Kilkaset dzieci imigrantów nie mogło jeść obiadów w szkolnych stołówkach z włoskimi dziećmi. Nie dostają się do przedszkoli, nie mają dofinansowania do podręczników. Od kilku tygodni we Włoszech toczy się gorąca debata o dyskryminacji przyjezdnych i o tym, do czego może doprowadzić rosnąca niechęć do imigrantów, podsycana przez rządzących.
Rok szkolny w Lodi rozpoczął się smutnym obrazkiem - dzieci podzielono ze względu na ich pochodzenie. Sprawę nagłośniły media, rozpoczynając tym samym gorącą debatę na temat antyimigranckich nastrojów w kraju. W reportażu telewizji La7 widać włoskie dzieci, które w radosnych nastrojach jedzą obiad w szkolnej stołówce. Dzieci migrantów są w osobnej sali, piętro niżej, i jedzą kanapki przyniesione z domu. To efekt nowych przepisów wprowadzonych przez burmistrz Lodi.
- Jem na dole, tam, gdzie się jada kanapki. A chciałem jeść z kolegami. Jestem trochę smutny i wydaje mi się to dziwne, że dzieli się dzieci. Włoskie dzieci jedzą w stołówce, a my nie – przyznaje kilkuletni chłopiec w rozmowie z dziennikarką La7. Jego mama opowiada z kolei, że we Włoszech mieszka od kilku lat i nigdy nie czuła się tak dyskryminowana jak teraz.
Podsycanie lęków
W ciągu tych kilku lat nastroje wśród Włochów znacząco się zmieniły. Wyraźnie pokazały to tegoroczne wybory parlamentarne, po których do władzy doszły antyimigrancka Liga i antysystemowy Ruch 5 Gwiazd. Na czele tej pierwszej stoi Matteo Salvini, oficjalnie wicepremier, który tak naprawdę rządzi krajem z tylnego fotela.
Salvini zbudował swoją popularność na hasłach antyimigranckich. Podczas kampanii wyborczej zapowiadał, że wyrzuci z Włoch pół miliona migrantów. Dwa dni po zaprzysiężeniu rządu poleciał na Sycylię i oświadczył, że mogą się już pakować, a po kolejnych kilku dniach odmówił wpuszczenia do włoskiego portu statku Aquarius z ponad 600 afrykańskimi imigrantami na pokładzie. Kiedy Europa krytykowała taką postawę, we Włoszech słupki poparcia dla Ligi zaczęły rosnąć. W ciągu kolejnych sześciu miesięcy poszybowały z 17 proc. do 30 proc. Hasła Salviniego trafiły na podatny grunt.
Włochy przez wiele lat były jednym z państw, do których najczęściej docierali przybysze z Afryki i Bliskiego Wschodu. Według oficjalnych danych w kraju mieszka teraz nawet 5 milionów imigrantów, z czego 4 miliony to osoby urodzone poza granicami Unii Europejskiej. Poza nimi są oczywiście setki tysięcy osób, które we Włoszech przebywają nielegalnie.
Ta fala, jak twierdzi włoski rząd, została już zatrzymana. W tym roku granicę przekroczyło o 80 proc. mniej imigrantów niż w roku poprzednim. Nie zmienia to jednak faktu, że ci, którzy już tu są, stanowią niemal 7 proc. społeczeństwa. Społeczeństwa, któremu jak pokazały wybory, przestaje się to podobać. Skrajnie prawicowi politycy cały czas tę niechęć podsycają. Podobnie jak w kampanii wyborczej, tak i po wyborach, w swoich przekazach budują niechęć i lęk przez imigrantami, znajdując w tym sposób na utrzymanie poparcia. To jednak prosta droga do dyskryminacji, która - jak uczy historia - może być bardzo niebezpieczna.
