Wojskowi z żadnego innego kraju nie mogą liczyć w Polsce na tak entuzjastyczne podejście. Amerykańscy żołnierze rozpoczęli w 2017 roku stałą obecność nad Wisłą w ramach natowskich zobowiązań. Dla władz w Warszawie to główny dowód na gwarancje bezpieczeństwa Sojuszu, dla Waszyngtonu kolejne militarne wyzwanie. Wszystkiemu bacznie przygląda się Kreml.
Tysiące żołnierzy przekroczyło zachodnią granicę Polski. Byli doskonale wyposażeni - poza lekką bronią mieli ze sobą nawet czołgi. Po drodze nie napotkali żadnego oporu. Wręcz odwrotnie - witali ich oficjele, a na ich cześć w całym kraju odbyły się okolicznościowe pikniki. To nie scenariusz militarnej agresji, tylko przyjęcie amerykańskich żołnierzy w Polsce.
Choć w przeszłości wojskowi zza oceanu regularnie pojawiali się nad Wisłą przy okazji wspólnych ćwiczeń z Polakami, to przyjeżdżali tylko na chwilę. Od stycznia 2017 roku zostali na stałe. Po prawie 18 latach od wejścia naszego kraju do NATO gwarancje bezpieczeństwa wyszły poza ramy politycznej kurtuazji.
W momencie akcesji Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego w 1999 roku tylko niepoprawni optymiści widzieli amerykańskie wojska stacjonujące nad Wisłą. Waszyngton długo obawiał się, że taki ruch niepotrzebnie załamie geopolityczny porządek na starym kontynencie. I nadszarpnie niełatwe relacje z Rosją. Jednak przez aneksję Krymu i wojskowe zaangażowanie Kremla w konflikt na wschodzie Ukrainy, diametralnie zmieniła się strategia Sojuszu.
Przez kolejne miesiące szczegóły operacji ustalał nowy rząd Polski oraz administracja ustępującego prezydenta Obamy. W wyniku negocjacji zapadła decyzja, żeby w Polsce na stałe pojawiła się amerykańska Pancerna Brygadowa Grupa Bojowa (ABCT – ang. Armored Brigade Combat Team) oraz niektóre elementy Brygady Lotnictwa Bojowego, której dowództwo znajduje się w Niemczech.
W sumie ponad 4 tysiące żołnierzy spod Gwieździstego Sztandaru. Szczególnie skomplikowana, ale i widowiskowa była operacja przerzucenia wojsk lądowych zza oceanu nad Wisłę. A dokładnie z bazy Fort Carson w stanie Colorado, skąd pochodziła pierwsza 9-miesięczna zmiana amerykańskich żołnierzy w Polsce.
W podróż na stary kontynent wyruszył prawdziwy desant - 87 nowoczesnych czołgów M1 Abrams, 18 samobieżnych haubic M109A6 Paladin, 419 sztuk pojazdów Humvee oraz 144 transportery opancerzone Bradley. Pierwszym przystankiem był niemiecki port Bremerhaven, skąd koleją i transportem drogowym wojskowy konwój wyruszył do Polski. Część sprzętu i personelu trafiło do dodatkowo państw bałtyckich, Rumunii i Bułgarii. W tych krajach również będą stacjonować w ramach zobowiązań sojuszniczych NATO.
Amerykańskie wojska pancerne trafiły w styczniu do czterech baz w zachodniej Polsce: Bolesławcu, Skwierzynie, Świętoszowie i Żaganiu. Po zorganizowaniu się i odpoczynku, kluczowe elementy brygady rozjechały się po okolicznych krajach. Część trafiła do krajów bałtyckich, część do Niemiec, a część do Bułgarii i Rumunii. W Polsce zostało głównie dowódcy i logistycy. Natomiast kilka miesięcy później w Powidzu pojawiło się wsparcie lotnicze brygady, w postaci m.in. śmigłowców transportowych Chinook oraz helikopterów Black Hawk.
Dodatkowo w maju z Bremerhaven do Poznania przeniesiono Element Dowodzenia Misją (EDM). To komponent odpowiedzialny za kierowanie amerykańskimi operacjami wojskowymi w Europie Środkowo-Wschodniej.
Całość dopełniają jeszcze budowana baza w Redzikowie na Pomorzu, która jest częścią instalacji tarczy antyrakietowej oraz Międzynarodowy Batalion NATO w Orzyszu na Mazurach. Trzon tego ostatniego stanowią Amerykanie, ale biorą w nim udział również żołnierze brytyjscy i rumuńscy. Lokalizacja nie jest przypadkowa – przesmyk suwalski jest uważany za jeden z najbardziej newralgicznych punktów na wschodniej flance NATO.
