Pierwszy cios wierzbom w Snowidowie zadał nauczyciel, którego po wojnie przysłano do miejscowej szkoły. Przywiózł w teczce portret Bieruta i przekonanie, że w spróchniałych wierzbach kryje się zgnilizna wywołująca choroby. Kazał drzewa wycinać. Zabawne, że komunistycznemu aparatczykowi kibicował miejscowy proboszcz. Ten z kolei przypisywał demoniczne właściwości sowom zamieszkującym dziuple. A potem już poszło.
Wierzby zawadzały coraz większym maszynom rolniczym, więc lekarstwem były piła i topór. Starych drzew nikt nie przycinał, bo gospodarze przestali opalać domy drewnem. Rozrośnięte ponad miarę wierzby pękały, a nowych nikt nie sadził. Aż pojawił Patryk.
Masz miedzę i wiedzę, to sadź!
Pięć lat temu do rodzinnego gospodarstwa wrócił świeżo upieczony biolog Patryk Kokociński. Obronił pracę magisterską na temat indywidualnych cech akustycznych u żurawia zwyczajnego. W największym skrócie praca dotyczyła tego, jak rozpoznawać poszczególne osobniki na podstawie dźwięków. Patryk ponad rok spędził w podmokłych lasach, nagrywając żurawi klangor. Wyniki badań były na tyle obiecujące, że miał powstać również doktorat.
- W którymś momencie uznałem jednak, że od teorii wolę praktykę i pracę na roli – mówi Patryk. - Tutaj mam do dyspozycji prawie stuhektarowe laboratorium – dodaje, zakreślając ręką łuk w powietrzu.
Tym laboratorium jest Snowidowo, malownicza wieś położona nieopodal Grodziska Wielkopolskiego, miasta słynącego z wybornego piwa i całkiem niezłej drużyny piłkarskiej. Rodzina Patryka gospodarzy tu od pokoleń. Na łąkach należących do jego pradziadka urządzano przed wojną zabawy gminne i obchody świąt państwowych. Granicę ziemi Kokocińskich wyznacza od północy ściana olsowo-łęgowego lasu, w którym na wzgórzu stoi barokowy klasztor franciszkanów. A święty Franciszek to świetny patron dla pracy, którą wymyślił sobie Patryk.
- Zacząłem sadzić drzewa wzdłuż dróg i miedz. Przede wszystkim wierzby. Robi się to ze sztobrów, czyli nieukorzenionych gałęzi, które szybko puszczają pędy. Czasem nawet zostawione na deszczu wierzbowe stylisko od łopaty potrafi się zazielenić – wyjaśnia rolnik z magisterium z biologii, stojąc koło posadzonych przez siebie drzew. Te, które wtykał do ziemi jeszcze jako student ostatniego roku razem z kolegami z Koła Naukowego Przyrodników UAM, są już trzy razy wyższe od niego. Z czasem do wierzb dołączyły gatunki takie jak lipy i czereśnie ptasie. Wszystko w imię walki z suszą, która jest przekleństwem wielkopolskich rolników.
- Drzewa odgrywają niebagatelną rolę w retencji wody opadowej. Zwłaszcza wierzby, które pochłaniają jej nadmiar, a potem oddają uprawom na polach. Dają również cień i ograniczają erozję wietrzną – tłumaczy Patryk. Ta ostatnia jest dużym problemem w zachodniej Polsce. Z powodu suszy żyzne, próchnicze warstwy gleby są zdmuchiwane przez wiatr. Tak wyjałowiona ziemia wymaga większej ilości zabiegów agrotechnicznych, a każda dodatkowa ingerencja w strukturę pola wzmaga parowanie. I tak koło się zamyka.
Drzewa działają niczym parawan rozstawiony na plaży w wietrzny dzień.
- W ciągu ostatnich lat posadziłem 600 drzew. A raczej posadziliśmy – poprawia się szybko młody rolnik i wymienia sąsiadów i przyjaciół, którzy mu pomagali i udostępniali pobocza swoich pól. To Piotr, Tomek i dwie Teresy. Patryk zawsze mógł liczyć też na swojego chłopaka Łukasza, tatę Jerzego, mamę Basię i brata Karola. Pracy było huk, bo sadzonki trzeba nie tylko wkopać, ale też wbić paliki, a niektóre owinąć siatką chroniącą przed zębami saren i jeleni.
Starsze wierzby Patryk regularnie ogławia, czyli przycina im korony, żeby utrzymać je w dobrej kondycji. Ścięte gałęzie przekazuje za darmo mieszkańcom wsi, którzy mają jeszcze opalane drewnem piece. Rolnik działa głównie na własny koszt. Sąsiedzi i gminni urzędnicy godzą się na nasadzenia, bo rozumieją, że to przekłada się na plony. A poza tym akcję organizuje swojak.
- Ma znaczenie, że jestem stąd. Gdyby ktoś z ekologicznego stowarzyszenia albo rządowej agencji rzucił hasło "A teraz będziecie sadzić drzewa", to pewnie zostałby zbyty wzruszeniem ramion – przypuszcza Patryk.
