Zlikwidowała gimnazja, których uczniowie osiągali dobre wyniki w międzynarodowych sprawdzianach, skłóciła się z nauczycielami, którzy zastrajkowali, sprawiła, że do szkół ponadpodstawowych muszą w jednym czasie zdawać dzieci ze zdublowanych roczników. - Przyszła, napsuła i ucieka do Brukseli – trudno znaleźć inne opinie o tym, co w ostatnich kilku latach wykonała minister Anna Zalewska. Dzisiejsza sytuacja jest tylko smutną konsekwencją wielu fatalnych decyzji i gigantycznej frustracji, jaka przez ten czas narastała w nauczycielach.
"Dorobek" ustępującej minister podsumowuje dla Magazynu TVN24 Iga Kazimierczyk, prezeska Fundacji Przestrzeń dla Edukacji.
Ignorowanie
Każda reforma edukacji powinna opierać się na założeniu, że szkolnictwo zasługuje na traktowanie go jako dobra wspólnego, którego cele, instytucje i rozwiązania w żadnym wypadku nie powinny być wynikiem doraźnych interesów partyjnych. Do szkoły chodzą uczniowie, pracują w niej nauczyciele, pracownicy wspomagający działanie placówki – szkoła "należy" do nich wszystkich, a także do rodziców. Zatem wszelkie reformy powinny być przeprowadzane z uwzględnieniem potrzeb i opinii tych wszystkich osób. Reformy przygotowywane przez resort Anny Zalewskiej z założenia, wręcz systemowo, głos nauczycieli, uczniów i rodziców pomijały. Udowodniły też smutną prawdę, że polski system oświaty jest zakładnikiem wyniku wyborczego i kieruje się interesem partyjnym.
Zorganizowana w 2016 roku debata "Rodzic, uczeń, nauczyciel – dobra zmiana" w instrumentalny sposób użyła zaangażowania nauczycieli, którzy w godzinach popołudniowych i w dniach wolnych od pracy stawiali się w MEN. Raportów z tych spotkań nie poznaliśmy do dziś. Choć żadna z debat nie dotyczyła zmian w ustroju szkolnictwa, w czerwcu 2016 roku dowiedzieliśmy się, że postulat likwidacji gimnazjów padł ze strony nauczycieli w czasie tychże debat. To nieprawda.
Brak konsultacji zmian ze środowiskiem nauczycielskim sprawił, że zaczął pojawiać się opór z jego strony. Przyznaję, takie konsultacje nigdy nie należały do priorytetowych zadań także i poprzednich ministrów, jednak przy pracy nad reformą minister Zalewskiej przekroczono granicę – zamiast systemowego braku współpracy pojawiło się instrumentalne wykorzystywanie zaangażowania części nauczycieli.
Do projektu zgłoszono 90 opinii, a także - co znaczące - 2400 komentarzy obywateli. Zwłaszcza ta ostatnia liczba robi wrażenie - mało jest projektów, które w drodze publicznych konsultacji omawiane są tak chętnie. Zignorowanie tego faktu było pierwszym ogniwem cyklu, którego konsekwencją jest dzisiejszy strajk.
Rodzice – ich głos się nie liczył
Wszyscy pamiętamy państwa Elbanowskich, których celem były (wbrew doświadczeniom innych systemów edukacyjnych) działania na rzecz opóźnienia startu edukacyjnego dzieci pięcio- i sześcioletnich. Dzięki ich kampanii jedną z pierwszych decyzji minister Zalewskiej było cofnięcie sześciolatków do przedszkoli i likwidacja obowiązku przedszkolnego dla dzieci pięcioletnich. Minister Zalewska powoływała się przy tej decyzji na głos rodziców. Niestety, niespełna rok później, kiedy rodzicie w zimowych miesiącach zbierali na ulicach podpisy pod wnioskiem o referendum w sprawie odroczenia reformy likwidującej gimnazja, ten głos już się nie liczył. Mimo że pod wnioskiem podpisało się 910 tysięcy obywatelek i obywateli.
