Każdy z polskich aktorów chciałby być na jego miejscu, bo przecież każdy chciałby zagrać w filmie Quentina Tarantino. Jednak to nie dlatego Rafał Zawierucha jest wyjątkowy. Chociaż osiągnął wielki sukces, to koledzy po fachu mu nie zazdroszczą, tylko kibicują. Nie stwarza dystansu, zaraża optymizmem i otwartością. Kiedy trzeba, działa. Po tym, jak dwa lata temu przez Sośno przeszła huraganowa burza, wsiadł do auta i pojechał pomagać nieznajomym. Rozwoził jedzenie, wodę i ubrania, rozmawiał z ludźmi, którzy przez żywioł stracili wszystko. Wtedy zainicjował powstanie Fundacji Zawierucha, bo jak mówi: "nazwisko zobowiązuje".
Ewelina Woźnica, TVN24: twój amerykański sen trwa czy już się zbudziłeś?
Rafał Zawierucha: To sen na żywo. Zaczął się, trwa i mam nadzieję, że będzie trwał jak najdłużej. Niebawem znów wylatuję do Kalifornii na amerykańską premierę "Pewnego razu... w Hollywood".
Nie lecisz chyba tylko na premierę, bo zadomowiłeś się w Hollywood. Przed Tobą kolejne projekty za oceanem.
Tak, jest już kolejny film, w którym zagrałem [główna rola w thrillerze "The Soviet Sleep Experiment" o rzekomych rosyjskich doświadczeniach z lat 40., polegających na pozbawianiu więźniów możliwości snu - przyp. red]. Kręciliśmy przez półtora miesiąca w Minneapolis. To było dla mnie kolejne tak wielkie wydarzenie po filmie Quentina Tarantino. Z moją naturą i osobowością trudno byłoby mi powiedzieć, że nie chciałbym tam wracać, bo to byłaby nieprawda. Jest tam coś magicznego, poza tym lubię iść za tym, co dyktuje mi wewnętrzny głos i serce.
Polubiliście się z Leonardem DiCaprio albo Bradem Pittem?
Trzeba ich zapytać, czy mnie lubią (śmiech). Ja ich uwielbiam. To są koledzy z planu, niezwykle otwarci, elektryzujący i energetyczni ludzie. Są bardzo świadomi tego, kim są, a jednocześnie nie pokazują pychy. Sam do tego dążę - być na takiej pozycji, a jednocześnie być blisko człowieka. Tak samo ma Quentin Tarantino, Margot Robbie czy Emile Hirsch, z którym dzisiaj rozmawiałem o przyjeździe do Polski.
Leonardo mógł się czuć zagrożony – w końcu Margot Robbie była w "Wilku z Wall Street" jego żoną, ale teraz zamieniła go na Ciebie... Jak się z tym czujesz?
Świetnie! Przejąć żonę po Leo. Bajka. Margot to niezwykła postać i wspaniale budowaliśmy wspólny świat. Dała dużo przestrzeni do stworzeni relacji Sharon Tate i Romana Polańskiego. Miała w sobie dużą swobodę i zaufanie do ekipy.
To zaufanie było dla was kluczowe na planie?
Tam ludzie naprawdę wiedzą, co robią. Na planie nie ma przypadkowych osób. Jest za to tysiąc razy większa skala szacunku i uprzejmości. Nie chcę, żeby zabrzmiało tak, że w Polsce tego w ogóle nie ma. Natomiast tam aktor wchodzi na plan, kiedy wszystko jest już naprawdę gotowe, nie ma niepotrzebnego zamieszania. To jest niezwykłe i chce się pracować w takich warunkach. Reżyser wie, co robi i czego oczekiwać. Aktor ma wiedzieć, co ma grać. Jeśli chce coś zaproponować od siebie, to proponuje. Ja na przykład odważyłem się dodać coś od siebie. Później powiedziałem Quentinowi, że to zrobiłem. On odpowiedział: "Wiem, nie przerwałem".
