"Przyjeżdżam niedługo, nie myj się" – miał prosić król Jan III Sobieski królową Marysieńkę. Król Szkocji Jakub I pozarażał swoje dwórki wszawicą, a kochanka francuskiego Króla Słońce musiała obficie polewać się perfumami, by podczas upojnych chwil z władcą nie czuć jego smrodu. Dziś jest to nie do pomyślenia. Higiena osobista nie jest jednak współczesnym pomysłem. Starożytny Rzym słynął z łaźni i toalet, nawet średniowiecze nie było tak brudne, jak się powszechnie uważa. Higieniczny koszmar to domena kolejnych epok.
Starożytność była jedną wielką imprezą w "aquaparku", średniowiecze tylko nieznacznie jej ustępowało (chociaż wtedy kąpielowe ekscesy należało trzymać w tajemnicy przez Kościołem), a później przyszedł renesans i mydło (a raczej ług) stało się produktem co najmniej niepożądanym. Skończyły się gromadne kąpiele, podupadły miejskie łaźnie, a brud stał się cnotą.
– Zaczęto lansować słynne powiedzenie, że "częste mycie skraca życie", a brało się to z przekonania, że mydło jest niebezpieczne dla człowieka. Młode dziewczęta nie myły się z obawy przed utratą dziewictwa i możliwością nabawienia się bezpłodności – opisuje historyk Artur Wójcik. Bano się samego zapachu mydła i dlatego chorym nakazywano leżenie w śmierdzącej, przepoconej pościeli.
Pod znakiem brudu upłynęły renesans, barok i oświecenie. – Zmiana tej mentalności następowała dopiero od drugiej połowy XIX wieku, kiedy zaczęto zwracać uwagę na higienę, jednak dalej było daleko do ideału. Ale rewolucja ruszyła, łaźnie i wanny znów zaczęły się pojawiać – mówi Wójcik.
Czysty jak średniowiecze
Dla starożytnych Rzymian termy były jednym z ulubionych miejsc spędzania wolnego czasu. Tam prowadzono życie towarzyskie, ubijano interesy, zażywano rozrywki. Kontakt z wodą, witkami i skrobaczką był jednak dla ciała ważnym elementem całej wizyty. Popierali to władcy świeccy, a później również Kościół (głównie dlatego, że opłaty za wstęp do łaźni zasilały miejską kasę). Złotą erę higieny osobistej przerwał dość nieoczekiwanie najazd Gotów w 537 roku. Agresorzy uszkodzili akwedukty i woda przestała płynąć do miasta. By poradzić sobie z tą sytuacją, kościelni hierarchowie, w dużej mierze trzymający wówczas władzę w Rzymie, ogłosili, że kąpiele to czyn grzeszny (przejaw potępianego przez papieża hedonizmu) i dobry chrześcijanin ogranicza je do minimum. W sukurs tej teorii nieświadomie przyszli muzułmanie i ich zwyczaj rytualnego obmywania się pięć razy w ciągu dnia (przed każdą modlitwą). Bo skoro niewierni praktykują kąpiele, to niechybny znak, że wierni Kościoła robić tego nie powinni – rozumowano. Zwyczaj mycia rąk po oddaniu moczu zszokował na przykład brytyjskiego dyplomatę Johna Burbury'ego podczas jego wizyty w Stambule w 1671 roku.
Nie oznacza to jednak, że średniowieczny człowiek zarastał brudem. Wyrobione przez wieki (i przez dziedzictwo starożytnych myślicieli) upodobanie do kąpieli trudno było wykorzenić. – Nie wiem, czemu średniowiecze ma tak zszarganą opinię. To naprawdę nie była ani tak brudna, ani tak rozmodlona, ani tak ponura epoka, jak przywykło się uważać – podkreśla Małgorzata Sokołowska, autorka książki "Myć się czy wietrzyć? Dramatyczne dzieje higieny od starożytności do dziś". Jako przykład "wcale nie tak ponurej" średniowiecznej mentalności wskazuje poemat "O róży", zawierający opis raju, do którego idą młode kobiety i młodzi mężczyźni, by urządzać wspólne kąpiele.