Wniosek o referendum najpierw trochę w Sejmie poleżał, potem pracowano nad nim w komisjach, aby w czerwcu 2017 roku finalnie go odrzucić. Przedstawicielka rodziców nie została nawet wpuszczona na mównicę sejmową, aby przedstawić uzasadnienie. Jednocześnie w dyskusjach o reformie minister Zalewska cały czas powoływała się na głos rodziców, którzy chcieli tych zmian, choć rodzice właśnie solidarnie protestowali przeciwko chaosowi, który z tych zmian wynikał. "Rodzice przeciwko reformie edukacji", "Inicjatywa Rodziców Zatrzymać Edukoszmar", "Stop Kumulacji Roczników" – to tylko niektóre nazwy dla tej "społecznej zgody".
Jaki był efekt reformy? Uczniowie klas siódmych, którzy nie poszli do gimnazjów, stanęli przed perspektywą nauki w trybie "trzy lata w dwa", ze zwiększoną liczbą godzin, w przeładowanych szkołach podstawowych. W tym roku zdublowane roczniki dzieci będą walczyć o miejsca w szkołach ponadpodstawowych. Minister Zalewska wciąż uważa, że reforma to sukces.
Podwójny rocznik
Podwójny rocznik – większość czytelników słyszała pewnie to sformułowanie. Przypomnijmy – problem ten wynika bezpośrednio z likwidacji gimnazjów, a jego konsekwencją jest kumulacja w jednej rekrutacji do liceów, techników i szkół branżowych uczniów ze zreformowanej podstawówki i absolwentów trzeciej klasy gimnazjów. Do kumulacji doszło w wyniku skrócenia kształcenia ogólnego o rok.
Nauka w podstawówce i gimnazjum trwała 9 lat, w zreformowanej podstawówce trwa obecnie lat 8. Zatem uczniowie z ostatniego rocznika kończącego gimnazjum spotykają się na rekrutacji z o rok młodszymi kolegami i koleżankami. O kumulacji roczników środowiska nauczycieli i ekspertów alarmowali od 2016 roku. Niestety nie spotkały się do dziś z jakimikolwiek działaniami czy nawet odpowiedzią ze strony MEN.
Do minister Zalewskiej zwracał się w tej sprawie Rzecznik Praw Dziecka, podkreślając, że jego zdaniem te zmiany w oświacie stanowią naruszenie art. 70 Konstytucji o równym dostępie do nauki. Nie tylko RPD martwił się o los uczniów z "podwójnego rocznika". Przerażeni byli także nauczyciele, ZNP, rodzice, badacze, dziennikarze i samorządy. Ze strony MEN otrzymywaliśmy zawsze to samo zapewnienie: dzieci tego nie zauważą.
Czy na pewno? Jedni uczniowie – ci ze zlikwidowanych gimnazjów – będą się uczyć w liceach trzy lata. Absolwenci podstawówek zostaną w szkole cztery lata. W obu przypadkach – co oczywiste – inne będą programy nauczania, podręczniki i lekcje. Te lekcje będą jednak prowadzić ci sami nauczyciele, ucząc klasy ponadpodstawowe 1-3 lub 1-4 wedle dwóch różnych podstaw programowych i podręczników. Dwa różne typy szkół będą dodatkowo mieścić się w tych samych budynkach. Łatwo o chaos, który uczniowie niestety nie tylko zauważą, ale i dotkliwie odczują.
727 tysięcy uczniów i uczennic – na takiej liczbie przeprowadzamy największy do tej pory eksperyment edukacyjny. Tak ogromnej liczby dotyczy problem podwójnego rocznika.