Łatwiej jest mu też przekonać sąsiadów, żeby nie wycinali soliterów, czyli starych drzew, rosnących samotnie pośród pól. Uzupełnieniem tych działań jest niekoszenie miedz i poboczy. Na gruntach należących do rodziny Kokocińskich to już standard. Wysokie trawy i kwiaty nie tylko pięknie wyglądają. Tak samo jak drzewa magazynują wilgoć i są źródłem pokarmu dla zapylaczy oraz schronieniem dla większych zwierząt.
- Tutejsi rolnicy przywiązani są do "porzundku", co samo w sobie jest bardzo dobre. Ale dominuje przekonanie, że jak coś jest niepokoszone, to znaczy, że jest zaniedbane. Także opór z początku był. Nawet moi dziadkowie narzekali: "Niby taki z ciebie gospodarz, a trawę masz po kolana" – wspomina, śmiejąc się Patryk.
Gra w oczko
Jęczmień kłoszący się na wjeździe do Snowidowa ma niesamowicie intensywny kolor. To soczysta zieleń przechodząca w metaliczny błękit łodygi, podobny do gazowego płomienia. Skojarzenie nasuwa się samo, gdyż w pobliżu pola zlokalizowany jest zakład odazotowania gazu PGNiG. Patryk już przywykł do jednostajnego szumu maszyn. Prowadzi nas wzdłuż bruzd, a zboże robi się z każdym krokiem coraz wyższe. Schodzimy w kierunku niewielkiego zagłębienia terenu. Z daleka nawet nie widać, że znajduje się tam oczko wodne. Zbiornik nie tylko nie został zaorany, ale ostatnio nawet pogłębiony przez sąsiadów. Odwrotnie niż w wielu miejscach w Polsce, gdzie rolnicy - dla własnej wygody i z chęci zwiększenia areału - likwidują naturalne zastoiska wody.
- Można poczuć się jak Russel Crowe w "Gladiatorze" – żartuje młody rolnik, chwytając kłosy. - Oczko jest nie większe niż stół do ping-ponga, ale zmagazynowana w nim woda wspaniale działa na zboże. Jęczmień w promieniu dwudziestu metrów jest nawet o połowę wyższy od tego przy drodze – wskazuje.
I co równie ważne, kłosy są pełniejsze. A to przekłada się bezpośrednio na plon i zysk. Nikt tego dokładnie nie policzył, ale gołym okiem widać, że korzyści płynące z posiadania śródpolnego akwenu są niebagatelne. Zwłaszcza teraz, gdy w Snowidowie potrafi nie padać nawet dwa miesiące z rzędu.
- Chciałbym stworzyć taki algorytm, który na twardych liczbach pokazałby gospodarzom, ile mogą zyskać, zostawiając oczka wodne w spokoju – mówi Patryk. - Rolnicy przede wszystkim lubią liczyć straty i zastanawiają się, ile taki stawek albo kępa krzaków zabierają miejsca pod uprawy. A ja twierdzę, że to w długiej perspektywie czysty zysk – zaznacza.
Również dla zwierząt. Zbiorniki śródpolne to miejsca, z których piją i przy których żerują. We wsi są jeszcze cztery większe stawy. Widać wokół nich ślady sarnich kopyt czy żurawich łap, przypominających kształtem skamieniałe tropy dinozaurów. Nad taflą uwijają się w pogoni za owadami jaskółki oknówki, wieczorami koncertują tu żaby, a po kilku latach nieobecności kokoszka wyprowadziła lęg. W prosty sposób zwiększa się we wsi bioróżnorodność. Ostatnio do Snowidowa wróciły noszące punkowe fryzury dudki oraz niewielkie, choć waleczne dzierzby, które nawlekają swoje ofiary na kolce tarniny.
Olęder przewraca się w grobie
Snowidowo przez stulecia z wodą walczyło. Na starych mapach widać sieć rowów i stawków, które otaczają miejscowość. Ich zadaniem było jak najszybsze pozbycie się wody z pól. Podobną rolę pełniły pierwotnie wierzby sadzone wzdłuż miedz, które wysysały wodę niczym gąbka.
Mieszkańcy korzystali z doświadczenia osadników olęderskich. To oni, jak mało kto, potrafili wydzierać ziemię wodzie i zamieniać bagna w uprawne tereny. W końcu pochodzili z Niderlandów i Fryzji, krain, gdzie skok o tyczce przez rowy melioracyjne to sport narodowy, a krnąbrnych młodzieńców karało się pracą przy pompach odwadniających poldery.
W Snowidowie olęderski model kultury rolnej był silnie obecny, bo wieś zamieszkiwali niemal po połowie Niemcy i Polacy. Żyli w zgodzie. Przy wjeździe do miejscowości położona jest nieczynna nekropolia, na której stoją nagrobki ewangelickich snowidowian. Z okazji Dnia Wszystkich Świętych cmentarzyk jest porządkowany przez miejscową młodzież. Dziś młodzież ta uczęszcza do szkół w pobliskim Grąblewie i Grodzisku, ale kiedyś szkoła była we wsi.
