Co zrobić, gdy nie da się wygrać meczu na ustalonych zasadach? Zawsze można zasady zmienić. Stany Zjednoczone, kraj ufundowany na idei demokracji i dumny ze swojej tradycji, przynosi świetne przykłady tego, jak można wpływać na wynik wyborów, nie uciekając się przy tym do metod autokratów. Jeden z takich wybiegów ma pozycję szczególną, blisko dwa wieki historii i jest tak niesławny, jak skuteczny. Poznaj gerrymandering.
„Demokratyczne reguły” politycznego sporu oznaczają przede wszystkie uczciwe i przejrzyste wybory. Gdy ktoś je wulgarnie sfałszuje – na przykład dosypując głosy albo podrabiając protokoły z komisji wyborczej – popełnia grzech kardynalny. Gdy ucieka się do innych prób wpłynięcia na wynik – zwożąc swoich zwolenników autokarami na wybory albo wywierając presję na zakłady pracy, aby „zachęciły” do oddania głosu załogę – nazywamy to manipulacją. Ale kiedy ktoś, zupełnie zgodnie z prawem i nie w okolicach wyborów, ale w trakcie kadencji i z demokratycznym mandatem, zaczyna starać się o to, aby wyniki kolejnych wyborów przechylić na swoją stronę – historia zaczyna być nieco bardziej skomplikowana.
Okręg w kształcie salamandry
Historia ta zaczyna się dzięki gubernatorowi stanu Massachusetts Elbridge'owi Gerry'emu, który w 1812 roku spodziewał się porażki wyborczej. Wprowadził więc nowe granice okręgów wyborczych wokół Bostonu, największego miasta w okolicy, aby pokrywały się z mapą poparcia jego partii – Demokratyczno-Republikańskiej, dziś nieistniejącej – i jej kandydatów w lokalnych wyborach. Jeden z okręgów, Essex południowe, został narysowany tak zawile, że dziennikarzom „Boston Gazette” skojarzył się z wijącą się salamandrą. Rysownik gazety przygotował karykaturę. Przedstawiała ona skrzydlatego potwora z długą szyją i gadzim pyskiem, który rozciąga się na granicach okręgu wyborczego.
Z połączenia słowa salamandra i nazwiska gubernatora Gerry'ego powstało określenie gerrymander, które do dziś oznacza tę niechlubną – acz legalną – praktykę zakreślania okręgów wyborczych wbrew geograficznym i administracyjnym granicom, aby konsolidować poparcie dla siebie i utrudniać wygraną przeciwnikom. Pojęcie gerrymander weszło do słowników w połowie XIX wieku, a praktyka stosowana jest do dziś. Nie tylko w Ameryce zresztą.
Jak gerrymandering działa w praktyce? Wyobraźmy sobie, że jest miasto, którego centralne dzielnice głosują na partię „niebieskich”, przedmieścia rozdzielają swoje głosy po równo między dwie partie, a podmiejskie okręgi głosują na „czerwonych”. Jeśli u władzy jest partia czerwonych i chce utrudnić wygraną niebieskim, zacznie rysować okręgi nie koncentryczne, ale ze wschodu na zachód lub północy na południe tak, aby kawałki centralnych - „niebieskich” - dzielnic miasta przyłączyć do większych części dzielnic peryferyjnych i podmiejskich. Wtedy zdecydowana przewaga, jaką „niebiescy” mają w centrum, zostanie rozbita na kilka części w różnych okręgach, gdzie również znajduje się liczny, stały elektorat „czerwonych”.
Można też postąpić odwrotnie – zostawić skupiony elektorat przeciwnika w jednym okręgu, za to swoja przewagę poza nim podzielić na więcej mniejszych. W naszym przykładzie oznaczałoby to wyznaczenie jak największego okręgu miejskiego i takie rozciągnięcie pozostałych, aby przecinały te przedmieścia i peryferia, gdzie jest najwięcej „czerwonych" wyborców. W obu wariantach partia „czerwona” wygrywa .
Gerrymandering ma oczywiście najwięcej sensu w systemie większościowym – gdzie zwycięzca bierze wszystko. Jeśli mamy okręgi jednomandatowe, z których delegujemy senatora czy członka Izby Reprezentantów – jak w Stanach Zjednoczonych właśnie – to nawet drobne różnice zaczynają odgrywać wielką rolę. W takim systemie partia potrafiła przegrać wybory zaledwie dwunastoma głosami, jak to było w latach 90. w Wielkiej Brytanii, gdzie członek parlamentu z ramienia Partii Konserwatywnej przegrał ze swoim konkurentem z ramienia liberalnych demokratów. Anegdota mówi, że wtedy poszło o brak napiwku w pubie, którego oburzony personel z rodzinami – łącznie czternaście osób - zagłosował przeciwko skąpemu konserwatyście.