Okres, w którym uczniowie idą do licem, jest szczególny. To moment, w którym człowiek dojrzewa, kształtują się jego dorosłe zainteresowania, gusta, preferencje. Aby działo się to w sposób komfortowy, konieczne jest poczucie bezpieczeństwa. Zostało ono jednak uczniom zabrane. Nie wszyscy absolwenci gimnazjów i zreformowanej podstawówki dostaną się bowiem do szkół, do których bez kumulacji roczników zdaliby bez problemu. Jeśli na jedno miejsce w wymarzonym liceum lub technikum kandyduje nagle dwa razy więcej osób, szanse na dostanie się do niego drastycznie maleją. Zatem w efekcie kumulacji roczników część absolwentów będzie skazana na gorsze technika i licea lub na szkoły branżowe, które w ogóle nie były przez nich wcześniej rozważane.
Co więcej, nie we wszystkich najlepszych szkołach udało się przygotować więcej klas, aby dostosować proporcje do podwojonej liczby uczniów. Szkoły działają często w starych budynkach, w których warunki nie pozwalają po prostu na przyjęcie większej liczby uczniów. Klasy będą więc maksymalnie dogęszczane, a zajęcia organizowane na zmiany.
Przeładowane podstawy
Kolejnym głównym grzechem "deformy" jest anachroniczna podstawa programowa. W naszym systemie edukacyjnym podstawa programowa jest dokumentem o ogromnym znaczeniu, bo wyznacza kierunki i treści pracy w szkole. Podstawa to minimum programowe – nie jest to więc lista do wyboru, tylko zestaw treści, które nauczyciel jest zobowiązany zrealizować. Na bazie zapisów podstawy przygotowuje się egzaminy kończące naukę. Skoro dokument ten ma taką wagę, można oczekiwać, że zostanie przygotowany rzetelnie i starannie, a jego zapisy będą możliwe do realnego wdrożenia. Nic z tego. Na etapie konsultacji dostaliśmy dokumenty niespójne, z błędami, z anachroniczną listą lektur, przywołujące czytającym je nauczycielom wspomnienia szkoły z czasów PRL. Po konsultacjach w dokumencie poprawiono jedynie błędy gramatyczne i językowe.
Obowiązująca podstawa jest dokumentem przeładowanym, zawiera detaliczną listę treści do zrealizowania, nie daje nauczycielowi przestrzeni na własne elementy programu, na inicjatywę.
W wersji po zmianach Zalewskiej ten dokument podkreśla, że uczeń ma "coś wiedzieć", a ignoruje to, że powinien "coś umieć", "zastosować w praktyce" lub "wyjaśnić". Przejawia się w niej anachroniczna wizja szkoły jako miejsca, które "wlewa" wiedzę w puste głowy uczniów, a ci po opuszczeniu jej murów mają być erudytami znającymi na pamięć kanon lektur, umiejącymi obcować z poezją i znającymi każdy fakt z militarnej historii Polski. Współczesna szkoła tak jednak nie działa i to, że ten model jest niewydolny, wiadomo od dziesiątek lat. Wyzwaniem dla współczesnej edukacji jest to, jak przygotować uczniów do radzenia sobie z nadmiarem informacji, jak nauczyć ich tworzenia własnej wiedzy ze zlepków niepowiązanych ze sobą faktów, jak nauczyć ich się uczyć. Żadne z tych wyzwań nie znajduje się w dokumentach, na podstawie których planuje się dziś w Polsce nauczanie.
Niedopracowane i archaiczne podstawy trafiły do szkół. Już w sierpniu 2018 r. pojawił się raport z badań prowadzonych przez zespół naukowców z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, przygotowany na zlecenie Rzecznika Praw Dziecka. Dowiadujemy się z niego, że nauczyciele siódmej klasy (obecnej ósmej) są w stanie zrealizować jedynie 70 procent materiału zapisanego w podstawie. Badania pokazały także, że uczniowie w szkole nie czują się dobrze. 80 proc. z nich stwierdza, że ich obciążenie pracą jest nadmierne. Potwierdza to 78 proc. rodziców. Problemem są też prace domowe – 41 proc. uczniów i 36 proc. rodziców widzi je jako problem.