Nie inaczej było dwa tygodnie później, kiedy prezydent Andrzej Duda wraz z amerykańskim dowództwem w Europie inaugurował działalność pancernej brygady na wschodniej flance Sojuszu. Rangę wydarzenia miały podkreślić nie tylko oficjalne spotkania, ale i pikniki wojskowe. W połowie stycznia w 16 największych polskich miastach zorganizowano pokazy sprzętu i swoich umiejętności.
Wśród wyzwań polskie drogi i… grzybiarze
Wzmocnienie amerykańskich wojsk na Starym Kontynencie nie wszędzie spotkało się z takim entuzjazmem. Podczas ich przejazdu przez Niemcy miejscowi pacyfiści organizowali protesty. A Kreml nie szczędził ostrych słów pod kątem państw Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Zimnowojenna wojenna retoryka rosyjskich władz nie wpłynęła na zaangażowanie militarne USA w naszej części Europy. - Jesteśmy tu już długi czas, mamy tu sporo żołnierzy, do pięciu tysięcy. Będziemy robić to nadal i będziemy dalej pracować z Polską – podkreślił amerykański prezydent Donald Trump podczas lipcowej wizyty w Warszawie.
Jego administracja udziela Polsce gwarancji bezpieczeństwa głównie w ramach artykułu 5 Traktatu Północnoatlantyckiego (mówi on o kolektywnej pomocy w przypadku agresji zbrojnej na jednego z członków Sojuszu). Wzmianka na ten temat pojawiła się również w najnowszej Strategii Bezpieczeństwa Narodowego USA, opublikowanej w grudniu 2017 roku przez Biały Dom.
Żołnierze USA w Polsce biorą udział przede wszystkim w różnego rodzaju ćwiczeniach z ich polskimi kolegami. Swoją gotowość bojową tresowali podczas serii manewrów pod kryptonimem Borsuk, Gepard czy Dragon. Zwłaszcza te ostatnie odbyły się na początku września tuż przed rosyjsko-białoruskimi ćwiczeniami Zapad-17. Ich zapowiedź wywołała spory niepokój na starym kontynencie. Skończyło się tylko na prężeniu muskułów przez Kreml.
To nie jedyne problemy, z jakimi musieli się zmagać amerykańscy wojskowi w nowych okolicznościach. Szczególnie nieprzyjazne były dla nich polskie drogi. Od stycznia miała miejsca cała seria wypadków z udziałem Amerykanów. W rowach lądowały cysterny, pojazdy z amunicją czy ciężarówki.
Z innymi pojazdami zderzały się także busy przewożące wojskowych z USA. Kłopoty były również nietypowego kalibru. Na początku października plany kolejnych ćwiczeń z udziałem amerykańskich czołgów Abrams pokrzyżowali… grzybiarze. W okolicach poligonu w Żaganiu pojawiło się ich tak wielu, że wojskowi woleli wówczas nie ryzykować.
Goście zza oceanu spotkali się z bardzo pozytywnym przyjęciem Polaków. Żołnierze starali się odwdzięczyć, jak potrafili. Dla przykładu w Bolesławcu walczyli z gliną w słynnej fabryce naczyń, a w Redzikowie uczyli angielskiego uczniów podstawówek i gimnazjum.
Przeliczyli się za to lokalni przedsiębiorcy, którzy zakładali nieco wyższe zyski dzięki amerykańskiej klienteli. Tymczasem żołnierze znacznie częściej wybierali zakupy na terenie bazy, kupując produkty przywiezione zza oceanu.
Co dalej?
Z dotychczasowych wypowiedzi zarówno sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga, jak i strony amerykańskiej wynika, że wojsk sojuszniczych nikt z Polski prędko wycofywać nie zamierza. Rewizja tej strategii może nastąpić podczas planowanego w dniach 11-12 lipca szczytu Sojuszu w Brukseli.
Bez względu na nie w 2018 roku planowane jest zakończenie budowy elementów Tarczy Antyrakietowej (Ballistic Missile Defense, BMD) w Redzikowie. Za około 300 milionów dolarów na Pomorzu pojawi się tu m.in. radar oraz rakiety zdolne do przechwytywania wrogich pocisków.
W przyszłym roku powinniśmy także poznać więcej szczegółów dotyczących sprzedaży systemu obrony przeciwrakietowej Patriot dla polskiej armii. Pentagon wyrażając zgodę na rozpoczęcie negocjacji w tej sprawie zaproponował kwotę 10,5 mld dolarów (ponad 36 mln zł), co przewyższyło szacunki polskiego resortu obrony. Przedłużające się rozmowy mogą jeszcze opóźnić dostarczenie do Polski ośmiu baterii Patriot, co pierwotnie było planowane w latach 2022-26.