Toteż spotkania w łaźniach wciąż celebrowano, ale dyskretniej, by nie kłuć nimi w oczy spowiednika. Łaźnia w średniowieczu straciła też nieco ze swojego "socjalnego" charakteru w porównaniu do starożytnych term, zapewniających swoim gościom muzykę, posiłki i usługi prostytutek.
– Stosunek do czystości i higieny był na przestrzeni wieków bardzo różny. Wynikał on głównie z przyjętych wzorców myślenia i funkcjonowania. W starożytnej Grecji i Rzymie popularne były łaźnie, ponieważ uważano, że toaleta osobista wpływa na atrakcyjność i na lepsze samopoczucie. Brud utożsamiano z cierpieniem i bólem, dlatego w dbaniu o higienę widziano też zabiegi lecznicze. Wbrew pozorom średniowiecze również przejęło to myślenie, bowiem w kąpielach upatrywano przede wszystkim przyjemności – tłumaczy historyk Artur Wójcik.
– Zdarzało się, że podczas pobytu w łaźni ktoś ukradł ubrania i znalazłam też takie relacje, że cała rodzina przez to leciała przez ulicę na golasa – mówi Sokołowska. Te przypadki nie zniechęcały jednak średniowiecznych amatorów kąpieli.
Popularny mit średniowiecza jako epoki brudnej i odrażającej nie ma więc zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością, chociaż ówczesna technika nie pozwalała na tak częste i staranne ablucje jak dziś.
– Widać to zamiłowanie do higieny w szczególności w pismach średniowiecznych autorów, gdzie wprost piszą, że człowiek powinien się myć. W miastach średniowiecznych funkcjonowały łaźnie, z których mógł skorzystać każdy i zazwyczaj mycie odbywało się w większych grupach. Była to więc okazja do spotkań towarzyskich, które często przeradzały się w "grzeszne rozrywki". Przykładowo w Krakowie pod koniec XIV wieku władze miasta zabroniły mężczyznom i kobietom wzajemnego polewania się wodą – opisuje Wójcik. Jak dodaje, wspólne wizyty w łaźni były na tyle istotnym elementem życia towarzyskiego, że rezygnację z nich uważano za afront.
Nie myjcie głowy! Chyba że astrolog pozwoli
Zmiana mentalności nastąpiła w czasach nowożytnych. Wielkie wojny oraz starcie reformacji z kontrreformacją przyczyniły się do tego, że korzystanie z łaźni zaczęto uważać za rozpustę. – Zmienił się również stosunek do nagości. Ludzie zażywali kąpieli raz w roku na Wielkanoc, co było związane z wiosennymi porządkami i sprzątaniem domostw po zimie – mówi historyk.
Różnice między średniowieczem a renesansem widać też w podejściu do tematu potrzeb fizjologicznych. – W średniowieczu toalety były, jakie były, ale istniały. W starożytnym Rzymie było po kilka oczek, można było siąść razem i pogadać. Na przełomie średniowiecza i renesansu Erazm z Rotterdamu, w swoim poradniku dobrego wychowania, napisał między innymi, że nie wypada podchodzić do kogoś i witać się, jeśli ktoś akurat kuca i robi kupę. – Więc to było powszechne – tłumaczy Małgorzata Sokołowska. – A potem przyszedł renesans i przestano o tym mówić i przestano toalety budować – dodaje.
