Dziś uchodźcy z Bliskiego Wschodu i z Afryki szukają bezpieczeństwa w Europie, ale podczas II wojny światowej migrowano w odwrotnym kierunku. Między 1942 a 1952 rokiem w Afryce Wschodniej znalazło się niemal 20 tysięcy Polaków.
Maria Dutkiewicz opierała się o burtę i patrzyła na delfiny, które wyskakiwały nad wodę i po kilkusekundowym locie wchodziły w nią gładko i bez żadnego plusku. Ich stado krążyło właśnie wokół transportowca, a majestatyczny widok pozwalał polskim uchodźcom choć na chwilę oderwać się od myśli o niemieckich minach i łodziach podwodnych. Na jednym ze statków, który płynął przez Morze Czerwone, marynarze zarządzili przecież alarm, kazali wszystkim założyć ciężkie ochronne kapoki, wyjść na pokład i czekać na sygnał, po którym wszyscy mieli zejść do szalup. Szczęśliwie był to tylko alarm próbny. W dodatku brytyjskie jednostki wojskowe konwojowały każdy transport z polskimi uchodźcami, a chociaż marynarze zachowywali się uprzejmie i lubili sztubackie żarty, to sama ich obecność musiała przypominać o niebezpieczeństwie.
Ci, co nie bali się u-bootów albo japońskich bombowców, przejmowali się najbliższą przyszłością na nieznanym lądzie. Co ich czeka w Afryce, jak długo będą musieli tam siedzieć, czy będą mieli gdzie wracać? Mama Marii Dutkiewicz słyszała o Afryce same złe rzeczy: że to dziki i niebezpieczny kontynent z upałami przekraczającymi ludzkie pojęcie i dzikimi zwierzętami, które tylko czekają, by pożreć biednego uchodźcę. Nie tylko ona tak sądziła, w irańskich obozach przejściowych, gdzie Polacy czekali na transport, inni też buntowali się przeciwko planowanemu "zesłaniu". Doszło nawet do tego, że obóz w Teheranie otoczyło wojsko, a największych pieniaczy ukarano przesunięciem na sam przód kolejki oczekujących na wyjazd. Dla reszty zorganizowano serię pogadanek o Afryce, w których zapewniano o tym, że żyje się tam dobrze, a już na pewno lepiej niż na Syberii. Tylko jednej kategorii mieszkańców obozów tymczasowych nie trzeba było wcale przekonywać. Dzieci, których wyobraźnię rozpalały "W pustyni i w puszczy" albo film o Tarzanie, wręcz marzyły o Afryce. "Mamo, tylko tam!" – przekonywała Maria i postawiła na swoim. A teraz stała przy burcie i patrzyła na delfiny i ławice latających ryb, które, gdy trafiły na odpowiedni wiatr, szybowały nawet sto metrów, a potem wpadały w wodę jak kamienie. Gdzieś na horyzoncie majaczyła już Kenia i Mombasa, docelowy port dla uchodźców, którzy mieli trafić do osiedli w Afryce Wschodniej.
