Polska kinematografia ma się dobrze jak chyba nigdy dotąd – tak przynajmniej można wnioskować po zachwytach zachodnich krytyków nad najnowszymi polskimi produkcjami pokazywanymi na międzynarodowych imprezach filmowych. I chociaż w tym roku żaden z Polaków nie otrzymał oscarowej nominacji, to rzeczywistość pokazuje, że Oscary to nie wszystko. Mało tego, wszystko wskazuje na to, że jesteśmy świadkami zmiany pokoleniowej, która może zaowocować nową jakością w polskim filmie.
Świat filmowy z zaciekawieniem coraz częściej patrzy na naszych młodych twórców. Sukcesy Polaków na tegorocznym Sundance czy Berlinale, a także bardzo pozytywne recenzje kilkunastu produkcji w zagranicznych mediach, zmieniają oblicze polskiej kinematografii.
Podczas 51. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Karlowych Warach publiczność zobaczyła aż siedem polskich produkcji - wszystkie autorstwa młodych twórców - a kolejne prestiżowe imprezy jeszcze przed nami. Już wiadomo, że w Konkursie Głównym 69. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Locarno (stawianym na równi z festiwalami w Berlinie, Cannes i w Wenecji) o najważniejsze nagrody powalczy "Ostatnia rodzina" Jana P. Matuszyńskiego. W sekcji "Tydzień Krytyki Filmowej" powalczą "Mnich z morza" Rafała Skalskiego oraz "Komunia" Anny Zameckiej. Sekcja ta w ostatnich latach jest bardzo szczęśliwa dla polskich twórców. Dwa lata temu wygrał dokument muzyczny o Eugeniuszu Rudniku "15 stron świata" Zuzanny Solakiewicz, a w ubiegłym roku "Bracia" Wojciecha Staronia.
Biorąc pod uwagę rozgłos młodych polskich filmowców, o których mówi się od Sundance, przez Berlin, Cannes, San Sebastian, Karlowe Wary, Hongkong, Rotterdam, aż po dalekie Sydney oraz zaglądając na plany realizowanych produkcji, można mieć prawdziwy powód do dumy. Zamieszanie to pozwala powtórzyć tezę - coraz śmielej stawianą przez zachodnich krytyków - że polskie kino przeżywa "lata swojej świetności" i dochodzi w nim do zmiany pokoleniowej.
"Polski przemysł filmowy nadal umacnia swoją pozycję, zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnym, tworząc dekadę wzrostu. Nadchodzący rok wygląda także obiecująco, biorąc pod uwagę ambitne filmy, które są w przygotowaniu" - ocenił Leo Barraclough z magazynu "Variety". Krytyk zwrócił również uwagę na reżyserów "młodszej generacji", którzy "pokazują, że są w stanie zabrać świeży głos na międzynarodowej scenie, w zakresie wielu gatunków [filmowych]".
Dwa oblicza polskiego filmu w nowym stuleciu
Oczywiście polska kinematografia zawsze reprezentowała wysoki poziom artystyczny. Każda powojenna dekada miała swojego filmowego geniusza: od Andrzeja Munka, przez polską szkołę filmową, kino moralnego niepokoju, po Żuławskiego, Smarzowskiego, Pasikowskiego, Polańskiego, Holland, Sass, Skolimowskiego, czy wybitnych dokumentalistów. Można jeszcze tak długo wymieniać, ale nie o to chodzi.
Trudno też wyznaczyć jednoznaczną cezurę, która mogłaby wyznaczyć nową, świeżą falę polskiej kinematografii XXI wieku, bo przecież nowe milenium polska kinematografia zaczęła od Oscara za całokształt twórczości dla Andrzeja Wajdy. Jednak kino polskie po 2000 r. to nie tylko Wajda.
Na początku nowego tysiąclecia rodzima kinematografia mocno się spolaryzowała. Z jednej strony mieliśmy bardzo dobre, niszowe, artystyczne, niezależne kino na światowym poziomie, z drugiej niekoniecznie udane tzw. komedie romantyczne. Do tego jeszcze mniej lub bardziej nieudane "superprodukcje" historyczne czy biograficzne.