Żeglarze Krzysztofa Kolumba przywlekli do Europy nową groźną chorobę: syfilis. Na jego łagodną formę cierpiały Indianki, które marynarze masowo gwałcili. Kiła, mało uciążliwa dla mieszkańców Ameryki, na Starym Kontynencie siała spustoszenie. To, jak piętnująca to była choroba, można zauważyć chociażby w nazewnictwie odzwierciedlającym polityczne animozje – w Anglii była znana jako "choroba francuska", we Francji jako "choroba angielska", w Rosji jako "choroba polska", a w Polsce – "niemiecka". Turcy nazywali ją "chorobą chrześcijan". Syfilis funkcjonował również pod wiele mówiącą nazwą "niemoc kurewników i cudzołożników". Ta nazwa, podobnie jak "ospa miłosna" i "weneria", wskazuje, że metoda zarażania była zrozumiała, co w pruderyjnym społeczeństwie skutkowało jeszcze większym piętnem.
Za rozprzestrzenianie się syfilisu obwiniano również wspólne kąpiele. – To spowodowało, że zaczęto krzywo patrzeć na łaźnie. Znaleźli się kaznodzieje, którzy mówili, żeby nie chodzić do łaźni. Dopiero z renesansu wywodzi się powiedzenie "obdarty jak łaziebnik". W średniowieczu łaziebnicy byli całkiem zamożna grupą – tłumaczy Sokołowska.
Angielskie przysłowie radziło, by "ręce myć często, stopy rzadko, a głowy nie myć wcale". Wynikało to z przekonania, że choroby biorą się z "morowego powietrza" i że takie powietrze najłatwiej wnika do organizmu przez mokrą głowę. Ten element pielęgnacji budził tak wielki lęk, że co zamożniejsi konsultowali termin mycia głowy z astrologiem. Dopiero gdy ten dał przyzwolenie, polewano włosy mieszanką wody i ziół. A i to rzadko – częściej przecierano włosy skrawkami tkaniny, by pozbyć się łoju i powszechnego wówczas łupieżu. Żyjący w XVII wieku brytyjski pisarz John Evelyn w pamiętniku zanotował zwyczaj mycia włosów tylko raz do roku.
Niemyte i nieczesane włosy plątały się i sklejały, tworząc kołtuny. Taką zbitą masę trudno byłoby rozczesać i dziś przy użyciu dostępnych kosmetyków, a co dopiero 400 lat temu. Jedynym sposobem na pozbycie się kołtuna było wycięcie go, jednak ludzie unikali tego, jak mogli. Wierzono bowiem, że taki zabieg może spowodować paraliż, a nawet śmierć.
Zanik zwyczaju mycia się jest czasem łączony z upowszechnieniem bielizny osobistej. Koszula, noszona pod wierzchnim ubraniem, faktycznie wchłaniała pot i chroniła ciało przed brudem (przynajmniej pozornie). Jednak to rozwiązanie nie miało nic wspólnego z higieną, bo bielizna była zmieniana rzadko i noszono ją zarówno w dzień, jak i w nocy.
Królowie (i królowe) na wojnie z mydłem
Skoro warstwa brudu była oznaką religijnej cnoty, to europejscy władcy, powołujący się na swoją niepowtarzalną więź z Bogiem, obnosili się z nią dumnie. Ku udręce otoczenia.
Jakub I, syn Marii Stuart i władca Szkocji, nie kąpał się wcale. Jedna z jego dwórek skarżyła się, że nabawiła się wszawicy po przebywaniu w komnacie, w której król często spędzał czas. Faworyt Jakuba pisał natomiast do władcy płomienne listy, w których deklarował, że "całuje brudne ręce króla". Następca Elżbiety Tudor słynął ze swojego niechlujstwa.