W porcie zwanym Kilindini na Polaków czekali Masajowie. Maria zapamiętała pierwszych rdzennych mieszkańców kontynentu: "Wysocy, z białymi zębami i szerokim uśmiechem". W podartych spodniach lub skromnych opaskach biodrowych, na boso, pomagali Polakom zejść na ląd i znosili bagaże. Potem uchodźcy wysłuchali przemówienia angielskiego gubernatora i występu orkiestry, a po odebraniu bagaży i obiedzie mogli ruszyć dalej, do swoich osiedli. Maria zapamiętała jeszcze podróż koleją, która łączyła Mombasę z Kisumu, miastem położonym nad Jeziorem Wiktorii. Brytyjczycy nazwali tę linię "ekspresem szaleńców", bo i budowa torów kolejowych "wśród lasów i wąwozów, wśród stad grasujących lwów, mimo głodu i pięciu lat wyczerpującej debaty parlamentarnej" – jak podsumowywał Winston Churchill – była czystym szaleństwem. Linia kosztowała 5,5 miliona funtów szterlingów i życie grubo ponad dwóch tysięcy robotników wyczerpanych chorobami tropikalnymi. Nieświadoma tego Maria podziwiała teraz sawannę, "uciekające w popłochu zebry, antylopy oraz żyrafy stojące pod drzewem z wyciągniętą szyją sięgającą liści". Gdy pociąg stanął w Nairobi, dostrzegła zawieszony przed dworcem kieł słonia. W końcu skład dotarł nad Jezioro Wiktorii, stamtąd było już niedaleko do osiedla Masindi, wystarczyło przesiąść się na barkę spływającą Nilem, a potem do ciężarówki, która jechała po czerwonej gliniastej drodze wytyczonej gdzieś w dżungli. Maria nie mogła zasnąć w nocy, jasnej jak dzień, rozświetlonej tysiącem gwiazd. Ostatni przystanek nazywał się Masindi, było to jedno z 22 afrykańskich osiedli polskich, zamieszkałych przez 19 tysięcy uchodźców (przede wszystkim dzieci i kobiet) między 1942 a 1952 rokiem.
Początek
Skąd wzięli się w Afryce polscy uchodźcy? Cała historia zaczęła się jeszcze w lutym 1940 roku, kiedy ruszyła pierwsza z czterech sowieckich akcji deportacyjnych. Najpierw wywieziono polskich osadników, których II RP zachęcała do osiedlania się na Kresach Wschodnich, funkcjonariuszy służby leśnej, lokalne władze, pracowników służby cywilnej, policji. Łącznie 140 tysięcy osób zesłano na Syberię, ale też do Republiki Komi czy do obwodu swierdłowskiego. Rodzinę Marii wywieziono w drugiej akcji, tej wymierzonej w rodziny polskich jeńców i więźniów. Zmieniło się też miejsce zsyłki – tym razem transporty jechały do Kazachstanu. W kwietniu 1940 roku Marię obudziło natarczywe łomotanie drzwi i rosyjski krzyk: "otkroj dwier'". Bolszewicy wsadzili rodzinę do wagonu bydlęcego, z dziurą zastępującą WC. Podróż wyglądała zupełnie inaczej niż w Kenii – Maria zapamiętała duchotę, smród niemytych ciał, marne jedzenie, brak wody. - Najgorzej miały matki karmiące dzieci. Pokarm im zanikał. Jedno z dzieci zmarło. Podczas postoju pociągu odebrano je matce i owinięte w pieluszkę położono obok toru – wspominała Maria. Po dojechaniu na miejsce, czyli do wsi Drogomirowka, nic się nie poprawiło. Matka Marii usłyszała od szefa kołchozu, że "kto nie rabotajet, ten nie kuszajet", a że nie miała siły, by taczkami wywozić nawóz z obory, a i rzeczy na wymianę się skończyły – jako ostatniej pozbyła się obrączki, zamieniła ją na bochen chleba – musiała prosić Marię, by spróbowała wyżebrać coś od mieszkańców wsi. Tak żyli wszyscy Polacy zesłani w głąb ZSRR, a było ich od 320 do 980 tysięcy.
