarzuty z obojętnością albo rodzajem przewrotnej dumy. Przez lata ich poglądy były wyśmiewane albo ignorowane – jednak żadna z tych strategii się nie powiodła. Im bardziej ich potępiano, tym bardziej rośli w siłę. Teraz zaś trzeba znaleźć sposób, by z nimi polemizować, nie dać się im zagonić do narożnika.
Kontrrewolucja pod hasłem alt-right faktycznie się powiodła. Mainstream i margines zamieniły się miejscami. Donald Trump jest prezydentem, a Stephen Bannon został nominowany na szefa strategii Białego Domu. "Niebezpieczny pedał" Milo Yiannopoulos zabawia swoich fanów opowieściami o tym, jak to on zostanie rzecznikiem administracji prezydenta. To ostatnie jest mało prawdopodobne. Ale równie mało prawdopodobne było, że nikomu wcześniej nieznany radykalny nurt obejdzie z prawej strony całą partię republikańską, ośmieszy i zostawi w tyle wiele uznanych mediów, a "niewybieralny" kandydat zostanie zwycięzcą amerykańskich wyborów.
Elity mediów i polityki są mocno poobijane – na razie wiedzą tylko, kto im tak dołożył, ale jak się odwinąć, nie wie nikt.
Jakub Dymek, Dziennik Opinii Krytyka Polityczna