Szkolna stołówka nie dla dzieci migrantów
Na razie rządzący takiego niebezpieczeństwa zdają się nie zauważać. Jako że hasła i działania wymierzone w imigrantów działają w skali całego kraju, również lokalni działacze Ligi postanowili zbić na nich swój polityczny kapitał. Niektórzy bardzo dosłownie potraktowali hasło swojego lidera "Po pierwsze Włosi". Symbolem tych działań stała się sprawa z Lodi, szeroko komentowana w całym kraju.
Rok szkolny dla dzieci migrantów w tym niewielkim mieście na północy Włoch nie zaczął się zbyt dobrze. Nie mogły jeść obiadów w szkole razem ze swoimi włoskimi kolegami. Stało się tak, ponieważ działania lokalnych władz sprawiły, iż nie było ich na to stać.
Cena szkolnego obiadu zależy od zarobków. Pełna stawka, dla najbogatszych, to 5 euro dziennie. Rodziny, których dochód nie przekracza 8 tysięcy euro rocznie, płacą najmniej - 1,70 euro dziennie za jedno dziecko. W przypadku większej liczby dzieci za kolejne płacą jeszcze mniej lub wcale. To ważne dla rodzin pochodzących z krajów muzułmańskich, które najczęściej są wielodzietne.
W poprzednim roku szkolnym, by skorzystać ze zniżki, wystarczyło oświadczenie o wysokości dochodów. W tym roku władze Lodi wymagają dodatkowych dokumentów od osób spoza Unii Europejskiej. Muszą one przedstawić zaświadczenia z kraju pochodzenia, potwierdzające, że nie posiadają tam żadnego majątku. Zaświadczenia muszą być przetłumaczone na język włoski, opatrzone znaczkiem i pieczątką. Pomijając duże koszty uzyskania takich dokumentów, największym problemem jest to, że w krajach, które migranci opuścili, najczęściej takich dokumentów po prostu nie da się uzyskać, chociażby dlatego, że trwa w nich wojna.
Dlatego ponad 200 dzieci w Lodi od tego roku nie je w szkołach obiadów. Większość z nich przynosi kanapki, których jednak zgodnie z regulaminem nie mogą jeść w stołówkach, tylko w oddzielnych pomieszczeniach.
Nowe przepisy dotyczą też zasad korzystania ze szkolnych autobusów. Rodziny, które nie wykażą niskich dochodów, zamiast 90 muszą za nie płacić 210 euro za kwartał, a na to w większości nie mogą sobie pozwolić.
Segregacja czy przestrzeganie zasad
- To oburzające – ocenia w rozmowie z Magazynem TVN24Elisa Benatoz Ruchu 5 Gwiazd, czyli rządowego koalicjanta Ligi.- Oczywiście reguł trzeba przestrzegać, ale nie mogą cierpieć dzieci. Jak można zostawić je bez szkolnych obiadów i segregować? Jak można je włączać w spory, które toczą dorośli? – pyta Benato.
Burmistrz Lodi rozumie to inaczej. - Jeśli nie stać mnie na opłacenie pełnej stawki, a nie mam wymaganych dokumentów, żeby skorzystać ze zniżek, to wożę dziecko do szkoły rowerem, samochodem czy odprowadzam na piechotę. Jeśli nie stać mnie na stołówkę, to na przykład zabieram dzieci na obiad do domu – broni się Sara Casanova z Ligi. I dodaje, że w poprzednich latach wiele osób oszukiwało władze gminy, zmuszając je do dopłacania za usługi, chociaż im się to nie należało.
Decyzję Casanovy wsparł Matteo Salvini. – Wszyscy muszą płacić, wszyscy muszą być równo traktowani. Tymczasem są osoby, które mogłyby płacić, a tego nie robią. I to jest obraza dla włoskich rodziców, i dla obcokrajowców, którzy płacą jak należy - oznajmił.