Wszyscy Cię pytają, co zachwyca w pracy na planie amerykańskiej superprodukcji. Ja z kolei chętnie się dowiem, co ci się absolutnie nie spodobało...
To, że jest pełno jedzenia. Możesz jeść genialne rzeczy, które nie zawsze są zdrowe. Naprawdę musiałem się trzymać w ryzach. Kiedy wróciłem z Nowego Jorku 10 lat temu, to przytyłem 7 kilogramów w ponad miesiąc. Na szczęście mam dobry metabolizm. Szybko tyję, szybko chudnę. To idealne do aktorstwa.
A co Ci się nie podoba w życiu za oceanem?
Rozwarstwienia na ulicy. Współczuję tym, którzy mieszkają w kalifornijskich slumsach. Sporo myślałem, jak można by temu zaradzić, żebyśmy się nie zajmowali tylko bezdomnymi psami, ale pochylili się też nad człowiekiem.
Masz pomysł, jak walczyć ze złem na świecie?
Chciałbym tu w Polsce coraz więcej działać na rzecz poszkodowanych w trąbach powietrznych czy huraganach. W końcu nazwisko zobowiązuje. W Polsce jest Fundacja Zawierucha. Powstała po tym, jak pojechałem pomagać w Sośnie, gdzie dwa lata temu przeszedł huragan. Wziąłem rzeczy, spakowałem w auto i przyjechałem do nich. Marek, który zorganizował całą akcję, zdziwił się: "Jak to? Przyjechałeś nam pomagać? A nie tylko zrobić sobie zdjęcie?". Odpowiedziałem, że nie i zostałem parę dni.
Co tam robiłeś?
To była dla mnie niezwykła terapia, bo jeździłem z paczkami z jedzeniem i ubraniami. Rozpakowywaliśmy ciężarówki, które przychodziły z żywnością i darami. Wsiadałem w swój samochód i jechałem do cudownych ludzi, którzy nie mieli dachu nad głową. Widziałem, jakie dla nich to jest ważne, że ktoś do nich przychodzi i po prostu rozmawia. Nie tylko da karton z mąką, wodą czy ubraniami i ręcznikiem, ale zapyta, jak dzieci, co będzie dalej albo w czym można pomóc. Dla mnie to w ogóle było bardzo mocne przeżycie ostatnich lat. Myślę o tym, żeby rozwinąć temat Fundacji Zawierucha.
Masz amerykański styl bycia - nie stwarzasz dystansu, nie patrzysz z góry, jesteś bardzo otwarty. Skąd to się u Ciebie wzięło?
Z wychowania, domu, przeżyć z młodzieńczych lat. Chodzi też o to, co mówi się dzieciom – jak mają podchodzić do życia i jak iść drogą, którą kreśli nam los. Dziadziuś zawsze mi powtarzał, że trzeba szanować drugiego człowieka bez względu na to, kim on jest. Może też chodzi o to, żeby nie przejmować się tym, co się będzie działo. Natomiast jeśli to my stworzymy nieprzyjemne sytuacje, to trzeba próbować to naprawiać.
Czyli rodzina była dla ciebie bazą i punktem odniesienia?
Nie wywodzę się z rodziny intelektualistów. Oczywiście nie są to prostacy, tylko ludzie prości w dobrym tego słowa znaczeniu. Od dzieciaka wpajano mi, żeby być szczerym i fair w stosunku do innych. Jednocześnie trzeba mieć pokorę, choć nie chodzi o to, żeby siedzieć cicho. Mam trójkę starszego rodzeństwa: dwie siostry i brata. Zawsze trzeba było walczyć o swój kawałek chleba, bo inaczej by ci go zjedli. Prości ludzie niejednokrotnie mają większą świadomość życia niż ludzie wykształceni.
Z czego to wynika?
