Chcecie, żeby docenił was świat? Pomyślcie dwa razy. Pewna austriacka wioska u podnóża Alp Salzburskich do 1997 roku mogła przeglądać się spokojnie w niezmąconej, krystalicznie czystej tafli jeziora, nad którym leży. 20 lat temu zapadła decyzja, by jej okolice wpisać na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Dziś mieszkańcy Hallstatt chyba woleliby cofnąć czas.
Domki? Ładne. Kwiaty na balkonach? Też. Ściana potężnego lasu, o którą opierają się ludzkie siedliska i majestatyczne góry przypominające nam o potędze natury? Są. Stopień zachwytu: 10/10. Instagram padnie z wrażenia.
Hallstatt, w południowej Austrii, tonie w powodzi zdjęć. Po kilkuset latach dość monotonnych losów mieszkańców, zajmujących się głównie pracą w pobliskiej kopalni soli, hodowlą zwierząt, odkładaniem dziesięciny na rzecz Kościoła i wysyłaniem młodych mężczyzn na wojny, teraz przyszedł czas na walkę na pierwszej linii frontu.
Około 200 domów, jakieś 780-800 osób, odpiera co roku ataki z całego świata, mierząc się z wizytami miliona turystów.
Milion (jedynka i sześć zer) ludzi przyjeżdża do alpejskiej wioski i niemal przez cały rok przejście do sąsiada na pogaduchy, przez mały trójkątny rynek w centrum, graniczy z cudem. Bo oto idą. Tłumy wycieczek, które wylały się z autokarów kilkaset metrów dalej, ruszają w stronę wsi, uzbrojone w selfie sticki, aparaty, przeciwsłoneczne daszki, parasole, kurtki, jednorazówki z kanapkami.
Świat atakuje Hallstatt od poniedziałku do niedzieli. W tej dekadzie osiągnięto tam najwyraźniej masę krytyczną. Tłumy w europejskich metropoliach takich jak Rzym, Londyn, Paryż, Wenecja czy Barcelona to jedno. Masa obcych ludzi ze wszystkich zakątków Ziemi przewijająca się wśród grupki mieszkańców na alpejskiej prowincji, z dala od głównych szlaków turystycznego konsumpcjonizmu XXI wieku, to co innego.
Losy miasteczka odmieniły się w czasie dorastania jednego pokolenia.
Mobilne królestwo Disneya
Powodem, dla którego świat zainteresował się małym Hallstatt, była początkowo jedna z najstarszych, znanych ludzkości, kopalni soli odkryta w okolicy. Znaleziono tam w XIX wieku ślady cywilizacji sięgające dwóch i pół tysiąca lat. Opisano też doskonale zakonserwowane zwłoki górnika, starsze niż historia chrześcijaństwa.
Odwiedzanie Hallstatt dzisiaj jest jednak tylko pokłosiem wpisania go (z powyższego powodu) na listę UNESCO. W samolotach, autokarach i samochodach nie przybywają tabuny rozmiłowanych w antropologii, etnografii i historii kultury znawców epoki żelaza. Dziś o wiele ciekawsze jest to, co na powierzchni ziemi, a nie pod nią.
Turystów ze wszystkich kontynentów zachwyca sielankowa sceneria Hallstatt. Miasteczko wygląda jak minikrólestwo z bajki Disneya. Czysta, uporządkowana, kolorowa tkanka domów, o której zachowanie przez stulecia dbali mieszkańcy, jest ewenementem.
"Odkrycie" Hallstatt i szczególne miejsce, w jakim się znalazło w swojej historii, to efekt kilku czynników. Poza wpisaniem go na listę UNESCO, można wyodrębnić trzy.
To na pewno wynik przekleństwa wynikającego z niezwykłości krajobrazu, w który się wtapia, a zarazem go tworzy. Wraz z rozwojem mediów społecznościowych i mobilnej technologii zdjęcia Hallstatt pojawiły się w aplikacjach podróżniczych, będących dziś na wyciągnięcie ręki dla niemal wszystkich. Zalały one Facebooka, Twittera i przede wszystkim Instagrama. Na tym ostatnim w ciągu doby, między środą a czwartkiem (5-6 grudnia), pod hasztagiem #hallstatt pojawiło się ponad 400 nowych fotografii. Niektóre zdjęcia z tego miejsca na Instagramie mają po 15-20 tysięcy "polubień", a jest ich tam prawie pół miliona.
Powód? Do takich miejsc chce się po prostu jeździć. Takie zdjęcie niemal zawsze przyciągnie. Takim zdjęciem często będziemy się chcieli czy wręcz "musieli" podzielić z innymi.
Klątwa telewizji
Wśród odwiedzających Hallstatt najwięcej jest Azjatów. Na ten fakt złożyły się kolejne powody.