Brak zmian w kształceniu nauczycieli
Kolejna sprawa, której "deforma" nie rozwiązuje, to kwestia kształcenia nauczycieli. Jedyne, co w tej dziedzinie zakładała rządowa propozycja, to wydłużenie drogi awansu zawodowego (z czego, w obliczu strajku, zaczęła się Zalewska wycofywać). A przecież zupełnie nie w tym rzecz, ile trwa awans zawodowy, bo najważniejsza jest całkowita zmiana systemu kształcenia nauczycieli, który dałby im nie tylko doskonałe przygotowanie przedmiotowe, ale także wiedzę i doświadczenie z obszaru psychologii, pedagogiki, umiejętności rozwiązywania konfliktów, współpracy z rodzicami. Bez zmiany kształcenia nie będzie zmiany jakości pracy szkoły. Nauczyciele i ich wykształcenie nie są jednak tematem priorytetowym dla resortu edukacji.
Zmarnowane szanse, zmarnowane pieniądze
Wraz z likwidacją gimnazjów zmarnowano nie tylko pieniądze, które należało wydać szybko na przystosowanie sześcioletnich szkół podstawowych do tego, aby przyjęły osiem roczników. Zmarnowano także infrastrukturę gimnazjów, które były najlepiej wyposażonymi placówkami edukacyjnymi. Roztrwoniono również dorobek zespołów nauczycielskich, które tworzyły gimnazja od początku ich istnienia. Wbrew temu, co mówiło się w mediach, gimnazja nie były siedliskiem przemocy (były nim natomiast szkoły podstawowe, gdzie siedmiolatki spotykają się z czternastolatkami), a doświadczona kadra pomagała młodzieży radzić sobie z trudami okresu dojrzewania.
Gimnazja – co im zarzucano - nie uczyły jedynie do testów (egzaminy po gimnazjum były międzyprzedmiotowe), a kończący je uczniowie osiągali naprawdę niezłe wyniki, co potwierdzały międzynarodowe sprawdziany, na przykład PISA (Program Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów). W 2015 roku (to ostatnie badanie z opublikowanym wynikiem) polska młodzież zajęła 10. miejsce w Unii Europejskiej w rozumowaniu w naukach przyrodniczych. W umiejętności czytania i interpretacji było to miejsce czwarte, a w matematyce - szóste. We wszystkich trzech obszarach, które sprawdzano, nasi uczniowie osiągnęli wyniki powyżej średniej OECD. Ale PISA to nie tylko "test", ale przede wszystkim badanie służące temu, aby dowiedzieć się, jaka jest skuteczność systemu edukacji.
Przygoda z gimnazjum dla wielu uczniów, szczególnie z małych miast i miasteczek, była szansą wyjścia ze szkoły podstawowej – zbudowania od nowa swojej pozycji w grupie, zostawienia za sobą porażek podstawówki, nawiązania nowych relacji. I, co najważniejsze, gimnazja dawały uczniom dziewięć lat edukacji ogólnej. Zastąpiono ją modelem, w którym uczniowie już po ośmiu latach muszą się zdecydować na wybór ścieżki kształcenia, mając do wyboru liceum, technikum bądź szkołę branżową. Krótszy cykl trwania edukacji ogólnej to nie tylko konieczność wyboru ścieżki edukacyjnej o rok wcześniej. To także gorszy poziom edukacji dla tych, którzy nie zdecydują się na ścieżkę akademicką – czyli edukację w liceum.