Mieszkańcy Lodi, podobnie jak politycy, są w tej sprawie podzieleni. Część z nich protestowała, domagając się zmiany przepisów. Ponad 2 tysiące osób wzięło udział w zbiórce pieniędzy na rzecz dzieci z rodzin imigrantów. Udało się zebrać 60 tysięcy euro, co wystarczy na opłacenie im szkolnych obiadów do końca 2018 roku. Na razie nie wiadomo, co dalej. Mimo że apele do burmistrz Casanovy nie ustają, ta zapowiada, że w nowych przepisach nie zmieni nawet przecinka. Są osoby, które taką postawę chwalą, tłumacząc, że we Włoszech panuje na tyle zła sytuacja gospodarcza, iż na pomoc migrantom ich po prostu nie stać.
- Musimy być przygotowani na to, że taki przypadek jak w Lodi, smutny i nie do zaakceptowania, może się powtórzyć. Ani Włochy, ani Europa nie poradziły sobie z problemem migracji. A codziennymi problemami wynikającymi ze źle prowadzonej polityki zostały obciążone włoskie rodziny – przekonuje w rozmowie z Magazynem TVN24 włoski dziennikarz Sebastiano Giorgi.
Drogie nie tylko obiady
Obiady w stołówkach to jednak niejedyny problem migrantów uczących się we Włoszech. Są nim też podręczniki. O ile w szkole podstawowej są bezpłatne, na kolejnych etapach nauki płacą za nie rodzice. I to dużo. Według informacji organizacji konsumenckiej Federconsumatori w roku szkolnym 2018/2019 rodzice wydadzą na podręczniki średnio ok. 457 euro na jedno dziecko uczące się w szkole ponadpodstawowej.
W tym przypadku również obowiązują zniżki dla najbiedniejszych, ale tu zaczynają się schody. Od tego roku szkolnego władze regionu Wenecja Euganejska na północnym-wschodzie Włoch zaczęły wymagać, dokładnie jak w przypadku Lodi, dodatkowych dokumentów od osób spoza Unii Europejskiej. Tłumaczyły, że to nie żadna dyskryminacja, tylko przestrzeganie prawa. Innego zdania jest Monica Sambo z opozycyjnej Partii Demokratycznej. – To jest coś takiego, co wy w Polsce nazywacie "strajkiem włoskim", czyli nadmierna skrupulatność. Wszystko jest kwestią interpretacji. Te przepisy istniały wcześniej, ale były inaczej interpretowane. Kiedyś wystarczyło oświadczenie o dochodach. Teraz wymaga się jeszcze dokumentów z kraju pochodzenia. Jest krótki czas na ich uzyskanie, wiąże się to z ogromnymi wydatkami, a często jest po prostu niemożliwe, bo niektóre kraje w ogóle ich nie wydają. To jest dyskryminacja - mówi Magazynowi TVN24 Sambo.
Podobnego zdania, jak się okazało, było też wielu mieszkańców regionu, którzy zaprotestowali przeciwko tym przepisom. I odnieśli sukces. Władze regionu cofnęły wcześniejszą decyzję. Zdecydowały, że nie będą jednak wymagać trudnych do zdobycia zaświadczeń z kraju pochodzenia. Problem polega na tym, że wymagania złagodzono za późno - po upływie terminu składania wniosków…
- To absurd. W ten sposób wyklucza się dzieci, które chcą się uczyć w naszym kraju, które chcą się integrować. To tylko pogorszy sytuację, stworzy nowe problemy. To zmierza w stronę rasizmu – dodaje Monica Sambo.
Mniej dzieci migrantów w klasach
Nie będzie też integrować się ponad siedemdziesięcioro dzieci migrantów w Monfalcone na północy Włoch. Nie dostały się do przedszkoli. Wszystko przez nowe przepisy, opracowane przez miejscową burmistrz Annę Cisint, aktywistkę Ligi. Od września wprowadziła limit przyjęć dla obcokrajowców – ich liczba nie może przekroczyć 45 procent przedszkolaków w jednej grupie. Są przedszkola, które zinterpretowały to w taki sposób, że w pierwszej kolejności przyjmują włoskie dzieci, a pozostałe tylko wtedy, jeśli zostaną miejsca. Tych najczęściej brakuje.