W Archiwum Państwowym w Poznaniu znajduje się kronika nieistniejącej już snowidowskiej szkoły. Znajdziemy w niej informacje o wizytacjach, kolejnych epidemiach szkarlatyny i wieczornicach ludowych. Ale nie tylko. Właściwie przez cały wiek XIX i XX miejscowej społeczności towarzyszy lęk przed wielką wodą: "Deszcz lał nieomal codziennie, tak że skrawki pola stały pod wodą, a droga przy niej zamieniła się w nieprzebyte błoto. Słotne powietrze przedłużyło zimę tak, że o miłej wiośnie nie można wspomnieć. Z powodu częstych deszczów i stałej wilgoci był zbiór perek marny, bo padły ofiarą zgnilizny".
Jeszcze po drugiej wojnie światowej planowano w Snowidowie otworzyć kopalnię torfu. Z planów nic nie wyszło, ale na początku lat 50. geolodzy wykonali próbne odwierty. Z raportu wynika, że spośród 28 aż w 21 stwierdzono "występowanie utworów mułowo-błotnych". Dzisiaj brzmi to wszystko jak dobry żart. Zachodnia Wielkopolska, w której leży Snowidowo, należy do najbardziej dotkniętych suszą rejonów kraju.
Według raportu Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa od paru lat bilans wodny dla tego obszaru oscyluje w granicach 150 milimetrów. O tyle więcej wody paruje niż spada w postaci deszczu. Susza i wzrost średniej rocznej temperatury wyraźnie wpływają na charakter upraw. Polska soja? Proszę bardzo. Już teraz na blisko 20 tysiącach hektarów uprawia się nad Wisłą aż 16 odmian tej ciepłolubnej rośliny. Arbuzy czy melony w przydomowych ogrodach nikogo już nie dziwią, a kukurydza plonuje nawet pod Suwałkami. No i Patryk musi kreatywnie przetwarzać dziedzictwo olęderskich przodków.
Bóbr przybija piątkę
Trzeba umiejętności żołnierza Wietkongu, żeby sprawnie poruszać się wzdłuż snowidowskich rowów melioracyjnych. Porastający brzegi gąszcz drzew i krzewów zacienia leniwie płynącą wodę. Patryk pokazuje nam delikatne białe kwiatki, wystające ponad czarną taflą. To okrężnica bagienna.
W tym roku na rowach po raz pierwszy od lat wykluły się kaczki krzyżówki. O tej porze samica patroluje rozlewisko, a tuż za nią niczym wagoniki wodnego tramwaju płyną puchate pisklaki. Kaczki mają się tutaj dobrze, bo poziom wody jest odpowiednio wysoki dzięki temu, że Patryk w poprzek rowu zbudował zastawkę. Docieramy do niej "na szagę", czyli skrótem wiodącym przez uschnięty i przerzucony nad rowem pień. Zastawka zlokalizowana jest w miejscu, gdzie łączą się okoliczne rowy. Wygląda niepozornie.
- Gdy ją budowaliśmy, to wyjeździliśmy ciągnikiem trochę zboża na polu sąsiada – wspomina Patryk, pokazując ściankę uformowaną z ziemi i gałęzi. - Przyszedł z pretensjami, ale przeszło mu, gdy zobaczył, że może mieć potencjalnie większe plony.
A więc ta sama historia, co ze śródpolnym oczkiem wodnym. Więcej wody w rowie to więcej wody "zasysanej" przez ziemię i skraplającej się o zmierzchu na roślinach. Rów, który kiedyś odwadniał zastoiska na łąkach, zamieniony został w mikrozbiornik retencyjny, służący do walki z suszą.
- To nie jest moja fantazja, tylko realna odpowiedź na katastrofę klimatyczną, która będzie narastać –tłumaczy Patryk. - W tym roku wszyscy podniecają się, jaki to mamy deszczowy czerwiec i lipiec. Nic bardziej mylnego. Opady w tych miesiącach ledwie zbliżyły się do średnich wieloletnich, po prostu przywykliśmy już do nowych, bezdeszczowych realiów i lato takie jak tegoroczne wydaje się wilgotne. Ponadto zapominamy, że początek roku był koszmarnie suchy. Musiałoby padać jeszcze miesiąc, żeby wyrównać straty – wyjaśnia.
Patryk uzyskał zgodę od miejscowej spółki wodnej na wykonanie zastawek i zajmuje się ich konserwacją. Jest także zawsze gotowy, by otworzyć zasuwy, jeśli wskutek nawałnicy poziom wody zagrażałby okolicznym polom. To wymaga wzięcia na swoje barki odpowiedzialności i dodatkowej pracy. Ale nie to zniechęca innych rolników do pójścia w ślady młodego kolegi.