Pojawiały się perełki, które przypominały lojalnym wyznawcom polskiego kina, że nie wszystko stracone (Wojciech Smarzowski, Xawery Żuławski, nieżyjący już Marcin Wrona, Magdalena Piekorz, pierwsze filmy Małgorzaty Szumowskiej, cala plejada świetnych debiutów). Zaczęto kręcić filmy, które coraz odważniej określały Polaków około trzydziestki, którzy nigdy nie czuli się zaściankiem Europy, którzy nie potrzebowali ani Europie, ani Ameryce czegokolwiek udowadniać. Rodzimi twórcy zaczęli mówić o Polakach w sposób zrozumiały dla widzów spoza Polski (Krzysztof Krauze wraz z Joanną Kos-Krauze, Jacek Borcuch, Xawery Żuławski, Magdalena Piekorz, Katarzyna Rosłaniec, Barbara Białowąs, Maciej Pieprzyca czy Krzysztof Skonieczny). W końcu kino stało się również miejscem rozmowy o sprawach trudnych, otwartym, niewymagającym specjalistycznego przygotowania językiem; o sprawach nam współczesnych i dotykających nas na co dzień, jak i tych pełznących za nami jako społeczeństwem od dziesięcioleci.
Jako naród, państwo i społeczeństwo obywatelskie przeszliśmy długą, krętą drogę i równie zagmatwaną historię, której nie da się przedstawić w postromantyczny, sienkiewiczowski sposób. Byłoby to nie w porządku wobec widza. Na szczęście na odwagę zebrali się m.in. Władysław Pasikowski, Wojciech Smarzowski, Borys Lankosz czy Anka i Wilhelm Sasnalowie, którzy stawiają w swoich filmach ważne pytania, burzą stereotypy i sięgają po historię w pełnym jej wymiarze. Podobnie Paweł Pawlikowski, który zanim stworzył "Idę", nakręcił kilka ważnych filmów dokumentalnych. Doskonale wie, w jaki sposób o historii mówić, żeby zmusić widza do myślenia, skłonić do refleksyjnego, krytycznego pojmowania faktów w szerszych kontekstach.
Młodzi, odważni i uniwersalni
Co ciekawe, wszyscy (poza oscarowym Pawłem Pawlikowskim, który urodził się w 1957 r.) nagrodzeni i zauważeni na prestiżowych festiwalach filmowych świata ostatnich dwóch, może trzech lat, urodzili się po 1970 r. Czyżby faktycznie nowa jakość związana z pokoleniową zmianą? Trudno łączyć tak różnych artystów w jakąkolwiek wspólnotę twórczą tylko dlatego, że urodzili się w podobnym czasie. Jednak trudno też nie zauważyć, że zachodzi pewna zmiana: młodzi "nieznani" tworzą filmy, które są zauważane przez krytyków i publiczność ważnych imprez filmowych.
– To naturalne, że nowi twórcy i producenci – bo o nich nie można zapominać, zwłaszcza producenci kreatywni – wkraczają w świat kina i starsi odchodzą – ocenił w rozmowie z tvn24.pl Roman Gutek, właściciel firmy dystrybucyjnej Gutek Film oraz twórca i dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu. – Z tą zmianą mamy do czynienia od dłuższego czasu. Do głosu doszło pokolenie, jedno, może dwa, które wychowywało się w zupełnie innej rzeczywistości wolnej Polski. Świat się przed nimi otworzył, podróżują, pokazują swoje filmy na międzynarodowych festiwalach. Druga bardzo istotna rzecz to kwestia producentów kreatywnych. W polskim kinie wzrasta świadomość istoty tego aspektu. Nie chodzi tylko o zebranie pieniędzy na wyprodukowanie filmu, ale bycie partnerem twórców filmu, wynajdowanie tematów i wpływanie na kształt powstającego filmu. Zamknięcie budżetu nie jest proste, ale dzięki 10-letniej działalności Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej jest łatwiej. To także dzięki nowemu prawu filmowemu Instytut pozostaje politycznie niezależny, a rynek się ustabilizował. Pieniędzy jest stosunkowo dużo. Jasne, nie starczy dla wszystkich, ale przynajmniej są one pewne – wyjaśnił.