Zgodnie z włoskim prawem teoretycznie można taki limit przyjąć, ale trzeba zagwarantować dzieciom miejsce w innej placówce, zapewnić transport do niej i odpowiednio wcześnie o wszystkim poinformować rodziców. W Monfalcone zabrakło zwłaszcza tego ostatniego elementu. Rodzice narzekali, że o wszystkim dowiedzieli się w ostatniej chwili.
Sprawa trafiła do włoskiego parlamentu. Senator Partii Demokratycznej Tatjana Rojc zażądała wyjaśnień od ministra edukacji. Jej zdaniem przepisy z Monfalcone naruszają dwa artykuły włoskiej konstytucji, które gwarantują wszystkim równość i jednakowe prawo do edukacji. Konkretnych efektów interwencji pani senator na razie brak.
Swoje zdanie wyraził już natomiast wicepremier Matteo Salvini i, podobnie jak w przypadku Lodi, wsparł koleżankę z partii. Na facebookowym profilu napisał: “Wspaniała burmistrz Monfalcone (z Ligi), trzeba przestrzegać ograniczeń co do liczby obcokrajowców w klasach”.
Jednych to oburza. Uważają, że to rasizm i dyskryminacja. Inni pomysłowi przyklaskują. Do toczącej się w kraju dyskusji włączył się Toni Capuozzo, powszechnie poważany dziennikarz.
- Droga do rasizmu w Monfalcone jest jeszcze daleka. Ten pomysł raczej sprzyja integracji (...). Wyobrażacie sobie klasę, w której jest dwadzieścioro dzieci z Bangladeszu i trójka Włochów? W takim przypadku też znalazłby się ktoś, kto nazwałby to rasizmem - dowodził.
W kraju, w którym oficjalnie jest wspomnianych już 5 milionów imigrantów, zdarzają się klasy przez nich zdominowane. Nauczyciele narzekają, że trudno prowadzić im lekcje i że nie sprzyja to integracji, a wręcz przeciwnie – tworzą się "klasy-getta". Na razie nie ma jednak dobrego rozwiązania tego problemu.
Ataki na tle rasistowskim
Migranci mieszkający we Włoszech narzekają na nowe przepisy, które uderzają ich po kieszeni. Ale przede wszystkim boją się ataków fizycznych. W ostatnich miesiącach wzrosła liczba napadów na tle rasistowskim. Luigi Mastrodonato, dziennikarz zajmujący się tematami migracji i praw człowieka wyliczył, że w ciągu pierwszych 100 dni od zaprzysiężenia obecnego rządu miało miejsce 56 takich ataków, z czego 14 przy użyciu broni palnej. Dla porównania łącznie w całym 2016 roku odnotowano 28 ataków o podłożu rasowym. Sprawie chce przyjrzeć się Organizacja Narodów Zjednoczonych, która wysyła do Włoch swoich obserwatorów.
Ataków nie można oczywiście wprost łączyć z polityką obecnego rządu, który oficjalnie je potępia, ale wielu ekspertów wskazuje na "atmosferę przyzwolenia" na takie czyny.
Matteo Salvini publicznie poparł zarówno działania burmistrz Monfalcone, jak i Lodi. Chociaż w tym drugim przypadku, po nasilonych protestach i publicznej debacie, nieco złagodził swoje stanowisko, mówiąc, że w zasadzie przy zniżkach na obiady oświadczenie o zarobkach powinno wystarczyć.
