Nie wiadomo, ile kobiet zabił. Wiadomo, że przed śmiercią każdą ze swoich ofiar torturował. To sprawiało mu największą przyjemność. Później obdzierał je ze skóry, porcjował i szedł na targ. W ten sposób przez lata zaopatrywał mieszkańców Berlina w "kiełbaski" i "cielęcinę".
Sierpień 1921 roku. Upalne lato. W ciemnych i brudnych zakamarkach Berlina upał był jakby większy. Powietrze parowało, zapachy wydawały się bardziej intensywne niż w inne pory roku, a koszule przylepiały się do spracowanych pleców. Nikt nie miał siły rozmawiać, a tym bardziej podejrzliwie przyglądać się swoim sąsiadom. Z tego korzystał Karl Friedrich Wilhelm Grossmann.
W upale 59-latek cierpiał katusze. Niełatwo było mu kursować w tę i z powrotem z kurczowo przyciskanym do siebie zawiniątkiem. Ręce się pociły. Nie wiadomo, czy bardziej z gorąca, czy z nerwów. Przecież z paczkami owiniętymi w szary papier kursował już tyle razy. Nie było czym się denerwować. To upał musiał tak na niego działać. Odwiedził zaprzyjaźniony sklep mięsny, poszedł na most, wypił trochę. I zaczął wracać w stronę domu. Zawiniątka już ze sobą nie miał.
"Karl to Karl"
Miał coś, co działało na kobiety. Do kawalerki na czwartym piętrze niewielkiej kamienicy wrócił w towarzystwie Friedy. Może trochę za głośno wchodził po schodach. Sąsiedzi się jednak nie przejęli. Wiedzieli, że to tylko stary Karl. Bywał ekstrawagancki. Chwilę później usłyszeli zamykane drzwi. Cisza. A potem jęki i krzyki. Dalej nie reagowali. "Karl to Karl. Sprowadza sobie różne kobiety. Niech ma" - tłumaczyli sobie. Jednak, gdy krzyki stały się głośniejsze niż zazwyczaj, ktoś zareagował. Wezwano policję. Gdy detektywi przybyli na miejsce, za drzwiami panowała głucha cisza. Zapukali. Nic. Spróbowali ponownie. Zachrypnięty głos odpowiedział, że jest za późno na składanie wizyt. "O tej porze nie otwieram nikomu" - stwierdził Karl.
Policjantów to nie interesowało. Wyważyli drzwi. Pewnie spodziewali się różnych rzeczy, ale to, co zobaczyli w środku, nie mieściło im się w głowach. Stał przed nimi kompletnie nagi mężczyzna. Umorusany krwią. Na łóżku leżała naga kobieta. Nogi i ręce miała związane. Usta zakneblowane. Wszystko wokół było czerwone od krwi. Obok łóżka, na podłodze, leżały zakrwawione narzędzia. Wśród nich duży rzeźnicki nóż.
Karl Grossmann został aresztowany. Błagalnym tonem prosił śledczych, by pozwolili mu zabrać do celi ukochanego kanarka. Nie zgodzili się.
Kanarek został w mieszkaniu. Przez następnych kilka dni mógł przyglądać się pracy detektywów, którzy centymetr po centymetrze przeglądali lokum 59-latka. Nie mieli łatwego zadania. Wszystko lepiło się tu od krwi wymieszanej z brudem. A każdy, nawet najmniejszy ślad, był w tym przypadku na wagę złota.
Krzyki nie dziwiły sąsiadów
Policjanci sprawdzali między innymi to, czy w niewielkim kuchennym piecyku mężczyzna nie palił ludzkich szczątków. Ta wersja została wykluczona. Pojawiły się natomiast inne. Sąsiadom rozwiązały się języki. Coraz chętniej opowiadali o dziwactwach Karla. Nagle wszystkim podejrzane wydały się wędrówki z paczkami. A jeszcze bardziej szokujące to, że co rusz widywano go z innymi kobietami. I młodszymi, i starszymi. Przychodziło ich mnóstwo. Wychodziło niewiele, ale kto by się tym przejmował. Każdy miał swoje sprawy i problemy.
Spokoju sąsiadów nie mąciło także to, że z mieszkania Grossmanna często dochodziły krzyki i piski. Aż do teraz. Nawet okoliczne dzieci opowiadały policjantom o dziwnych zwyczajach mężczyzny. Miał im rzucać dwuznaczne spojrzenia w trakcie ich zabaw w ciemnych zaułkach. "Nic dziwnego" - powiedzieli śledczy, gdy sprawdzili kartotekę mężczyzny. Na koncie miał już odsiadki za molestowanie dzieci.
Detektywi sprawdzili też, kim był Karl i czym się zajmował. Nie ukończył żadnej szkoły, ale był inteligentny. Wyuczył się zawodu rzeźnika. Wiodło mu się nieźle. Przy jednej ze stacji kolejowych miał nawet budkę z hot dogami. Na czarnym rynku pokątnie sprzedawał kiełbaski własnej roboty i coś, co nazywał cielęcymi stekami. Klienci byli zachwyceni. Aż do chwili, gdy wieść o aresztowaniu Grossmanna i powodzie jego zatrzymania obiegła stolicę Niemiec.
Śledczy szybko zebrali dowody na to, że mężczyzna w ciągu kilku tygodni poprzedzających zatrzymanie zabił trzy kobiety. Byli jednak pewni, że ofiar na swoim koncie ma znacznie więcej. Podejrzanego chcieli złamać. Zabrali go do kaplicy, gdzie wcześniej ułożono ciało ostatniej zamordowanej przez Grossmanna kobiety.
"Skąd mam wiedzieć, ile razy ją uderzyłem?"