Ale jeśli różnicę robią zmiany tak niewielkie, łatwo zrozumieć sens bardzo precyzyjnego, drobiazgowego „krojenia” okręgów pod własne potrzeby. Niewykluczone przecież, że jedno osiedle domków w biedniejszej okolicy albo, odwrotnie, osiedle socjalne w zamożnym sąsiedztwie jest w stanie przeważyć szalę. A nawet jeśli nie, dlaczego dla pewności nie pozbyć się „niewygodnych” wyborców? Niech głosują razem z innymi, w okręgu przeciwnika, nie u nas – podpowiada logika gerrymanderingu.
Ta przykładowa sytuacja z „czerwonymi” i „niebieskimi” głosami w centrum miasta i wokół niego i tak pokazuje warianty najprostsze: bogaci głosują inaczej niż biedni, wielokulturowe centra miast inaczej od białych przedmieść, młoda klasa profesjonalna inaczej niż bezrobotni lub resztki po wielkoprzemysłowej klasie robotniczej. W Ameryce w przeszłości zdarzały się jednak dużo bardziej zawiłe operacje kreślenia okręgów, mające niewiele lub nic wspólnego z faktycznymi realiami społecznymi, a podyktowane wyłącznie polityczną kalkulacją.
Okręg w kształcie Japonii
Najbardziej uderzający przykład to działania Partii Republikańskiej w stanie Karolina Północna. Dwunasty okręg wyborczy do Kongresu (12th Congressional District) jest jednym z najczęściej „poprawianych” w historii. Zależnie od wyborów przypomina okrąg, postawioną na boku literę „Z” albo ciągnący się na północ pas, a w aktualnym – zaskarżonym do sądu – kształcie wygląda trochę jak przypadkowo rozciągnięty na mapie stanu kontur Japonii.
Obejmuje część Charlotte (największego miasta stanu), omija sąsiadujące przedmieście Harrisburg, zakręca na zachód i idzie dalej na północ, by tam się rozdwoić (!) i objąć część miasta Greensboro oraz wschodnie dzielnice historycznego miasteczka Winston-Salem. W skrócie: okręg obejmuje trzy ważne miasta, żadnego w całości, za to ciągnie się wzdłuż autostrady, choć zbacza z niej tuż za Charlotte. I choć nie ma to żadnego sensu z punktu widzenia tradycji, geografii i podziału administracyjnego - okręg przecinał granice przynajmniej czterech różnych hrabstw - w tym kształcie utrzymywał się przez piętnaście lat, od początku XXI wieku.
Dwunasty okręg pozwalał jednak na jedną bardzo korzystną z punktu widzenia prawicy rzecz: „pakował” razem czarnoskórych wyborców, zbierając ich z trzech różnych miast, przez co ich głosy mają mniejsze oddziaływanie w skali stanu, za to wielkie w tylko jednym z trzynastu okręgów. Ciekawostka: odległość między Charlotte i Greensboro to około 160 kilometrów, mieszkańcy Greensboro mogą więc głosować w zupełnie innym okręgu niż ich sąsiedzi, za to w tym samym, co mieszkańcy miasta oddalonego o półtorej godziny drogi autostradą. W efekcie od blisko 25 lat okręg 12 wybierał do Izby Reprezentantów czarnoskórego demokratę. Ostatnie wybory wygrała Alma Adams.
I choć wybory prezydenckie w stanie są zazwyczaj bardzo wyrównane, wybory do Kongresu – w tak zarysowanych okręgach – w ogóle tego nie oddają. Aktualnie Karolinę Północną reprezentuje w Waszyngtonie dziesięciu republikanów i troje demokratów.
Sprawa tamtejszego gerrymanderingu kilkukrotnie trafiała do sądu. Ostatnio - na początku 2016 roku – sąd orzekł, że granice dwóch okręgów są niekonstytucyjne (z powodu możliwości dyskryminacji rasowej) i nakazał ponownie zmienić ich granice. W nowym planie okręgi znów pokrywają się z granicami hrabstw – salamandrze z Karoliny Północnej ukręcono łeb.
Strażnik Teksasu i liberalne Austin
Kwestia rasowa to jednak tylko jeden z powodów, dla których politycy (w ostatnich latach przede wszystkim republikańscy, choć w przeszłości robili to też demokraci) uprawiają gerrymandering. W bastionie konserwatyzmu, Teksasie (klan Bushów, ropa i „Strażnik Teksasu") cierniem w oku prawicy jest liberalna enklawa, Austin.