Sam zaproponował jednak kolejne zmiany przepisów, które uderzają wprost w imigrantów. Chce, żeby "małe etniczne sklepy", jak je nazwał, zamykać najpóźniej o godzinie 21, bo wieczorami "stają się miejscem spotkań pijanych ludzi i handlarzy narkotyków". Na swoim oficjalnym facebookowym profilu w dość wulgarny sposób opisał, że wspomniane osoby załatwiają też swoje potrzeby fizjologiczne w okolicach sklepów, dlatego dla "dobra wszystkich" wieczorami placówki powinny być po prostu zamknięte. Arena Idei. Debata o uchodźcach »
Na to zareagował unijny polityk Guy Verhofstadt, który propozycję Salviniego nazwał "rasizmem ubranym w fałszywy patriotyzm". "Salvini niebezpiecznie i tchórzliwie dzieli Włochy, żeby przysłonić niezdolność do spełnienia obietnic wyborczych" – napisał na portalu społecznościowym szef unijnej frakcji Liberałów.
Włoskie nastroje
Oczywiście sytuacja we Włoszech nie jest zero-jedynkowa. Nie wszyscy są przeciwni imigrantom. Jest wiele inicjatyw, zarówno organizacji pozarządowych, jak i prywatnych osób, które pomagają, integrują i wspierają przybyszów. Przykładem może być chociażby mobilizacja w Lodi, dzięki której w krótkim czasie udało się zebrać 60 tysięcy euro na obiady dla najmłodszych.
Nie jest też tak, że wszyscy przebywający w kraju imigranci takiej pomocy się domagają i na nią zasługują. Często sami wzmacniają stereotypy. Nie wszyscy chcą się integrować, pracować czy uczyć. Część rzeczywiście wykorzystuje sytuację i żyje na koszt państwa, a nawet dopuszcza się przestępstw. Przez to rządzącym łatwiej budować antyimigrancką narrację.
– Podam konkretny przykład – mówi Maria Acqua Simi, dziennikarka, znawczyni Bliskiego Wschodu, która na co dzień zajmuje się tematem migrantów we Włoszech. - Mój mąż codziennie jeździ do pracy pociągiem na trasie Cremona–Mediolan. Zawsze dwa ostatnie wagony są wypełnione Afrykańczykami, którzy nie kupują biletów. Kontrolerzy kompletnie sobie z tym nie radzą. Kiedy karzą im wysiadać, ci wsiadają do kolejnego pociągu. Mandatu nie zapłacą, bo nie mają pieniędzy. W żaden inny sposób nie można ich ukarać za jazdę na gapę. Ludzi to denerwuje.
Zdarzają się też inne sytuacje, w których to obcokrajowcy są uprzywilejowani. – Ostatnio sprawdzałem zasady konkursu na przewodnika turystycznego – opowiada Alessandro Valli z Toskanii. – Okazało się, że faworyzowani są migranci. To działanie na rzecz integracji. Chodzi o to, żeby ich aktywizować zawodowo. Jednak w sytuacji, gdy wielu Włochów nie ma pracy, ludzie zadają sobie pytanie: dlaczego nie-Włosi mają większe szanse, by po Włoszech oprowadzać, kiedy my sami borykamy się z problemem bezrobocia?
– Problem jest naprawdę duży – dodaje dziennikarka Maria Acqua Simi. – Europa zostawiła nas samych sobie z problemem migracji. Włosi się denerwują, bo kryzys gospodarczy sprawia, że w kraju żyje się coraz trudniej. Nie ma pracy, ludzie biednieją. Podam jeszcze jeden przykład. Co roku mamy taką akcję w całym kraju - w supermarketach zbierane są produkty dla najbiedniejszych. Robiąc zakupy, część zostawia się w specjalnych koszykach. Zawsze było tak, że to trafiało np. do Albańczyków czy Rumunów. Oni byli najbardziej ubodzy. W tym roku podano informację, że pomoc w większości trafi do rodowitych Włochów. – opowiada Acqua Simi.
Taki stan rzeczy rodzi frustrację i chęć znalezienia kozła ofiarnego. Dla wielu osób stali się nim imigranci. Wielu moich rozmówców już prywatnie przekonywało mnie jednak: "My nie jesteśmy rasistami, po prostu mamy dość".