- Jak zwykle w Polsce problemem jest przedarcie się przez gąszcz przepisów i urzędowych formularzy – mówi Patryk. - Prawda jest też taka, że niektórzy boją się próbować. Tak, jakby spółki wodne gryzły – śmieje się.
Na wypłatę "suszowego" dla rolników polskie państwo w 2018 roku wydało półtora miliarda złotych. W zeszłym roku złożono wnioski na pokrycie strat wynoszących już 2,3 miliarda! Rosnące kwoty sprawiły, że szybko zrozumiano, iż lepiej zapobiegać niż leczyć. Dlatego Ministerstwo Rolnictwa prowadzi program Woda dla Rolnictwa, który dotuje małą retencję na obszarach wiejskich. Z osobnego funduszu robi to także Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Nawet Wody Polskie, które są na cenzurowanym u wielu ekologów, prowadzą swoje działania w kierunku tak zwanej retencji korytowej i renaturyzacji rzek.
Zmienione w zeszłym roku prawo pozwala rolnikowi wykopać staw o powierzchni nie większej niż 1000 metrów kwadratowych i nie głębszy niż 3 metry jedynie w oparciu o zgłoszenie. Nadal jednak jest wiele do zrobienia. W Polsce zatrzymujemy niecałe 10 procent wód opadowych, co plasuje nas na szarym końcu wśród państw europejskich. Z kolei studnie głębinowe są rozwiązaniem na dłuższą metę samobójczym. W niektórych gminach nawiercono ich już tyle, że brakuje wody w ujęciach dla wodociągów. Poza tym zapas wód głębinowych nie jest odnawialny. Co innego woda opadowa lub roztopowa. W jej gromadzeniu warto mieć naturalnych sprzymierzeńców. Pewnego razu po ulewnym deszczu napór wody rozerwał kawałek zastawki wzniesionej przez Patryka. Rolnik chciał dziurę załatać i kiedy wreszcie po paru dniach naszykował odpowiednie gałęzie, ze zdumieniem zauważył, że ktoś go ubiegł.
- Sprawę załatwiły za mnie...bobry. Wiedzione instynktem wypełniły lukę – mówiąc to, Patryk wyraźnie się uśmiecha. - Wiesz, to było super uczucie, takie międzygatunkowe porozumienie we wspólnym celu. Poczułem, że bobry przybiły mi piątkę – dodaje. Na szczęście bobrów nikt o pozwolenia wodnoprawne nie pyta.
Imiona, nie numery
Roksana jest damą w słusznym wieku, ale nadal bez opamiętania liże ludzi po rękach. Takie pieszczoty są niegroźne, problemy zaczynają się w momencie, gdy Roksana chce się przytulić. Nawet rosły mężczyzna jak Patryk nie jest wtedy w stanie sprostać naporowi 800 kilogramów żywej masy. Roksana jest krową rasy holsztyńsko-fryzyjskiej, która w swoim życiu wyprodukowała ponad 100 tysięcy kilogramów mleka, obecnie na emeryturze. Mieszka w zagrodzie używanej także w charakterze porodówki.
- Wczoraj rano obudziliśmy się i znaleźliśmy dwa nowo narodzone cielaki. Krowy musiały ocielić się w nocy. Kiedyś poród to było takie wydarzenie, że zbiegała się cała wioska – mówi Patryk. - Zawsze coś mogło pójść źle. Teraz zwierzęta co do zasady radzą sobie same.
To między innymi efekt hodowli w wolnostanowiskowej oborze. Została zbudowana trzy lata temu i jest domem dla blisko 80 krów mlecznych, które mogą po niej swobodnie chodzić, socjalizować się i korzystać z czochradła, które wygląda jak wielka szczotka z myjni samochodowej. Gdy jest gorąco, gospodarze włączają wentylatory i polewają zwierzęta wodą ze specjalnych zraszaczy własnej konstrukcji. A nade wszystko krowy nie są spętane łańcuchem, który deformuje anatomię zwierzęcia i utrudnia poród. Ojciec Patryka stara się też dawać krowom coś w rodzaju emerytury. W większości gospodarstw krowy mleczne po kilku latach trafiają do rzeźni. Wspomniana Roksana ma 13 lat, a to jak na warunki hodowli bardzo dużo. Jednak hamburgerem się nie stanie.
- Krowy na pewno mają swój indywidualny charakter i z niektórymi mamy szczególną więź. Jak można oddać takie stworzenie do rzeźni? – pyta retorycznie Jerzy Kokociński. - Nawet patrząc tylko z biznesowej perspektywy, takiej krowie należy się dożywocie. Jeśli co roku produkowała dla mnie 10 tysięcy litrów mleka, to ja też jestem jej coś winien. Taka postawa to raczej wśród rolników rodzaj fanaberii. Po emisji reportażu dotyczącego "afery leżakowej" - o skandalicznych warunkach uboju krów niemogących chodzić o własnych siłach - w głowach snowidowskich gospodarzy pojawiło się pytanie: jakim trzeba być hodowcą, żeby swoje zwierzę doprowadzić do takiego stanu, jakim trzeba być człowiekiem? Dla Kokocińskich narażanie zwierzęcia na cierpienie jest nie do pomyślenia. A zatem może nie krowi raj, ale z pewnością nie piekło ani nawet czyściec.