Ulgę przyniosła im dopiero zmiana sytuacji międzynarodowej. Najpierw Niemcy zaatakowali Związek Radziecki, a bezbrzeżnie zdumiony tym Stalin został zmuszony do poszukania nowych sojuszników. W lipcu 1941 roku zawarł porozumienie z polskim rządem emigracyjnym, w wyniku którego ogłoszono amnestię dla wszystkich obywateli polskich pozbawionych wolności na terenie ZSRR. Stalin zgodził się także na utworzenie na swoim terytorium Armii Polskiej, dowództwo nad nią miał objąć generał Władysław Anders. Ponieważ Stalinowi naprawdę zależało na każdym żołnierzu, 30-40 tysięcy chętnych do walki, choć wykończonych fizycznie Polaków, musiało wydać mu się atrakcyjną propozycją. Z czasem jednak relacje na linii Sikorski-Stalin znacząco się pogorszyły. Najpierw stało się jasne, że Polacy nie wyruszą na front tak szybko, jak chcieliby tego Sowieci. Ci drudzy z kolei nie wywiązali się z obietnic dotyczących zaopatrzenia. Armia – naturalnie za zgodą Stalina - ruszyła na południe do Uzbekistanu i Kazachstanu, a za wojskiem podążyli cywile. Setki tysięcy ludzi uczestniczących w exodusie jeszcze raz przeżywało ten sam koszmar – szczególnie że ewakuacja rozpoczęła się zimą. Bydlęce nieogrzewane wagony, przerażające zimno, tłok, głód i chaos, zaginieni bliscy – jakby jeszcze raz odgrywali ten sam scenariusz. Pięcioletni Stanisław Studziński przyglądał się, jak współpasażerowie wyrzucają z pociągu zwłoki jego wujka. W drodze zmarli mu też dwaj bracia, a on sam głodował. Aby go ratować, matka zostawiła go w szpitalu, kazała mu zapamiętać, że ma pięć lat, i odeszła. Maria Dutkiewicz wspomina, że w Uzbekistanie "szerzyły się tyfus, czerwonka, jaglica, świerzb. Śmierć dziesiątkowała przybywających. W każdej miejscowości, w których oczekiwali Polacy na opuszczenie tej nieludzkiej ziemi, pozostały mogiły". Nikt z Polaków nie miał wątpliwości – należało uciekać z Azji Środkowej. W wyniku politycznych negocjacji na szczycie zdecydowano o ewakuacji armii Andersa do Iranu i włączeniu żołnierzy do wojsk brytyjskich. I znowu w ślad za wojskiem ruszyli cywile. Stamtąd zaś rozsyłano ich do Indii, Meksyku, Nowej Zelandii, Związku Południowej Afryki. Najwięcej jednak popłynęło do Afryki, gdzie Brytyjczycy zapewnili 20 tysięcy miejsc dla polskich uchodźców.
Muchy tse-tse i krokodyle
Rozległe Masindi, położone między jeziorami Alberta i Kioga, dzieliło się na siedem wiosek połączonych ulicą o nazwie Rób Co Chcesz. Maria zamieszkała w jednym z prostokątnych domów z trzema izbami, po jednej na rodzinę. Budowano je prosto – z gałęzi zlepionych gliną – i równie prosto wyposażano. Wystarczyło drewniane łóżko z materacem wypchanym trawą słoniową, moskitiera, stół, parę taboretów i lampa naftowa. Po Kazachstanie i Uzbekistanie warunki i tak wydawały się luksusowe, szczególnie że domek Marii położony był na przedostatniej ulicy przed dżunglą. "Jedna uliczka i dżungla! Gęsty las z lianami, wszędzie zielono, nie można było wejść do środka". Ale pierwsza noc i tak musiała wydać się jej straszna – gęsty mrok, odgłosy dzikich ptaków, bębny i śpiew Masajów, którym wtórowały dzikie krzyki. Wszystko to nowe i nieznane, przybyszów dziwiło absolutnie wszystko, nawet najniezbędniejsze sprzęty.
Anna Hejczyk, autorka książki "Sybiracy pod Kilimandżaro", cytuje wypowiedzi uchodźców pełne bezbrzeżnego zdumienia: "Najdziwniejszą rzeczą w domku były zwisające nad łóżkami siatki w kształcie prostokątów, których dolne krawędzie należało po położeniu się spać podwinąć pod materac, tak aby żaden komar ani inny owad nie mógł w nocy ukąsić śpiącego". Entuzjazm jednak przeważał:
"Pierwsze wrażenia — oszałamiające! Wszystko kwitnie! […] Sprzedawali kokosy, a myśmy nie wiedzieli, co z tym kokosem zrobić".