Mityczne pensum
Przy okazji strajku dużo mówi się o tym, ile czasu faktycznie pracują nauczyciele. Pensum, czyli liczba godzin, które nauczyciel spędza przy tablicy, wynosi w Polsce 18 godzin i rzeczywiście jest jednym z niższych w krajach OECD. Pensum nie jest jednak jednoznaczne z czasem pracy nauczycieli. Jego relację do czasu pracy można porównać do relacji czasu pracy sportowca. Zgodnie z logiką tych, którzy przekonują, że nauczyciele pracują mniej niż inni, sportowiec pracowałby tylko wtedy, kiedy startuje w zawodach. A przecież gros jego pracy to przygotowania do zawodów. Podobnie u nauczycieli. Ich rzeczywisty czas pracy to także przygotowanie do zajęć, obowiązkowe szkolenia, rady pedagogiczne, wywiadówki, wycieczki, uzupełnianie szkolnej dokumentacji. Instytut Badań Edukacyjnych opublikował w 2012 roku raport o czasie pracy nauczycieli. Wynika z niego, że nauczyciele prowadzący od 18 do 27 lekcji tygodniowo, pracujący w jednej szkole lub zespole szkół i niezajmujący innych stanowisk, pracują w tygodniu średnio 46 godzin 40 minut. Tak wygląda realny czas pracy nauczyciela w polskiej szkole.
Więcej pieniędzy
Na koniec kwestia zasadnicza – każda reforma oświaty powinna zacząć się od zmian w jej finansowaniu. Ale nie od takich, które przesuwają tę samą kwotę w różne miejsca w systemie, ale od tych, które realnie zwiększają nakłady na oświatę. Bez realnego zwiększenia sum przeznaczanych na szkolnictwo żadna zmiana nie będzie skuteczna.
Według ostatnich danych Eurostatu w 2015 roku Polska przeznaczyła na edukację 5,2 procent Produktu Krajowego Brutto. W przypadku Finlandii było to 6,2 procent, a Estonii - 6,1 procent. Według raportu najwięcej na naukę przeznaczyła Szwecja (7 procent), a najmniej Rosja, gdzie wydatki te nie przekroczyły 2 procent PKB.
Po co ta reforma?
Po co w ogóle była nam ta przeprowadzona w zawrotnym tempie reforma? Jednym z powodów z pewnością jest to, że w elektoracie PiS oraz w gronie związanych z partią ekspertów pojawiło się żądanie likwidacji gimnazjów i przywrócenia czteroletniego liceum. Na jednym z posiedzeń komisji sejmowych wiceminister edukacji Maciej Kopeć oznajmił z dużą szczerością, że tryb i tempo wprowadzanej reformy są wynikiem decyzji politycznej oraz uzależnione od kalendarza wyborczego i nie ma już żadnej możliwości zmian ani przesunięcia terminu wejścia ustawy w życie. Jest to jedyne uzasadnienie, które brzmi - niestety - wiarygodnie. Powodem reformy z pewnością nie była chęć poprawy sytuacji w oświacie.
Oczernianie
Kiedy nauczyciele, w geście desperacji, zaczęli mówić o strajku, rządzący politycy mieli dla nich jedynie kilka słów pogardy.
"Nauczyciele nie mają obowiązku życia w celibacie, ich też dotyczy 500 plus" – to zdanie padło na początku marca z ust szefa gabinetu prezydenta Krzysztofa Szczerskiego. "Nauczyciel zarabia prawie tyle co poseł" – to z kolei myśl Marka Suskiego, szefa gabinetu politycznego premiera. "Nauczyciel ma troszeczkę więcej czasu wolnego [w stosunku] do innych osób pracujących, ale chce więcej zarabiać" – stwierdził premier Mateusz Morawiecki, odnosząc się do postulatów pojawiających się przed strajkiem. Nie są to komunikaty nastawione na dialog, rozwiązanie problemu ani, tym bardziej, wyrażające szacunek do nauczycieli, którzy pracują pod presją wdrażania trudnych organizacyjnie zmian, zmagając się jednocześnie codziennie z frustracją rodziców i ze zdezorientowaniem uczniów.
Ale skoro – przyjmując optykę rządu - reforma jest dobrze przygotowana, a jej wprowadzaniu nie towarzyszą żadne problemy, to dlaczego jej inicjatorka nie chce zostać w Polsce, aby we wrześniu widzieć od dawna zapowiadane sukcesy?