W stanie, gdzie właściwie wszędzie rządzi republikańska większość, a przez kilkaset kilometrów można nie wpaść na miasto głosujące na demokratów, Austin jest liczącym się wyjątkiem. Dlatego rządzący stanem republikanie postanowili podzielić miasto i przyłączyć do okręgów, które rozciągają się daleko na prowincję – na południe, wschód i zachód. W ten sposób głosy liberalnego miasta rozpływają się w okręgu, z którym niewiele mieszkańców Austin łączy, a wynik wyborów nie odzwierciedla faktycznej liczby wyborców demokratów. Według szacunków samo podzielenie okręgów w ten sposób daje republikanom dwa dodatkowe miejsca w Kongresie.
Floryda. Imigranci i emeryci
Innego rodzaju rekord pobiła zaś Floryda – stan, który z jednej strony ma liczną populację imigrancką, głównie potomków przybyszów z Kuby, a z drugiej prezentuje się wręcz jako stereotypowy „dom starców”, gdzie na emeryturę przenoszą się mieszkańcy z północy. Obie grupy głosują różnie – imigranci raczej na demokratów, emeryci na republikanów, choć to nie reguła.
Floryda bywała w przeszłości – jak i w wyborach prezydenckich 2016 roku – battleground state, kluczowym stanem, który może przesądzić o wyniku. I tam też trwała wyjątkowo długa batalia sądowa o granice okręgów. Po 2010 roku kilka organizacji społecznych poszło do sądu, bo ich zdaniem republikanie sztucznie zmienili granice okręgów, w których wcześniej wygrywali ich przeciwnicy. Politycy podjęli twardą walkę: uniemożliwiali dostęp do dokumentów, uciekali się do biurokratycznych sztuczek, by zniechęcić obywateli wywierających nacisk albo wręcz niszczyli dowody w sprawie.
W końcu jeden z urzędników „złamał się” i przedstawił sądowi wyrafinowany plan gerrymanderingu, do którego sporządzenia republikanie wykorzystali specjalnie napisane programy komputerowe. Wszystko po to, by wygenerować dla nich „najwygodniejsze” mapy. Sąd Najwyższy Florydy orzekł w końcu, że „w oczywisty sposób złamano konstytucję”. Nakazał od nowa wyznaczyć aż 8 okręgów, ostatecznie zmieniając granice większości z okręgów w stanie i przywracając równowagę między partiami.
Gerrymandering się nie skończy
Kto jednak myśli, że wyroki sądów z poprzednich lat są zwiastunem końca gerrymanderingu, myli się. Po pierwsze, większość ze spraw może skończyć się w Sądzie Najwyższym USA, na obsadę którego wpływ ma prezydent. Można założyć, że republikańska większość w SN będzie mniej wyczulona na kwestie rasowe i społeczne przy okazji sporów o granice okręgów. A one też, co należy zaznaczyć, są nieoczywiste. Politycy z jednej strony nie powinni kreślić granic okręgów tak, aby „pozbyć się” mniejszości, z drugiej jednak uczciwe próby nakreślenia okręgów zgodnie z jakimś parytetem (aby np. nigdzie nie było mniej niż 1/5 czarnych wyborców) mogą mieć ten sam efekt, prawda? A Sąd Najwyższy musi nie tylko orzec, czy okręg ma „podejrzany” kształt, ale i udowodnić jawne złamanie konstytucji – a nie tylko pomyłkę albo partyjne kombinatorstwo.
A całą sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że tak naprawdę nie istnieją „naturalne” okręgi wyborcze. Ludzie przeprowadzają się, powstają nowe osiedla, zmieniają się proporcje ludności. Przy oddzielaniu miasta od przedmieść albo dzielnicy od dzielnicy zawsze istnieje także czynnik arbitralności. Okręgów nie można też wyznaczyć po prostu według granic hrabstw, bo należy dbać o to, aby w każdym było mniej więcej tyle samo wyborców.
Ostatecznie nikt nie będzie zadowolony. Przecież gerrymandering wziął się właśnie stąd, że ktoś uznał, iż okręgi sprzyjają przeciwnikowi. Alternatywą byłby może proporcjonalny system wyborczy i reforma ordynacji, a wreszcie bezpośrednie wybory prezydenckie, których w USA nie ma. Decyduje bowiem kolegium elektorskie, system nam w Europie w ogóle nieznany.
Ale nikt nie wydaje się być skłonny do przeprowadzenia nagłej reformy. Wszyscy raczej kalkulują, jak znów zmienić zasady gry i przechylić je na swoją stronę. Oto istota oszustwa w demokracji, w świetle prawa i ze stemplem legalności.