Wróćmy jednak do Marii Dutkiewicz. Gdyby jej historia potoczyła się nieco inaczej, zamiast do Masindi mogłaby trafić na przykład do osiedla Koja, położonego bardzo malowniczo, bo nad Jeziorem Wiktorii, nad którego brzegiem rosły palmy, akacje, mimozy i oleandry. Samo osiedle liczyło około 500 baraków, pobielonych wapnem i postawionych wzdłuż szerokich alei pozbawionych drzew. Poza domami znajdowały się tam świetlice, biblioteka, teatr, szpital ze 130 miejscami, liczne warsztaty, fabryka walizek, a nawet mała manufaktura skrzypiec. Jeszcze ładniej było w osiedlu Kidugala przy granicy z Niasą (dzisiejsze Malawi) – krajobraz wokół sprawił, że mieszkańcy nazwali je "afrykańską Rabką". Do afrykańskiej Szwajcarii porównywano zaś obóz w Abercorn, nad południowym brzegiem jeziora Tanganika. Jeśli Maria straciłaby mamę (szczęśliwie tak się nie stało), być może trafiłaby do ośrodka Rongai w Kenii, wybudowanego dla sierot. Łucjan Królikowski, kapelan obozu w Tengeru, nazwał Rongai "królestwem dzieci", ze względu na świetną szkołę, a przede wszystkim doskonałe jedzenie. Dwie dziewczynki, które tam trafiły, wspominały, że jadły czekoladę i bitą śmietanę po raz pierwszy od deportacji z Polski. Wiosną Rongai pachniało mimozami i cytrusami – wokół obozu rosły gaje pomarańczowe i cytrynowe. Po szkole wychowawczynie organizowały dzieciom wycieczki górskie, gry i zabawy na powietrzu, a jeśli ktoś miał chęć, mógł się nawet wykąpać w basenie! Faktycznie, dzieci mogły tam narzekać chyba tylko na zimne noce. Pewna ośmiolatka pisała w liście do domu: "Śpię pod ośmioma kocami. Nie masz pojęcia, mamusiu, co ja się muszę namęczyć dźwigając całą noc na sobie taki ciężar". Chłodniejszy i suchy klimat miał jednak tę zaletę, że chronił przed malarią, więc szpitalik w Rongai szczęśliwie świecił pustkami, czego nie dało się powiedzieć o osiedlu Koja. Mokradła przy Jeziorze Wiktorii roiły się bowiem od komarów przenoszących malarię, po wysepkach latały niebezpieczne muchy tse-tse, a w kuszącej wodzie jeziora pływały krokodyle. Kąpieli zabroniono jednak nie przez krokodyle, a bilharcje (przywry krwi - red.), pasożyty, których larwy wgryzają się w skórę człowieka, a następnie rozwijają się w jego żyłach. Oczywiście dzieci nie dało się powstrzymać...
W największym obozie, Tengeru (w Tanganice, czyli dzisiejszej kontynentalnej Tanzanii), mieszkało aż pięć tysięcy uchodźców. Osiedle leżało u podnóża góry Meru wznoszącej się na ponad 4500 metrów. Jak wspominał Królikowski: "Nad turniami Meru utrzymywał się zawsze wieniec chmur, czasem pod wpływem wiatru rozwiany i ledwo do szczytu przyczepiony, niby biała chorągiew. Zbocza pokrywała dziewicza dżungla, pełna dzikich zwierząt". Masyw Kilimandżaro leżał jakieś 80 kilometrów dalej, więc górski lodowcowy wiatr schładzał okolicę, szczególnie, gdy słońce już zaszło. Mieszkańcy mogli też wypocząć przy krystalicznym jeziorze Duluti, otoczonym zalesionymi wzgórzami. Samo osiedle tonęło w żywopłotach, klombach, rabatkach i trawach – a przecież, aby je w ogóle postawić, lokalna ludność musiała wykarczować spory kawałek dżungli – jak pisał Królikowski, "tylko tu i ówdzie bieliła się ściana okrągłego domku, przebijała pośród zieleni czarna plama okna czy też dach okryty liśćmi bananowymi lub palmowymi, podobny do kapelusza borowika w lesie". Uchodźcy mieszkali w prostych "ulach" o pobielanych ścianach, z dachem krytym liśćmi bananowca i oknami zasłoniętymi siatkami chroniącymi dom przed komarami. Walczono jednak nie tylko z tymi owadami, równie groźne, a przede wszystkim irytujące były inwazje termitów. Przerośnięte mrówki potrafiły zamurować komin w kuchni, naruszyć ścianę w pokoju lub postawić kopiec na środku podłogi, pogryźć skarpetki, podziurawić ubrania schowane w szafie, zjeść książkę...