Nie lepiej było we Francji. Kochanka Ludwika XIV Franciszka-Atena de Rochechouart, markiza de Montespan, była znana ze swojego upodobania do kosztownych i intensywnych perfum. To przeszkadzało królowi, który często narzekał, że dusi go otaczająca kobietę chmura wonności. Prawda wyszła na jaw podczas sprzeczki króla z markizą w 1680 roku, kiedy kobieta ogłosiła z pogardą, że nawet jeśli czegoś jej brakuje, to przynajmniej cuchnie mniej niż król. Władca, nie mogąc znieść tej potwarzy, odesłał markizę, a na jej miejsce przyjął guwernantkę ich dzieci. Z kolei rosyjski ambasador na dworze królewskim mógł pozwolić sobie na większą bezkarność w wyrażaniu poglądów na temat królewskiej higieny i w listach do cara meldował, że Król Słońce "śmierdzi jak dziki zwierz". Ablucje francuskiego władcy były tak ważnym wydarzeniem, że kiedy w końcu król się na nie zdecydował, do sali kąpielowej zapraszano wielu gości, żeby byli świadkami ceremonii.
Szesnastowieczna higiena mogła stać na umiarkowanym poziomie, ale pewne zachowania nawet wtedy budziły obrzydzenie. Król Anglii Henryk VIII, prawdopodobnie najczystszy z ówczesnych władców, walczył na przykład ze swobodną urynacją swoich poddanych. Najpierw wydał edykt zakazujący sikania do królewskiego pieca kuchennego, a następnie postanowił zniechęcić tych dworzan, którzy oddawali mocz na mury królewskiego ogrodu. W tym celu nakazał sługom namalowanie na nich czerwoną farbą krzyży. To działanie jednak przyniosło skutek odwrotny od zamierzonego, bo wielu panów uznało malunki za cel. Szlachetną walkę Henryka VIII kontynuował jego następca Edward VI, który w 1547 wydał edykt zakazujący "opróżniania pęcherza czy pozostawiania jakichkolwiek nieczystości na terenie dworu (…) gdzie zanieczyszczenie może działać na szkodę jego królewskiej mości".
Końska balia Jagiełły
Władczynie poświęcały higienie niewiele więcej uwagi niż królowie. Czyniły to po części w związku z panującą modą, a po części za radą swoich spowiedników, którzy zalecali, by "przyrodzoną krasę rozmyślnie psuły zaniedbaniem". Cnotliwa władczyni nie powinna być urodziwa, by nie kusić siebie i otoczenia do grzechu.
Maria Antonina i Elżbieta Tudor kąpały się raz w miesiącu, a hiszpańska władczyni Izabela z dumą przyznawała, że kąpieli zażyła tylko dwukrotnie w całym swoim 53-letnim życiu.
A w Polsce? Święta Kinga, żona Bolesława Wstydliwego, bardzo źle reagowała na komplementy i kiedy ktoś chwalił jej urodę, księżna w te pędy starała się wybrudzić twarz. Kąpała się też jedynie "w wielkiej potrzebie". Równie surowo do tego tematu podchodziła Jadwiga Śląska. Po urodzeniu dziedzica zakończyła pożycie z mężem i zaszyła się w klasztorze, gdzie oddawała się głodówkom i umartwianiu. Przodowała w ascezie – podczas gdy inne mniszki obmywały chociaż stopy z błota, Jadwiga odmawiała sobie tej czynności i wodą, użytą przez inne zakonnice, polewała sobie głowę i kąpała w niej swojego wnuka. Twarz od wielkiego dzwonu ochlapała wodą, jednak by nie uczynić tej czynności grzeszną, do wytarcia oczu i ust używała ręczników, w które zakonnice wycierały ręce – i to najbrudniejszej ich części. Chociaż zarówno Kinga, jak Jadwiga żyły w średniowieczu, kiedy higiena wciąż jeszcze była popularna, to ich religijne przekonania skutecznie zniechęciły je do kontaktu z wodą i ługiem. Za to Dobrawie, żonie Mieszka I, wiara nie przeszkodziła nawet w wizytach w prywatnej saunie.