Spacerujemy po oborze, na której ścianach Łukasz, partner Patryka z Białowieży, narysował dla żartu sympatyczną rodzinę żubrów. Wszystko jest nowoczesne, zmechanizowane, a krowy wyglądają na zadbane i szczęśliwe. W głowie dojrzewa mi jednak trudne pytanie.
- Jak się czujesz z tym, że zajmujecie się gałęzią rolnictwa, która pochłania olbrzymie ilości wody i emituje ekstremalnie dużo gazów cieplarnianych?
- Przez odpowiedni dobór paszy i warunków zwiększamy mleczność przy ograniczonej liczebności stada. Nasze krowy pozostawiają mniejszy ślad węglowy niż te z sielskich obrazków, pasące się na nadrzecznych łąkach. Poza tym w powszechnym użyciu są już dodatki paszowe, pozwalające nawet o kilkadziesiąt procent redukować emisję metanu przez zwierzęta. To nie jest jakieś science fiction. To się dzieje – mówi Patryk. - Pewnie, że czujemy jakąś schizofreniczność tej sytuacji. Hodujemy zwierzęta, które lubimy i dla których chcemy jak najlepiej, a jednocześnie je doimy. Dosłownie i w przenośni. Ale na tym polega rolnictwo, to przede wszystkim produkcja żywności – dodaje po chwili namysłu.
Ekologiczni ortodoksi uważają, że każda forma hodowli zwierząt jest zła i że jako ludzkość musimy przejść na weganizm oraz ograniczyć wszelką konsumpcję. Nie tylko z powodów etycznych, ale również dlatego, że dalsza intensyfikacja rolnictwa zniszczy i tak już ledwie zipiącą planetę. Trudno odmówić ich argumentom moralnego oraz naukowego ciężaru. Z drugiej strony Homo sapiens jest gatunkiem nieskorym do wyrzeczeń i powoli zmieniającym przyzwyczajenia. Pewnie jeszcze długo będziemy jeść mięso i nabiał. Pytanie, czy w związku z tym podejście, jakie mają gospodarze ze Snowidowa, nie jest jakimś kompromisem.
Tu przynajmniej krowy nie są tylko numerkiem na kolczyku. Gdy Patryk jest zajęty rozmową z kierowcą cysterny, który przyjechał po odbiór mleka, robię telefonem zdjęcie jednej z krów. Na bliskim planie widać jej łeb i język wyciągnięty na długość, której nie powstydziłby się kameleon. Gdy kilka dni później przesyłam je Patrykowi na komunikatorze, ten zaraz odpisuje: "To Kinga, ona jest znana ze swej towarzyskości".
Szczypta autarkii
Rodzina Patryka mieszka w liczącym ponad 130 lat domu z czerwonej cegły. Wybudował go Jan Kosicki, prapradziadek Patryka ze strony mamy. Budynek, dziś już otynkowany, wraz z oborami tworzy czworobok. To typowy dla Snowidowa układ. Aby dostać się na tył domu, trzeba iść wąskim przesmykiem utworzonym pomiędzy ścianą domostwa a oborą sąsiadów.
- Pamiętam z dzieciństwa, jak pędzono tędy krowy na pastwisko. Zwierzaki ocierały się o dom bokami i zostawiały ciemne ślady – opowiada Patryk, prowadząc nas do ogrodu, gdzie pod rozłożystym orzechem stoi altana i ławki. Zanim na nich spoczniemy, przechodzimy przez ogród, który pani Basia obsadziła lawendą i innymi kwitnącymi roślinami. Na jego końcu znajdują się grządki, a za nimi splątany gąszcz zieleni.
- To zdziczały sad, świetnie miejsce do obserwowania ptaków – objaśnia Patryk. - Typowy nadział ziemi w Snowidowie wyglądał tak, że rodzina posiadała ogród warzywny, sad, kawałek łąki i kawałek lasu. W ten sposób gospodarze byli samowystarczalni – dodaje.
Dzisiaj rolnictwem para się już niewielu mieszkańców wsi. Większość przekwalifikowała się i dojeżdża do pracy do Grodziska albo Poznania. Jednak stara idea samowystarczalności jest nadal żywa. Rodzina Patryka uprawia kukurydzę i jęczmień wyłącznie na potrzeby swojej hodowli. Również siano pochodzi z ich łąk, podobnie jak słoma na ściółkę w oborze z ich pól.
- Nawet obornik się nie marnuje, bo robimy z niego nawóz. To dla nas jest tańsze, ale także lepsze dla środowiska. Nikt nie musi nam przywozić saletry czy paszy ciężarówkami – opowiada Patryk.