Dobrze, że przynajmniej lwy nie grasowały w pobliżu, jak w jednym z obozów, gdzie poza ogrodzonym terenem należało mieć oczy dookoła głowy. Termity czy nie, uchodźcy dbali o swoje ule, uprawiali ogródki, w których sadzili róże, cynie i tropikalne kwiaty.
W Tengeru znajdował się również sierociniec. Dzieci spały w barakach, w pokojach nie było niczego poza pryczami, a rzeczy trzymano w blaszanych walizeczkach, które po nakryciu serwetą mogły też pełnić funkcję stolików. Szczęśliwie przestrzeń wspólną wyposażono lepiej, w świetlicy stało pianino, stół pingpongowy, patefon. Jeśli ktoś chciał, mógł też poczytać albo pograć w szachy czy warcaby. Najmłodsi też mieli własny kącik z lalkami, misiami i ołowianymi żołnierzykami. Aktywnych kusiły boiska do siatkówki, koszykówki, piłki nożnej, a nawet palanta i krokieta. Właśnie do tego sierocińca trafił nieszczęsny Staś Studziński, porzucony przez mamę podczas ewakuacji do Azji Środkowej. Spotkał tam swoje starsze siostry, które gdy tylko dowiedziały się, że w transporcie przyjechał właśnie kilkulatek o takim samym nazwisku, udały się do baraku chłopców. Królikowski opisuje tę scenę następująco:
Dziewczynki przystanęły z daleka, bojąc się ośmieszyć, gdyby chłopiec nie był ich bratem. Przyprowadzony chłopak rzucał skośne, nieufne i bojaźliwe spojrzenia. Uszy mu płonęły. Przestępował z nogi na nogę, łamał sobie palce i uporczywie wpatrywał się w czubki swych brudnych butów. Zosia zmierzyła chłopca spojrzeniem od stóp do głów, po czym tonem sędziego śledczego spytała:
— Czy nazywasz się Studziński?
— Tak! — rzekł cicho, głosem na wpół nieśmiałym, na wpół bolesnym. — Tak mówią!
Takie historie wprawdzie nie zdarzały się często, ale władze obozów dbały o to, by łączyć rodziny. W innym osiedlu zamieszkałym wyłącznie przez sieroty przy każdym transporcie zawsze wyczytywano listę odnalezionych braci i sióstr. We wspomnieniach jednego z wychowanków wydarzenie to odbywało się w nabożnej ciszy, choć z reguły dzieciaki hałasowały tak bardzo, że "nie usłuszano by o wybuchu bomby".
Do szkoły marsz
Polscy uchodźcy mieli przede wszystkim wypocząć w osiedlach, ale nie oznacza to, że władze zachęcały do lenistwa. Dorośli mogli pracować na rzecz obozów, a dzieci naturalnie wróciły do szkół. Tych było całkiem sporo: 21 powszechnych, siedem średnich ogólnokształcących, a nawet kilka muzycznych. To ostatnie może wydawać się czymś niesłychanym, ale tylko z dzisiejszej perspektywy. Nawet w szkołach powszechnych przykładano się bowiem do edukacji muzycznej, także ze względów patriotycznych. Nasza Maria na przykład wspominała lekcje śpiewu z profesorem Borowieckim, który uczył swoich wychowanków czytania nut, piosenek kresowych, żołnierskich, a nawet pieśni religijnych po łacinie.