Legendarny status 20-odcinkowego serialu produkcji południowokoreańskiej pt. "Wiosenny walc". Był on kręcony między innymi w Wiedniu i Hallstatt. Powstał w 2006 roku. Jego reżyser podobno w mistrzowski sposób wykorzystał scenerię miasteczka, by zestawić ją z losami nieszczęśliwej miłości głównych bohaterów. Wyciskacz łez w dalekowschodnim stylu do dziś napędza ruchu turystyczny z Seulu w kierunku Alp. Autor tego tekstu "Wiosennego walca" nie oglądał, ale zakłada, że mógł on odcisnąć piętno na całym południowokoreańskim narodzie.
W końcu "Gra o tron" doprowadziła do tego, że chorwacki Dubrownik (King's Landing) też zaczął bać się turystów. Ich najazdy przestały cieszyć.
Made in China
Alpejską krainę odwiedzają też tłumnie Chińczycy. Hallstatt i w tym kraju stał się fenomenem, tam jednak za sprawą swojej wiernej kopii. Mieszkańcy Państwa Środka zbudowali sobie własne Hallstat.
Jeden z najsłynniejszych współczesnych projektantów mody Jean Paul Gaultier opowiedział kiedyś w wywiadzie o swoim wyjeździe do Chin na początku wieku. W Pekinie poszedł na bazar. Ze zdumieniem na którymś ze stoisk odkrył zegarki sygnowane jego imieniem. Rzecz jasna były podróbkami - sprzedawanymi za 25 dolarów. Mimo to Gaultier znalazł w tym powód do zachwytu. Jaki? Nawet po dłuższej chwili nie potrafił wykazać różnicy między kopią a pierwowzorem.
Kwestia kopiowania, naśladowania i kradzieży technologii oraz łamania praw autorskich przez Chińczyków od lat powraca w rozmowach o światowym handlu, stając się jedną z najważniejszych w relacjach tego kraju z Zachodem. Chińczycy mają tak potężne zasoby ludzkie, terytorialne i technologiczne, że możliwości ich wciąż rozwijającej się gospodarki wydają się nie mieć precedensu w historii. Dlatego skopiowanie całego Hallstatt nie okazało się zbyt trudne. Dla jego mieszkańców oznaczało jednak szok.
Na początku XXI wieku Austria zagościła na dobre w katalogach chińskich biur podróży. Alpy i ich niezwykłe o każdej porze roku widoki stały się atrakcją dla wielomilionowej, wciąż rosnącej i bogacącej się klasy średniej, która odwiedziła już wcześniej miasta Francji, Włoch i Hiszpanii. Według dziennika "China Daily", jeszcze w 2005 roku Hallstatt odwiedziło niespełna 50 chińskich turystów. Potem jednak zaczęli pojawiać się częściej, a boom nastąpił po 2012 roku.
Miasteczko zdobyło sławę za sprawą swojej kopii. Twórca tego projektu, jeden z najbogatszych inwestorów w Chinach, powołał go niestety do życia w bardzo dyskusyjnym stylu.
W 2011 roku do jednego z hoteli, którego właścicielką jest żyjąca od lat w Hallstatt Monika Wenger, przyjechał przedstawiciel Minmetals Corp. - największego chińskiego konsorcjum zajmującego się m.in. handlem żelazem i nieruchomościami. Nie wiadomo, czy już wcześniej tu bywał, czy widział miasteczko tylko na zdjęciach, ale przyjechał wyraźnie przygotowany. Towarzyszyła mu bardzo dobrze zorganizowana grupa "zwiedzających", która - uzbrojona w aparaty i przyrządy pomiarowe - zachowywała się zadziwiająco.
Najzwyczajniej w świecie "mierzyła" Hallstatt, dokumentując wszystko. Takie działania nie mogły oczywiście ujść uwadze postronnych osób. Problem polegał na tym, że wszystko przebiegło bez najmniejszej komunikacji z władzami miasteczka i gminy oraz z mieszkańcami.
Może miejscowi nie mieli śmiałości pytać "turystów" o to, co robią. Może pytali, ale nie dostali odpowiedzi. Monika Wenger twierdzi, że żadne wyjaśnienia nie padły.
Rok później do Hallstatt przyszło zaproszenie. Chińska firma wysyłała samolot dla austriackich urzędników i części mieszkańców, którzy mieli udać się do prowincji Guangdong w południowo-wschodnich Chinach. Tam, 100 kilometrów od Hongkongu, powstało drugie Hallstatt - głosił komunikat.
Austriacy sądzili, że jadą zobaczyć jakiś projekt zainspirowany ich własnym dziedzictwem, nie spodziewali się, że zobaczą Hallstatt Made in China.