Kiedy siadamy pod orzechem, żeby wypić kawę, tata Patryka wyjaśnia swój punkt widzenia na rolnictwo. - Jeszcze moje pokolenie uczono, że pole powinno wyglądać jak nakryty obrusem stół. Równe i powtarzalne bruzdy były ideałem – wspomina pan Jerzy - A glebę trzeba traktować nie z poziomu chemii czy geologii, ale biologii. Ziemia rolna to żywy organizm z bakteriami, robakami, owadami i tak dalej. Im więcej się nawozi syntetykami i kombinuje, tym gorzej – dodaje.
Z drugiej strony pan Jerzy należy do tych rolników, którzy lubią zapełniać zeszyt zabiegów agrotechnicznych świeżutkimi danymi. Słuchając, jak z przejęciem opowiada o wzroście udoju mleka w zależności od składu podanej kiszonki, można doskonale zrozumieć, dlaczego gra komputerowa Harvest Moon ma taką rzeszę fanów. Ten kultowy symulator farmy bazuje bowiem na tych samych emocjach i ciekawości poznawczej, które w realu przeżywa pan Jerzy.
- Tutaj nie można się nudzić. W przyrodzie ciągle się coś zmienia, a my próbujemy się do tego dostosować. Niby co roku siejesz to samo zboże, ale zawsze coś jest inaczej. I przy tym doskonale widać, czy chciało ci się pracować, czy nie – śmieje się. - Ziemia oddaje, to co dałeś – przekonuje.
Gospodarstwo Kokocińskich ma niecałe sto hektarów. W ciągu najbliższych paru lat rodzina planuje powiększyć stado krów i areał upraw. Ale ta ekspansja ma swoje granice. Tam, gdzie powstają wielkie latyfundia zarządzane przez firmy, kończy się rolnictwo, a zaczyna przemysł i bioinżynieria. To ironia losu, że pod tym względem postulaty zielonych i progresywnej lewicy znajdują zrozumienie wśród rządzącej prawicy. Obecny rząd, choć raczej z powodów społeczno-kulturowych, również dużo mówi o wsparciu dla małych i średnich gospodarstw. Takich, które mają maksymalnie kilkaset hektarów i dają zatrudnienie głównie członkom rodziny oraz okolicznym mieszkańcom.
- Ja wierzę, że da się osiągnąć równowagę – mówi Patryk. - I że nawet wielkie firmy pójdą prędzej czy później po rozum do głowy. W kwestii retencji na pewno, bo inaczej po prostu nie będą w stanie funkcjonować.
- A w kwestii dobrostanu zwierząt i przełamywaniu monokulturowych upraw?
- Wiele zależy od konsumentów. Już teraz pewni ludzie są gotowi płacić więcej za produkty, o których wiadomo, że pochodzą ze zrównoważonej hodowli czy uprawy. Takiej, która jest jak najmniej szkodliwa dla środowiska. Jeśli konsumenci będą tego pilnować, to indywidualni rolnicy tak samo jak korporacje nie będą mieli wyjścia i się dostosują. Moim zdaniem to tylko kwestia czasu, kiedy mleczarnie, w ślad za producentami jajek, zaczną informować konsumentów o sposobie chowu zwierząt, od których mleko pochodzi.
- Jest jeszcze coś takiego jak "greenwashing", czyli pozorowanie przez koncerny działań proekologicznych, żeby zrobić dobre wrażenie na klientach – zauważam.
- No, ale ta ekościema bierze się stąd, że czują presję! Zresztą najczęściej mamy do czynienia nie z zupełną ściemą, tylko działaniami symbolicznymi – takimi, które są niewystarczające. Ale niech już od czegoś zaczną. Nawet jeśli miałoby to być na początek kilka posadzonych drzew, to dobre i to – podsumowuje Patryk z właściwym sobie wielkopolskim pragmatyzmem.
Gra w szachy
Patryk marzy o tym, żeby całą miejscowość oplotła sieć zwierzęcych autostrad. Jeśli wszystkie miedze, rowy, kępy krzaków i niekoszone pobocza połączą się w jedną nieprzerwaną sieć, to zwierzęta uzyskają bezpieczne ścieżki komunikacji. Skorzystają na tym wszystkie gatunki, ale przede wszystkim małe ssaki oraz gady i płazy.
- Staramy się łączyć miedze, tak żeby stworzyły szachownicę – objaśnia Patryk. - Układamy na poboczach pryzmy polnych kamieni, żeby zamieszkały w nich trzmiele i jaszczurki. Skrawki naszych łąk pozostawiamy niekoszone. Ponadto w ciągu minionych dwóch lat powiesiliśmy również kilkadziesiąt budek dla ptaków dziuplaków – dodaje. Przynosi to rezultaty, bo nad ranem śródpolne zarośla trzęsą się od ptasiego śpiewu. W ciągu zaledwie dwudziestominutowej obserwacji zauważyliśmy bajecznie żółtą wilgę, kolorowe szczygły, popularne trznadle i usłyszeliśmy słowika rdzawego.