Zorganizowanie szkolnictwa nastręczało jednak olbrzymich trudności, szczególnie na samym początku. Brakowało kadry, podstawowych przyborów, podręczników dla dzieci i nauczycieli. Na samym początku z jednego podręcznika korzystało aż troje dzieci, a przy nauce czytania posiłkowano się prasą emigracyjną wydawaną przez delegaturę polską w Nairobi. Później jednak szkolne biblioteki zostały już przyzwoicie doposażone, choć i tak książek wciąż brakowało. Maria Dutkiewicz wspomina, jak między jej koleżankami krążyły popularne książki Sienkiewicza i Dołęgi-Mostowicza – pożyczały je sobie na jedną noc, a potem czytały przy latarce pod kocem. Gdy mama pytała Marii, kiedy wreszcie położy się spać, ta odpowiadała, że uczy się łaciny. Tyle pomoce naukowe. Trudniej było za to poprawić warunki, w jakich odbywały się lekcje – w Tengeru "nauka odbywała się w dużych barakach, które na pierwszy rzut oka wyglądały raczej na stajnie" (to znów Królikowski), a w Ugandzie ulewne deszcze nieraz przerywały lekcje. Dodajmy do tego malarię i inne choroby tropikalne, które prowadziły do częstych nieobecności, oraz traumatyczny czas na zesłaniu, który nie tylko wybijał dzieci z normalnego szkolnego rytmu, ale też poważnie odkładał się na psychice, a otrzymamy obraz wyjątkowo trudnego zadania, któremu musiała sprostać niewykwalifikowana kadra. Nic dziwnego, że nauczycielki chodziły niewyspane i zestresowane. Oto fragment listu jednej z nich: "Ja po prostu usypiam na stojąco, a chwilami tracę świadomość, gdzie jest niebo, a gdzie ziemia, i tracę równowagę już nie ducha, ale ciała. Świat mi wiruje przed oczami. Praca moja od kilku lat bez przerwy trwa od rana do jedenastej w nocy". Niekiedy nauczycielki odreagowały tak trudne warunki pracy nadmiernym rygorem, tak jakby dzieciom, tak przeczołganym przez życie, należała się jeszcze dodatkowa musztra. Nasza Maria zapamiętała pewną nauczycielkę angielskiego i dobrych manier. "Kiedyś do mojej koleżanki, która miała kręcone włosy, powiedziała, że wygląda jak chłopka, która wróciła ze żniw. Ona się zdenerwowała i na drugi dzień przyszła do szkoły ogolona do zera". Ale to i tak nic w porównaniu z inną zwolenniczką surowej dyscypliny z Masindi, która karała dzieci za drobne wykroczenia. Raz kazała swoim uczennicom pobić jedną z koleżanek, a tym, które odmówiły, zagroziła karą cielesną. Ksiądz, który uczył religii w Tengeru, z kolei bił chłopców, którzy nie znali odpowiedzi na jego pytania albo po prostu czymś go irytowali. Szczęśliwie nie była to norma – dla przykładu dzieci z Rongai bardzo chwaliły swoich wychowawców.
Michał, czyli Tarzan
Gdy dzieci uczyły się w szkołach, dorośli pracowali. Nie musieli tego robić, bo władze osiedli nie wprowadziły obowiązku pracy i wypłacały Polakom kieszonkowe, wyższe niż zarobki ludności miejscowej, ale ponieważ obozy miały być samowystarczalne, zachęcano do pracy na farmie, w biurze, kuchni czy pralni. Ci bardziej przedsiębiorczy uchodźcy nie mieli jednak szansy, by rozwinąć biznes, bo władze osiedli nie pozwalały na prowadzenie prywatnych przedsiębiorstw. Nie wszystkim to jednak przeszkadzało. Zamieszkały w Tengeru pan Zygmunt woził uchodźców do pobliskiej Aruszy własnoręcznie skonstruowanym autobusem – tak naprawdę przerobioną starą ciężarówką. Bilet do miasta kosztował szylinga, w Aruszy spędzało się trzy godziny, na przykład na oglądaniu i wąchaniu kosmetyków w jednym z hinduskich sklepów, a potem można już było wracać do osiedla. Przedsiębiorczy pan Zygmunt zarobione w ten sposób pieniądze zainwestował później w kino. Osiedle dawało też inne możliwości zarobku. Nastoletni Michał Bortkiewicz, który mieszkał w Tengeru od samego początku, liznął trochę suahili i mógł w miarę swobodnie handlować z tubylcami. Na przykład wpadł na pomysł, by skupować niepotrzebne ubrania i przedmioty codziennego użytku od osób opuszczających osiedle i sprzedawać je z zyskiem. Zarobione szylingi inwestował dalej, na przykład w koguty, bo w osiedlu ich walki cieszyły się sporą popularnością. Kupił więc koguta za dwa szylingi i zarobił kolejne dwa, choć jego zawodnik przegrał walkę. Michał po prostu sprzedał ugotowane nóżki i skrzydełka.