Pokazał policjantom, jak ją związał. Jakiego użył splotu. Robił to dokładnie i powoli. Ówczesne gazety odnotowały, że nawet ręka mu nie drgnęła, zachowywał się, jakby był dumny. I pewnie był. Pytany o to, ile ciosów zadał swojej ofierze, odpowiedział bez ogródek: "Skąd mam wiedzieć, ile razy ją uderzyłem? Dlaczego nie policzycie ran? One wam odpowiedzą na to pytanie". Gdy śledczy chcieli dowiedzieć się, dlaczego przed śmiercią torturował kobiety, oświadczył: "Spróbujcie sami, zobaczycie, jakie to miłe".
Policjanci nie mogli uwierzyć w to, co usłyszeli. Nie dowierzali także dziennikarze, którzy relacjonowali sprawę Grossmanna. "Arizona Daily Star" informowała swoich czytelników, że zbrodnie mężczyzny były znacznie gorsze niż czyny słynnego markiza de Sade. Tego samego, od którego nazwiska powstał termin sadyzm. Z kolei według "New Castle News" Karl Grossmann był "pożądliwym wampirem", który "rozkoszował się zabijaniem i torturowaniem kobiet".
On sam do prasowych doniesień nie miał dostępu. Nie czytał więc o tym, że współpraca z nim to dla śledczych katorga. Dzienniki opisywały to tak: "Nigdy do niczego się nie przyzna. Do czasu aż nie poczuje, że jest w pułapce. Wtedy zaczyna warczeć jak wściekłe zwierzę". W ten sposób pewnego dnia wywarczał w stronę śledczych: "Te wszystkie kobiety albo mnie okradły, albo były niewierne".
Sprawa Grossmanna wywołała konflikt na linii berlińska policja - prokuratura. Oskarżyciel chciał wnieść sprawę do sądu. I to jak najszybciej. Prokuratorzy byli pewni, że zgromadzili wystarczającą liczbę dowodów, by rzeźnik zakończył swój żywot na gilotynie. Z kolei policja uważała, że Grossmann powinien żyć. Wszystko po to, by połączyć go z nierozwiązanymi zabójstwami i tajemniczymi zaginięciami kobiet.
3, 20, czy 50?
W końcu mężczyzna stanął przed sądem. Został oskarżony o zabicie trzech kobiet. Tylko tyle zbrodni śledczym udało się udowodnić. Choć mieli nadzieję, że dowodów wystarczy także na oskarżenie go o trzy kolejne zabójstwa. Mieli też pewność, że ofiar było znacznie więcej. Gazety podawały różne liczby - od 20 do nawet 50.
Podczas procesu porównywano go do francuskiego zabójcy Henriego Landru. Takie zestawienie dwóch przestępców oburzało policję. "To porównania niesprawiedliwe wobec Landru" – gorączkowali się detektywi. I przypominali, że Landru zabijał swoje ofiary dla zysku. "Tymczasem Grossmann zabijał jedynie dla zaspokojenia swojej żądzy. Dokładnie tak jak Kuba Rozpruwacz" – wyjaśniali.
Nie do więzienia, a do szpitala
Większość rozpraw była zamknięta dla publiczności. Sąd zdecydował się na wyłączenie jawności. Być może dlatego, że szczegóły sprawy były krwawe i bulwersujące. A może chciał uchronić mieszkańców Berlina przed niepotrzebnymi mdłościami na myśl, że przez lata mogli zaopatrywać swoje stoły w ludzkie mięso.
Przed oblicze sądu wezwano 51 świadków i 14 biegłych medyków. Wśród zeznających było sześć dziewcząt, które cudem przeżyły spotkanie z rzeźnikiem. Momentami Grossmann miał zachowywać się tak, jakby to on był prawnikiem. Nikogo to nie dziwiło. W końcu nie był sądowym żółtodziobem. W przeszłości został skazany na 14 lat więzienia za molestowanie siedmiolatki. Doskonale znał sądowe procedury. Jeszcze lepiej wiedział, co go czeka w zakładzie karnym. Ta perspektywa mu nie odpowiadała.
Lekarze stwierdzili, że Grossmann jest obłąkany. Zgodnie z ich zaleceniami resztę życia miał spędzić w zamkniętym zakładzie leczniczym. Mimo tych opinii wszyscy i tak czekali na wyrok skazujący mężczyznę na śmierć. Opinia publiczna domagała się śmierci. Takiej samej kary chcieli bliscy jego ofiar. Jednak żądni krwi byli nie tylko zwykli Niemcy. "Świat nauki także czekał na śmierć tego największego z degeneratów" – informował amerykański "Times Herald".
Zamiast gilotyny był sznur
Dlatego pewnie niewielu było rozczarowanych tym, co stało się na początku lipca 1922 roku. Grossmann miał być doprowadzony na kolejną rozprawę. Czekał na strażników więziennych. Miał jeszcze pół godziny. Był zmęczony procesem, przerażony perspektywą kary i być może dręczony wyrzutami sumienia. Postanowił działać. Powiesił się w więziennej celi.
Śledczym nigdy nie udało się wyjaśnić sprawy do końca. Ile kobiet zabił? Dlaczego? Ile z nich przerobił na mięso i sprzedał berlińczykom?
Karl Grossmann to nie jedyny niemiecki morderca, który w tamtym czasie był oskarżany o kanibalizm. Mięso swoich ofiar w hali targowej w Breslau (dziś Wrocław) sprzedawał Karl Denke. Skończył podobnie jak Grossmann. Powiesił się w celi, tuż po zatrzymaniu. O Karlu Danke czytaj więcej pod tym linkiem.
Ilustrację do tekstu przygotowała Daria Ołdak