Iście średniowieczne podejście do wizyt w łaźni miał też najprawdopodobniej Władysław Jagiełło. Wskazuje na to fakt, że król w podróż zabierał ze sobą swoją ulubioną balię w kształcie konia. Kibicowała mu w tym królowa Jadwiga, która sama chętnie udawała się "do wód" do Buska, gdzie zażywała leczniczych kąpieli w źródlanej wodzie wzbogaconej ziołami.
– Jagiełło był znany z tego, że był bardzo czysty – podkreśla autorka "Myć się czy wietrzyć". – Kiedy Władysław miał przyjechać z Litwy, królowa Jadwiga była ciekawa swojego małżonka. Wysłała jednego ze swoich dworzan na spotkanie z nim. Jagiełło domyślił się, o co chodzi królowej i zaprosił posła do łaźni, żeby mógł zdać jej relację – opowiada.
Jagiełły nie krępowały też czynności fizjologiczne. Jak wskazuje Sokołowska, władca często przyjmował różne delegacje, siedząc na nocniku i wtedy miał najlepszy humor.
Upodobanie do "naturalnych aromatów" przypisuje się Janowi III Sobieskiemu, który wracając z podróży, miał pchnąć do królowej Marysieńki gońca z wiadomością o treści "niedługo przyjadę, nie myj się". Jednak jako bohaterowie tej anegdoty występują też czasem Napoleon Bonaparte oraz Józefina, jest więc możliwe, że ta historyjka nigdy się nie wydarzyła.
Jak mówi pisarka, moda na niemycie się zapanowała w Polsce nieco później niż w reszcie Europy i zagraniczni dyplomaci odnotowywali ze zgorszeniem, że w kraju nad Wisłą oferowano im kąpiel. Z drugiej jednak strony, podczas gdy reszta kontynentu w XIX wieku na nowo odkrywała radość płynącą z kontaktu z mydłem, Polska borykała się z zaborcami. Powrót do tradycji kąpieli zajął nam więc nieco więcej czasu.
Nie taki znowu Wersal
Chociaż w renesansie i oświeceniu śmierdzieli niemal wszyscy, to wiele osób szło w ślady metresy Ludwika XIV i dokładało starań, żeby przykry zapach zamaskować. – Na dworach smród zabijano perfumami, odór z ust starano się neutralizować przy pomocy płukania czerwonym winem. To był akurat sposób stosowany już w średniowieczu na higienę jamy ustnej – zauważa historyk Artur Wójcik.
Jednak żadna ilości wina i perfum nie były w stanie zamaskować praktyk popularnych na dworach i w pałacach.
– Nie przestrzegano podstawowych, z dzisiejszej perspektywy, zasad higieny do tego stopnia, że potrzeby fizjologiczne załatwiano dosłownie gdziekolwiek. Chociażby w takim Wersalu, rezydencji królów Francji, który kojarzy się nam z przepychem i luksusem, niewyobrażalnie śmierdziało fekaliami. Znane jest nam rozporządzenie króla Ludwika XIV z 1705 roku, który nakazał czyścić korytarze w pałacu z fekaliów raz w tygodniu. Możemy sobie wyobrazić, jaki to musiał być smród, skoro sprzątano tylko raz w tygodniu albo rzadziej. Wśród ówczesnej arystokracji był również zwyczaj zmieniania zamku czy pałacu, jeśli uznano, iż smród fekaliów i uryny był nie do zniesienia – opowiada Wójcik. Dwór Tudorów wędrował nawet 30 razy w ciągu roku.
– Sądzę, że inna była po prostu wrażliwość na zapachy, bo gdyby to była nasza współczesna wrażliwość, to ludzie by nie wytrzymali – podkreśla Sokołowska.
Elżbieta Charlotta, bratowa Ludwika XIV, tak w 1702 roku pisała o pałacu w Wersalu: "Ludzie zajmujący galerię naprzeciwko naszego pokoju sikają po wszystkich kątach. Nie da się wyjść z własnych komnat, żeby nie zobaczyć kogoś oddającego mocz".