Koledzy Michała nazywali go Tarzanem, bo był mistrzem liany. Uwielbiał dżunglę, mógł cały dzień siedzieć w którymś ze swoich ukrytych gniazd, zajadać się dzikimi bananami, papajami i figami. Swoim kolegom robił "egzaminy na tarzanowanie" - jeśli chcieli się z nim zaprzyjaźnić, musieli krzyknąć tak donośnie, by echo dotarło aż na drugi koniec jeziora. Pewnego razu on i jego paczka utopili antylopę, dali ją do oskórowania czarnym myśliwym, uprzednio poprosiwszy o serce i skórę zwierzęcia. Wieczorem rozpalili ognisko, upiekli serce i zjedli je z nadzieją, że wstąpi w nich zwierzęca dzikość. Innego razu Michał postanowił pójść w ślady Mowgliego i nawiać z osiedla, by na stałe zamieszkać w ukochanej dżungli po to, by nauczyć się języka zwierząt. Już nawet się przygotował – miał komplet strzał i trochę zapałek – ale gdy stawił się na miejsce zbiórki, okazało się, że jego koledzy podeszli do tego śmiałego planu bez przekonania i zostali w osiedlu. Nie tylko Michał zwiewał na wagary do dżungli, wszystkie dzieciaki uwielbiały spędzać w niej czas. Zbierały dzikie owoce, drażniły czerwone mrówki patykami, poszukiwały żółwi albo po prostu szwendały się. Jedna z harcerek zamieszkałych w osiedlu Koja wspomina pewną wyprawę. Wybłagała starszą siostrę, żeby ona i jej koleżanki zabrały ją do dżungli, gdzie chciały nazbierać paproci – szły święta Bożego Narodzenia, a że w Ugandzie nie rosły drzewa iglaste, paprocie wydawały się najbliższym zamiennikiem. W dżungli było pięknie, choć niebezpiecznie – dziewczyny trzymały się wyciętej ścieżki, z daleka podziwiały piękne, choć trujące kwiaty. W końcu spotkały tubylców, którzy okrążyli je i na migi zażądali ubrania. "Wróciłam tylko w majteczkach, bo wydawało się nam, że nasza sytuacja wyglądała niebezpiecznie".
Dzieci mogły także spędzić wolny czas na przykład w kinie, na seansie popularnego "Tarzana", albo w teatrze – i to po obu stronach: widowni i sceny. Chłopcy grali w piłkę nożną, w kapsle, majsterkowali, zdarzyło się nawet, że wytworzyli kilka sztuk broni, a ich precyzyjna robota sprowadziła na nich trochę kłopotów i... podziw ze strony Brytyjczyków. Można też było zapisać się do harcerstwa, iść do szkoły tańca, zdobyć Kilimandżaro. Po wojennym koszmarze "dzika Afryka" uchodźcom jawiła się jako raj.