Z funkcjonowania blisko przyrody. Do dzisiaj uwielbiam odwiedzać Mazury i jeździć konno. To otoczenie mojego dzieciństwa. Wtedy dużo czasu spędzałem z kuzynkami na wsi, bawiąc się na polach i biegając w trawie na golasa. U dziadziusia zbierało się śliwki, robiło sianokosy albo nabijało tytoń na druty, a po tym całe ręce były czarne. Wszystko wpajano mi w praktyce, a później odkrywałem to w literaturze u Wyspiańskiego, Mickiewicza czy Norwida. Jest takie powiedzenie: "Czym skorupka za młodu nasiąknie". Mówi się, żeby nie patrzeć wstecz, iść do przodu. Moim zdaniem czasem trzeba zrobić krok w tył, żeby zrobić dwa kroki w przód.
Jednak potrafisz też tupnąć nóżką. Podobno jako nastolatek przez kilka tygodni nie odzywałeś się do rodziców, a po domu chodziłeś z kartką "nie rozmawiam".
Tak, zastrajkowałem.
Dlaczego aż tak drastycznie?
Miałem 15 lat, a rodzice otworzyli rodzinny dom dziecka. Mój brat był na studiach, siostry już się wyprowadziły, ja byłem najmłodszy. Nagle pojawiały się jakieś nowe istoty w domu. Biegające poczwarki, z którymi wszystkim musiałem się dzielić. Rodzice chcieli od razu wziąć dzieci i dać im ognisko domowe, a dopiero potem ojciec rozbudował budynek. Buzujące hormony i niezgoda na to, że bierze się kogoś, z kim mam się wszystkim dzielić, spowodowały, że strajkowałem. Rzeczywiście tupnąłem nóżką.
Chciałbyś mieć w przyszłości dużą rodzinę? Myślisz w ogóle o ustatkowaniu, czy łapiesz chwilę?
Pewnie, że myślę. Chociaż babcia chciała, żebym został księdzem. Jakoś nie wyszło.
Zawsze mógłbyś go zagrać. A propos, jaka rola Ci się teraz marzy?
Agent 007 – Bond w filmie akcji.
Czyli jednak nie Tomasz Kot, tylko ty?
Z Tomkiem zawsze chętnie zagram. Zresztą cieszę się z jego sukcesów tak jak każdego mojego kolegi czy koleżanki. Trzeba otwarcie mówić o naszych marzeniach. Trzeba po nie po prostu iść, ale nie po trupach. To, co ma do nas przyjść, przyjdzie. Nie dostajemy nic więcej niż to, co jest nam dane. Jest takie niecenzuralne przysłowie: "Miej wyje*****e, a będzie ci dane".
Podobno gdybyś nie został aktorem, byłbyś ogrodnikiem?
Pewnie, że tak. To jest pasja do natury, tak jak moja mama uwielbiam mieć w domu kwiaty. Pamiętam, że zawsze był lament i krzyk: "Dlaczego nie podlałeś kwiatów? Jest przecież upał i schnął na balkonie”. Zawsze się więc chodziło się i podlewało kwiatki. Jak byłem mały, to robiliśmy z bratem skalniaki. Przywoziliśmy w bagażniku otoczaki z Białki Tatrzańskiej i układaliśmy je w ogrodzie. Z dzieciństwa została mi jeszcze jazda konna. Miałem taki moment w życiu, że pracowałem w stadninie – teraz na nowo otworzyła mi się ta pasja. Podczas jeżdżenia można się niezwykle odciąć, ale jednocześnie trzeba być maksymalnie skoncentrowanym, bo koń czuje, jakie są w tobie emocje.
Jedna rada, którą usłyszałeś na planie Tarantino i nigdy o niej zapomnisz...
To nawet nie jest rada, tylko kwestia tego, jak byłem traktowany przez niego. Odwaga, zaufanie i to, żeby lecieć. Pokazanie, że masz prawo do błędu. Jeżeli się pomylisz, to cię poprawię. Jeżeli czegoś nie zrozumiesz, to powtórzę. Nie jest wstydem nie widzieć. Wstyd trwać w niewiedzy.
Kiedy rozmawiałam z Romanem Polańskim o waszym filmie, mówił, że się go obawia – słusznie?