Warunki sanitarne w europejskich przybytkach opisuje także Eleanor Herman w książce "Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku". Przedstawia ona między innymi, jaką drogę przebywały fekalia – potrzeby załatwiano do nocników, a te z kolei opróżniano albo za mury zamku do fosy, albo do piwnicy, którą z kolei opróżniano dopiero, gdy pomieszczenie było pełne. Zdarzało się, że zawartość takiej piwnicy przeciekała przez ściany do sąsiednich pomieszczeń. Taki przypadek opisał londyński pamiętnikarz Samuel Pepys. "Schodząc do piwnicy wdepnąłem w górę odchodów, po czym poznałem, że kloaka pana Turnera jest pełna i jej zawartość zaczyna trafiać do mojej komórki, co wzbudziło mój niepokój" – zanotował w 1660 roku.
Małgorzata Sokołowska wskazuje, że według historyków najbardziej śmierdzącymi miejscami w renesansie i oświeceniu były więzienia, statki i… opery. W prywatnych lożach ustawiano nocniki, dzięki czemu co bogatsi mogli sobie ulżyć, nie tracąc zbyt wiele z przedstawienia. Eleanor Herman opisuje przypadek dwóch szlachetnie urodzonych pań o nazwiskach de Salux i de Tremouille, które "zrobiły do nocnika solidny numer dwa, po czym, chcąc pozbyć się przykrego zapachu, wyrzuciły wszystko na nieszczęsną publiczność w dole". Nieszczęsna publiczność takie zwyczaje głośno oprotestowała i przegoniła pomysłowe arystokratki z teatru.
– Standardem było też wylewanie zawartości nocników na ulicę, praktykowano to niemal wszędzie. Dlatego wracając wieczorem do domu (bo nocniki opróżniano zazwyczaj wieczorem), trzeba było wołać "idzie się, idzie się!", żeby nie dostać w głowę zawartością nocnika. Opisany jest też przypadek francuskiego urzędnika z XVII wieku, który tak się zamachnął nocnikiem, że wyleciał przez okno razem z nim – opowiada autorka "Myć się czy wietrzyć".
Wielki (śmierdzący) problem
Wyzwaniem nie była wyłącznie higiena osobista. – Kolejną kwestią był problem śmieci i wody w miastach. Odpadki często zalegały na ulicach, stąd wziął się rynsztok – wyjaśnia Wójcik.
Często nawet ci, którzy chcieli dokonać ablucji, nie mogli tego zrobić w bezpieczny sposób ze względu na jakość wody.
– Często różne nieczystości spływały do rzeki, z której brano wodę pitną. Woda w studniach z kolei nie była bezpieczna z uwagi na umiejscowienie cmentarzy zazwyczaj w środku miast i wsi. Wszelkie drobnoustroje z rozkładających się zwłok przedostawały się do wód gruntowych i do wodociągów, jeśli miasto takowe posiadało – opisuje nasz rozmówca.
Zwyczaj swobodnego zrzucania wszelkich nieczystości do najbliższej rzeki zemścił się szczególnie okrutnie na mieszkańcach Londynu. Latem 1858 roku nad miastem rozciągnął się Wielki Smród.
Od kiedy istniał Londyn, Tamiza przyjmowała wszelkie rodzaje odpadów – od śmieci, poprzez ekskrementy, aż po ścieki z fabryk. Londyńczycy (szacuje się, że w 1801 roku było ich 1 097 000, a 40 lat później aż dwa razy więcej) produkowali nieczystości z takim zapałem, jakby od tego zależało ich życie. W latach 50. XIX wieku do rzeki trafiało 250 ton ścieków codziennie. Jednocześnie większość mieszkańców miasta piła wodę pochodzącą albo bezpośrednio z rzeki, albo z podziemnych zbiorników połączonych z nią. Tymczasem Tamiza w XIX wieku nie należała do najbardziej rwących rzek w Europie. Jej spokojny nurt sprawiał, że większość odpadków, zamiast spłynąć do morza, powoli opadała na dno.