Niektóre ptaki lepiej obserwuje się jednak z samochodu. Trzask złamanej pod butem gałązki spłoszy bociana albo błotniaka, ale pracujący silnik może dobrze się kojarzyć. To prosta konsekwencja mechanizacji rolnictwa. Ciągnik lub kombajn na polu to dla ptaków zapowiedź obfitej wyżerki. Spanikowane nornice, pozbawione osłony zbóż, prawie same wskakują do dziobów. Gdy wiosną przychodzi czas na pierwsze koszenie łąk, zaczyna się w Snowidowie safari. W jednej chwili zlatują się kanie, błotniaki, myszołowy, bociany, żurawie, a nawet czaple siwe, gustujące zazwyczaj w rybach. Szczególnie w tym roku dało się zaobserwować zatrzęsienie ptaków podążających za maszynami.
Podczas naszej wizyty pan Jerzy Kokociński musi sprasować przeschnięty pokos. Uzbrojeni w lornetki korzystamy z okazji, licząc na niezły spektakl. Towarzyszy nam 13-letni Ksawery, którego główną pasją są sowy, osobliwie zaś pójdźki. - Pójdź, pójdź w dołek pod kościołek – chłopiec z wyraźnym zadowoleniem powtarza ludową rymowankę o sowie, spopularyzowaną w licznych książkach ornitologicznych. Ksawery przyjechał do rodziny Kokocińskich na weekend. To syn przyjaciół poznanych na jednym z obozów, podczas których pasjonaci i naukowcy obrączkują migrujące ptaki. Gdy pan Jerzy zbiera pokos, my wypatrujemy ptaków. Nie mijają dwie minuty, jak zawisa nad nami kania ruda.
Jednak to położone za miedzą pole, orane właśnie przez sąsiada, wzbudza większe zainteresowanie ptaków. Przede wszystkim bocianów białych, które wbrew bajkowym stereotypom wolą gryzonie od żab. Ksawery włazi z lornetką na ambonę i zaczyna liczenie. Doszedł do 11 osobników. Wszystkie kroczą flegmatycznie za ciągnikiem. Widok prawie jak podczas sejmiku, gdy bociany gromadzą się w grupy przed wylotem do ciepłych krajów.
- Mam wrażenie, że w ciągu minionych paru lat ptaków w okolicy jest więcej – mówi Patryk. - To może mieć związek z naszymi działaniami i poprawą siedlisk. Ptaki żerujące na polu zjadają szkodniki upraw, czyli gryzonie i bezkręgowce. Rolnicy mają z tego korzyść – dodaje. Ale wciąż są tacy, którzy myślą inaczej.
Ostatnio głośno było o sprawie spod Krotoszyna. Ktoś zatruł mięso, doprowadzając do śmierci blisko 30 ptaków drapieżnych i padlinożernych, w tym majestatyczne bieliki. Internet zatrząsł się z oburzenia, gdy ujawnione zostały zdjęcia z mazowieckiego Stanisławowa, przedstawiające ukrzyżowanego na polu martwego żurawia. Z kolei pewien właściciel stawów hodowlanych chwali się przy wódce, ile rybołowów i bielików zastrzelił na swoich włościach. Wszyscy o tym mówią, nikt jednak nic nie robi. Hodowca jest dużym pracodawcą, a sprawa bez zeznań świadków jest nie do udowodnienia przed sądem. Podobnych sytuacji jest więcej, a to i tak tylko wierzchołek góry lodowej.
- Krew mnie zalewa, gdy o tym słyszę – oburza się Patryk. - Straty w kukurydzy spowodowane przez żurawie są demonizowane. Tak samo z rybołowami. Para tych ptaków, których nawiasem mówiąc w Polsce jest mniej niż żubrów, w ciągu roku pozyskuje dla siebie i młodych do 500 kilogramów ryb. One nie mogą zniszczyć gospodarki rybackiej! A już szczytem idiotyzmu jest trucie kruków i wron żerujących na polach. Przecież te ptaki nie jedzą ziarna, tylko padlinę i bezkręgowce! – pomstuje.
Ten moment jest dobry, by zadać kolejne niewygodne pytanie. Gdy przed wizytą na łące piliśmy w altanie kawę, zauważyliśmy na stole czaszki sarnich koziołków. Były świeżo wypreparowane.
- Brat poluje – tłumaczy zwięźle Patryk. - Początkowo to nie było dla mnie do zaakceptowania – przyznaje. Chcąc uszanować moje zainteresowania, brat zrezygnował ze strzelania do ptaków i drobnej zwierzyny. Po pierwsze dlatego, że jest jej mało, po drugie zrozumiał, że strzelając ze śrutu do stada wodnego ptactwa, nie można wykluczyć zabicia lub zranienia gatunków chronionych. To mądry myśliwy z otwartą głową. Ogranicza się więc do dzików i saren, pilnując naszych upraw. Prawda jest też taka, że ich populacja jest akurat za wysoka. Chociaż znów przede wszystkim dlatego, że wytępiliśmy duże drapieżniki, zniszczyliśmy ich naturalne siedliska, a rozwój rolnictwa zapewnił tym zwierzętom świetny dostęp do pokarmu. To skomplikowany łańcuch powiązań – wzdycha Patryk.