W 12 miesięcy, w subtropikalnym klimacie Państwa Środka, powstała wstrząsająco wręcz podobna kopia alpejskiej wioski. Budowa pochłonęła 940 milionów dolarów. Wydaje się, że było warto, bo inwestycja pomyślana jako wielki projekt inwestycyjny i mieszkaniowy, sprowadziła tam mnóstwo turystów. A ci - widząc kopię - zapragnęli ujrzeć oryginał.
Pod Hongkongiem nie powstały tylko Alpy. Czterokilometrowych szczytów człowiek jeszcze nie potrafi wznosić.
Chińczycy zatem ruszyli do Austrii.
Hallstatt mówi dość
Dane z 2018 roku, cytowane przez rodzimy dziennik "Kurier", wskazują, że Austrię odwiedziło od stycznia do lipca ponad 540 tysięcy turystów z samych tylko Chin. To wzrost rok do roku o osiem procent. Trend jest stały od lat i nic nie zapowiada zmiany. Turyści z najludniejszego państwa świata odwiedzają Wiedeń, Innsbruck oraz Salzburg i jego okolice. Te "okolice" to właśnie Hallstatt, gdzie wizyta dla turysty oznacza z reguły kilka godzin spędzonych na masowym powielaniu alpejskich widoków na kliszach.
Hallstatt jest dziś w Azji ponoć tak popularne, jak słynny bawarski zamek Neuschwanstein.
Można założyć, że początkowo hallstatczycy się cieszyli. - Warto, byśmy nie tylko my wiedzieli, jak jest tu pięknie – mówili pewnie w domach przy śniadaniach, odczuwając zaciekawienie i dumę. Dla nich widok ludzi z drugiego końca świata też musiał być atrakcją. Otwarcie się na świat, a raczej decyzja świata o pojawieniu się w Hallstatt przyniosła zmiany.
Na jeziorze, które swoją nazwę wzięło od miasteczka, pojawiły się statki wycieczkowe. Piekarze zorientowali się, że mogą sprzedać więcej rogali i szarlotek, restauratorzy zreorganizowali pracę kuchni, proponując zwiedzającym obiady, hotelarze zainwestowali w lepsze łóżka, a kioskarze wyposażyli się w produkowane teraz na masową skalę pocztówki, magnesy na lodówki, kubki, szklanki, mieniące się kolorami tęczy długopisy, notesiki i kule z brokatem imitującym śnieg, zamykające alpejski świat pod miniaturową szklaną kopułą.
Jednak kiedy we własnym, dotąd kameralnym miasteczku trzeba stać w kolejce po wszystko - po chleb, porcję rosołową i doładowanie do telefonu - w pewnym momencie ludzie mówią dość.
Mieszkańcy chcą ratować małe fragmenty swojej przestrzeni przed zadeptaniem. W austriackich i w niemieckich mediach ("Kurier", "Der Spiegel", RTL) w listopadzie pojawiły się doniesienia o mieszkańcach, którzy w kulturalny, acz stanowczy sposób wyrażają swoje niezadowolenie z wyrosłych przed laty jak grzyby po deszczu sklepików z pamiątkami. Chcieliby więcej takich zwykłych - z jedzeniem, na przykład.
Chodzi też o kwestię porządku. Do tej pory Hallstatt było czyste, schludne i ciche. Teraz z koszy na uliczkach wysypują się śmieci, a nad głowami we wszystkich kierunkach latają drony. Poza tym turyści ciągle gadają.
Władze gminy, której centrum stanowi miasteczko, próbują wprowadzić rozwiązania naprawcze. Być może uda się ograniczyć dostęp turystów do Hallstatt przez sztywne określenie liczby osób, które będą mogły do niego wkroczyć. W grę wchodzi też ograniczenie czasu postoju dla autokarów. To rozwiązanie wprowadzono w pobliskim Salzburgu. Ponoć pojawił się też pomysł na wprowadzenie dodatkowej opłaty za odwiedziny w mieście, ale nie wypalił.
W każdym razie postulaty powrotu do normalności są żywe. Rachunek ekonomiczny nie jest najważniejszy. Mieszkańcy Hallstatt nie chcą mieć "więcej". Chcieliby już "trochę mniej".
Nikogo nie wyganiają, ale mogliby cieszyć się spokojniejszym życiem.
Wydaje się, że Polacy Hallstattu specjalnie nie znają. Pytania w sprawie wycieczek do tego miasteczka wysłaliśmy do kilku największych biur podróży działających nad Wisłą.
Odpowiedzi dostaliśmy z Rainbow Tours i Itaki. Pierwsze biuro w 2018 roku przewiozło tam około 300 osób, drugie - 150.
To na szczęście niewiele.
Gdyby ktoś tam zawitał, uprasza się o zachowanie spokoju.