Dlatego upalne lato roku 1858 nie oznaczało dla brytyjskiej stolicy niczego dobrego. W wyniku wysokich temperatur (w rekordowy dzień 16 czerwca zanotowano 35 stopni Celsjusza w cieniu i 48 stopni w słońcu) znaczna ilość wody w Tamizie odparowała, odsłaniając dwumetrowe miejscami zwały śmieci i nieczystości. Rynsztoki wciąż pompowały w koryto rzeki ścieki, ale nie było już wody, która by je uniosła. Odór był wyczuwalny z odległości kilkudziesięciu kilometrów.
Wielki Smród pokrzyżował plany królowej Wiktorii, która miała odbyć rejs po Tamizie, a także uniemożliwił pracę parlamentu, który miał obradować w nowo oddanym do użytku Pałacu Westminsterskim. W większości pomieszczeń ciężko było wytrzymać, a w tych, w których okna wychodziły na rzekę, ludzie po prostu nie mogli przebywać.
Próbowano pozbyć się smrodu, zasypując Tamizę setkami ton wapna, jednak nic to nie dało. Ostatecznie problem po miesiącu rozwiązał się sam, razem z nadejściem gwałtownych ulew.
Tyfusowa Mary
Trudno zliczyć wszystkie ofiary braku higieny. Począwszy od zakażeń wynikających z jedzenia brudnymi rękami, poprzez chorych, ciężarne i małe dzieci, którym odmawiano świeżego powietrza i przebywania na słońcu (wierzono, że takie warunki osłabiają; dziś wiemy, że jest dokładnie odwrotnie), skończywszy na pacjentach operowanych przez chirurgów i cyrulików o brudnych rękach i niezdezynfekowanymi instrumentami.
Niedostateczna edukacja w zakresie higieny położyła się cieniem na życiu Mary Mallon, szerzej znanej jako Tyfusowa Mary. Chociaż Mary żyła na początku XX wieku w Ameryce, gdy mydło już powoli wracało do łask, to sama najprawdopodobniej nie przywiązywała większej wagi do mycia rąk. Była biedną imigrantką z Irlandii – gdzie więc miała nabrać takich nawyków?
Na nieszczęście dla Mary w jej woreczku żółciowym znajdowały się bakterie duru brzusznego. Jej samej nie szkodziły (Mary była tak zwaną zdrową nosicielką), jednak poprzez brudnych rąk przenosiły się na innych. A tak się złożyło, że Tyfusowa Mary była kucharką, która gotowała w rezydencjach prominentnych nowojorczyków. Kolejne rodziny ulegały zakażeniu. Aż w końcu na ślad Irlandki trafił inspektor sanitarny. Mary została schwytana przez policję i odwieziona do szpitala, gdzie wykazano, że zaraża tyfusem. Jednak ani badania, ani kilkuletnia izolacja nie przekonały krewkiej kobiety, że stanowi zagrożenie dla innych. I kiedy Mary w końcu została wypuszczona na wolność, za nic miała zakaz pracy w kuchni. Zatrudniła się (pod zmienionym nazwiskiem) w szpitalu położniczym w Nowym Jorku. Gdy i tam wybuchło ognisko tyfusu, Tyfusowa Mary została ponownie schwytana i umieszczona w izolacji – tym razem dożywotnio.
Można tylko przypuszczać, że gdyby nie trudne do wykorzenienia higieniczne nawyki społeczeństwa z poprzednich wieków, Mary mogłaby wieść znacznie przyjemniejsze życie, a ofiary jej brzoskwiniowych lodów cieszyłyby się zdrowiem. Ale to nic pewnego – przecież również dziś niektórzy mają co najmniej skomplikowaną relację z mydłem. I strach przed grzechem nie ma tu nic do rzeczy.