Trudno mi teraz mówić, czy słusznie, czy nie. To są odczucia pana Polańskiego. W mediach jest też budowane przekonanie, że "Pewnego razu... w Hollywood" to film o nim, a to jest o Ricku i Cliffie [w tych rolach Leonardo DiCaprio i Brad Pitt – przyp. red.]. Chodzi bardziej o pokazanie kilku płaszczyzn rzeczywistości i fikcji. Oczywiście w tamtych latach Roman Polański był jednym z najwyżej postawionych reżyserów, twórców. Wywodził się z kraju obarczonego historią, komunizmem, przeżyciami. To, co wniósł do Hollywood, było dla nich czymś egzotycznym. Tak jak dzisiaj dla nas Hollywood jest egzotyczne, chociaż ten dystans się skraca. Wydaje mi się, że nie powinien się obawiać i naprawdę marzy mi się, żeby się z nim spotkać i porozmawiać o filmie, kiedy go już zobaczy.
Czemu na etapie przygotowań nie zdecydowałeś się na spotkanie z Romanem Polańskim?
Przed filmem chciałem to zrobić. Natomiast ani produkcja, ani reżyser tego ode mnie nie wymagali. Myślę, że dojrzałe zachowanie aktorskie polega na tym, że masz zrobić to, czego od ciebie wymagają. Wykonujesz swoją pracę, ale jeżeli nie było potrzeby, żebym wcześniej się spotkał czy rozmawiał, to sam też nie wychodziłem z tym tematem. Jestem tylko aktorem. Zrobiłem, co zrobiłem i się z tego niezwykle cieszę. To jest dla mnie zaszczyt, a jak pan Roman Polański obejrzy film, to myślę, że się w końcu spotkamy.
Udało Ci się złapać bliższy kontakt z Margot Robbie? Podobno napisała Ci swój numer telefonu na ręce?
Musiałem być w szoku, że o tym komuś powiedziałem (śmiech). Jeżeli normalnie podchodzisz do człowieka i do świata, który cię otacza, to możesz albo złapać z nim relacje, albo nie. Nic innego nie może się wydarzyć. Z Margot wytworzyliśmy taką relację i za to jestem jej wdzięczny, bo pojawienie się w Hollywood, mieszkanie tam przez trzy miesiące i zagranie u boku takich ludzi było dla mnie szokiem. Margot też jest szalona i niezwykle pozytywnie nastawiona do życia. Jak ją coś denerwuje, to denerwuje. Jak kogoś kocha, to kocha. Ma świetnego męża i wspaniałych przyjaciół, z którymi spędzaliśmy też czas w chwilach wolnych.
Quentin Tarantino panicznie boi się szczurów, Leonardo DiCaprio - samotności, a czego Ty się boisz?
Tak naprawdę obawiam się, że nie zdążę zrobić w życiu tego, czego bym chciał i że nie powiem komuś tego, co bym chciał. Obawiam się też, że zrobię komuś przez przypadek krzywdę i nie przeproszę. Reszta... Czego się bać? Życie jest jedno. Trzeba czerpać jak najwięcej.
Rafał Zawierucha urodził się w 1986 roku w Krakowie, ale dorastał w Kielcach. Jego rodzice mieli firmę produkującą kasety magnetofonowe i wideo, później zaczęli prowadzić rodzinny dom dziecka. W 2012 roku Zawierucha skończył studia aktorskie na Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Na dużym ekranie zadebiutował jeszcze w szkole, grając główną rolę w "Księstwie" Andrzeja Barańskiego, za co otrzymał nominację do Złotej Kaczki dla najlepszego aktora. Później można było go zobaczyć w takich produkcjach kinowych, jak: "Bogowie", "Jack Strong", "Obywatel","Miasto 44" czy "Powidoki", a także wielu serialach (m.in. "Przepis na życie"). Już rok po skończeniu studiów trafił do zespołu stołecznego Teatru Współczesnego, w którym gra do dziś m.in. w "Hamlecie" (reż. Maciej Englert). Występował też na deskach warszawskich Och-Teatru i IMKI. Jako jedyny Polak zagrał w filmie znanego amerykańskiego reżysera Quentina Tarantino.