Zielony patriotyzm
W snowidowskiej kronice szkolnej z 1924 roku znajduje się taka notatka: "W sto trzydziestą rocznicę składania przysięgi przez Tadeusza Kościuszkę odbyło się sadzenie drzew w sadzie szkolnym. Drzewa sadzili chłopcy, którzy opuszczają szkołę". Sadzącym bardziej niż o ochronę przyrody chodziło zapewne o dostarczenie dodatkowego zysku placówce. Ale znamienne jest, że samą akcję połączono z patriotycznym obchodem.
Dziś politycy chętnie perorują o tradycyjnych polskich wartościach. Jednym tchem wyliczają waleczność, religijność, gościnność i umiłowanie wolności. Nikt nie wymienia szacunku do przyrody, tak jakby "ekologizm" był jakąś nowinką ze zgniłego Zachodu. A przecież polska epopeja narodowa, której fragmentów uczą się na pamięć kolejne pokolenia, zaczyna się od hymnu na cześć rolniczego krajobrazu! Krajobrazu przepasanego, jakby wstęgą, miedzą zieloną, na której z rzadka ciche grusze siedzą. Inny romantyk, też z kanonu, pisze o Polsce jako kraju, gdzie winą jest dużą gniazdo popsować bocianie. Młodszy od nich poeta nie szukał Polski na mapach, bo dla niego była nią mgła nad łąką i liści zapach.
Wieszczom basowali malarze. Tacy jak Józef Chełmoński, który ptaki polskich pól malował przepełniony zachwytem dalece wykraczającym poza chłodną precyzję naturalisty. Albo Edward Hartwig obiektywem wydobywający z polskiego krajobrazu abstrakcyjne piękno. Nawet muzyka Chopina zrosła się w narodowym imaginarium z rosochatą wierzbą i grubymi skibami mazowieckiej ziemi.
Wreszcie jesteśmy jednym z tych krajów, które mają w swym godle orła. Mniejsza o to, czy bielika, czy orła przedniego, bo heraldyka nieczuła jest na takie taksonomiczne różnice. Być może jednak dziś powinien być to brojler, jak w jednym z tekstów zasugerował poeta i publicysta Jaś Kapela. Bo ten ptak dobrze symbolizuje konsumpcyjny stosunek do życia i bezrefleksyjne eksploatowanie zasobów naturalnych.
Działalność Patryka jest próbą zatrzymania tego trendu w imię bardziej zrównoważonego sposobu życia. I można nazwać ją patriotyczną, bo Patryk dba także o zachowanie i odtworzenie tradycyjnego wielkopolskiego krajobrazu. Wchodzące w jego skład rośliny, zwierzęta, teren i woda są tak samo cennym narodowym dziedzictwem, jak "Halka" Moniuszki czy wawelskie arrasy. Należą tyleż do porządku natury, co kultury. Rozumiał to przed laty pewien napoleoński generał i powstaniec listopadowy, o którym Patryk uczył się na studiach. Mowa o Dezyderym Chłapowskim, który w swym majątku w wielkopolskiej Turwi sadził wierzby i lipowe aleje. Dziś istnieje tam park krajobrazowy jego imienia. Ale Patryk chciałby, żeby krajobraz, który otaczał Chłapowskiego, nie był zamknięty jedynie w granicach rezerwatu.
- Odtwarzam to, co pokolenie naszych rodziców niszczyło, po to, żeby dzieciom zostawić świat, który pamiętają nasi dziadkowie – tłumaczy. - Trochę upraszczam, ale chyba w XX wieku utraciliśmy równowagę. Chcieliśmy wszystkiego mieć więcej i szybciej. A to prosta droga do samozagłady – puentuje Patryk.
Ostatnio jednak coś jakby drgnęło. Wiosną do Patryka zgłosili się samorządowcy z Grodziska i przedstawiciele prywatnej szkółki roślin. Ci pierwsi przekazali nieodpłatnie materiały do zabezpieczenia drzew, ci drudzy także zamierzają wesprzeć działania w lokalnym krajobrazie. Dzwonią też rolnicy z pobliskich wsi, czasem nieznajomi, z pytaniem, co robić, żeby gromadzić wodę.
Sto lat temu w snowidowskiej kronice przy okazji jakiegoś odczytu zanotowano: "Przyroda jest piękną księgą, której wyczerpać jest niepodobieństwem nawet przez wieki całe". Przewidywania nauczyciela były krótkowzroczne. Zasoby przyrody wyczerpują się na naszych oczach. Jeśli jednak więcej rolników pójdzie w ślady Patryka, to być może te słowa nie staną się kompletną fantazją.