Pobyt w Afryce dobiega końca
Naturalnie to wszystko musiało się kiedyś skończyć. Zarządzający osiedlami Brytyjczycy chcieli zresztą zrzucić z barków ciężar ich prowadzenia jeszcze przed zakończeniem wojny. Jak zwykle chodziło o pieniądze. Wprawdzie koszty związane z osiedlami zapisywano na konto polskiego rządu emigracyjnego, jednak z czasem Brytyjczycy przestali liczyć na londyński rząd. Stało się jasne, że nie będzie on w stanie spłacić swoich długów. Konferencja w Jałcie zdenerwowała zresztą nie tylko Brytyjczyków, ale też i samych polskich uchodźców – zaczęli oni poważnie obawiać się o to, czy w ogóle będą mieli gdzie wrócić. Strach sprawił, że gdy w maju 1945 roku alianci ogłosili zwycięstwo, w osiedlach cieszono się na smutno. "Co się z nami stanie? Nasz pobyt w Afryce dobiega końca. Gdzie my teraz pojedziemy?" – martwiła się jedna z uchodźczyń. Panicznie bano się przymusowej repatriacji, zsyłki do Związku Radzieckiego, a każdy, nawet niegroźny, ruch ze strony społeczności międzynarodowej postrzegano jako element moskiewskiego spisku. W polskich urzędników repatriacyjnych rzucano pomidorami, przedstawiciel ONZ sytuację w osiedlach określił jako "amok jak w zoo w porze karmienia". Swoją drogą ktoś taki nie mógł raczej załagodzić nerwowej atmosfery.
Do nowej, ludowej Polski wróciła jednak tylko mniejszość. Gros uchodźców wybrała wyjazd do Wielkiej Brytanii, gdzie przeniesiono i zdemobilizowano polską armię. Niektórzy wyjechali do Australii, inni do Kanady (w tym sieroty z Tengeru). Tych, którzy wybrali Polskę, żegnano ozięble – w ich intencji zamawiano nawet msze żałobne. A przecież nie wyjeżdżali z miłości do socjalizmu. Pewna harcerka wspominała, że z Polski przychodziły rozpaczliwe listy ojca, który otrzymał kawałek ziemi pod Gdańskiem. "Gospodarstwo było bardzo zniszczone, po jakimś starszym Niemcu. (...) Tatuś miał nadzieję, że jakoś się zagospodaruje, a my wrócimy i będziemy żyć (...) A w Gdańsku szabrownicy co rusz to rozkradali zgromadzone mienie". Cóż dało się zrobić, trzeba było wracać. Mama dziewczyny zaczęła na wszelki wypadek suszyć suchary i gromadzić zapasy, aby przygotować się na najgorsze. Tak nie zachowuje się ktoś, kto wierzy w komunizm. Maria Dutkiewicz, którą poznaliśmy jeszcze na statku płynącym do Mombasy, też wyjechała do Polski. Ona i jej brat chcieli uciekać, ale "mama po usłyszeniu naszej propozycji rozpłakała się i powiedziała, że drugiego Andersa już nie będzie".
Ostatni polski obóz, ten w Tengeru, zlikwidowano w 1952 roku. Obserwował to pewien polski pracownik administracji osiedla. "Okrągłe domki burzono buldożerami farmera, co robiło na mnie przygnębiające wrażenie" - przyznał.
***
Wspomnienia Marii Dutkiewicz opublikowano w książce "Z mrozów Syberii pod słońce Afryki. W 70. rocznicę przybycia polskich sybiraków do Afryki Wschodniej i Południowej". Korzystałem także z innych wspomnień opublikowanych w zbiorze "Polskie sybiraczki harcerki w Afryce 1942-1950". Wiele innych niezwykłych świadectw można odsłuchać na stronach Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń, które uprzejmie udostępniło także materiał wizualny do tego artykułu. Niezwykle interesujące opracowanie Anny Hejczyk "Sybiracy pod Klimiandżaro. Tengeru" to kopalnia świadectw i faktów o największym z osiedli polskich w Afryce Wschodniej. Wspomnienia kapelana Tengeru Lucjana Królikowskiego "Skradzione dzieciństwo. Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939-1950" to zaś świetna lektura dla chcących poznać codzienność polskich dipisów w Afryce. Kanadyjska historyczka Lynne Taylor opowiada zaś intrygującą historię walki społeczności Tengeru z władzami komunistycznymi o przyszłość sierot, które ostatecznie popłynęły do Kanady.