Zdaniem Gutka młodzi twórcy udowadniają, że są obywatelami Europy, którzy nie mówią tylko o "naszych problemach, naszym językiem". - Andrzej Wajda powtarzał, że należy robić filmy o naszych sprawach, o naszych problemach. Tylko że Wajda jest mistrzem i potrafił podjąć polskie tematy i przedstawić je w tak uniwersalny sposób, że docierał np. z "Popiołem i diamentem" do publiczności na całym świecie. Ważne jest to, że polskie kino stało się bardzo zróżnicowane. Mamy kino komercyjne, które przyciąga kilkakrotnie większą widownię, niż to było jeszcze kilka lat temu. Mamy świetne kino środka – filmy trudniejsze, poruszające ważne kwestie, ale na które przychodzi również bardzo liczna publiczność – np. twórczość Wojciecha Smarzowskiego. I w końcu mamy świetnych artystów, jak Małgorzata Szumowska czy Tomasz Wasilewski. Chociaż nie docierają do masowej widowni, to radzą sobie świetnie, kręcą ważne filmy – stwierdził Gutek.
– Najważniejsze jest to, że powstają ciekawe filmy. Młodzi podejmują różne tematy, nie boją się eksperymentować, dzięki czemu zyskują swoją widownię – podkreślił, zwracając uwagę na fakt, że młode pokolenie twórców – nie tylko reżyserzy, ale także scenarzyści i producenci – chętnie korzysta z możliwości rozwijania się za granicą, jeździ na warsztaty, przygląda się temu, co się dzieje na świecie.
Polska transformacja z perspektywy kobiet
Największym jak dotąd tegorocznym sukcesem jest Srebrny Niedźwiedź za najlepszy scenariusz dla Tomasza Wasilewskiego za film "Zjednoczone stany miłości" podczas Berlinale. Sam fakt, że w Konkursie Głównym, którego przewodniczącą była Meryl Streep, znalazł się film Wasilewskiego, był już ogromnym sukcesem. W konkursowej osiemnastce Wasilewski konkurował z takimi reżyserami jak: Gianfranco Rossi, Thomas Vinterberg, Danis Tanovic, Anne Zohra Berrached czy Rafi Pitts. Ostatecznie Wasilewski, który w 2013 r. namieszał w polskim kinie głośnym melodramatem gejowskim "Płynące wieżowce", wrócił ze Srebrnym Niedźwiedziem.
Krytycy zgodnie – i bardzo entuzjastycznie – podkreślali, że polskie kino w końcu dojrzało i zmieniło sposób opowiadania o historii. "Zjednoczone stany miłości" to intymny obraz początków polskiej transformacji ustrojowo-polityczno-kulturalnej widziany z perspektywy czterech pozornie szczęśliwych kobiet. Polsko-szwedzka produkcja przenosi widzów w początek lat 90., gdzieś na polską prowincję. Wasilewski porzuca mit o miłości idealnej, pełnej, spełnionej. Tutaj nie ma miejsca na słodkie, szczęśliwe serc porywy. Nie ma także wielkich przełomowych wydarzeń historycznych, politycznych. Wasilewski bezpardonowo wchodzi w intymność swoich bohaterów.
Mamy potrzebę buntu, wyrwania się z szarych blokowisk, marzenie o karierze modelki, niewypowiedzianą miłość lesbijską, pożądanie i pozamałżeńskie uniesienia cielesne.
Znane dobrze polskiej publiczności aktorki: Marta Nieradkiewicz, Dorota Kolak, Magdalena Cielecka i Julia Kijowska miały okazję pokazać się zupełnie inaczej niż w dotychczasowych rolach. Przede wszystkim Kolak, która po raz pierwszy w polskiej kinematografii zagrała rolę dojrzałej kobiety (niegrzecznie jest mówić o wieku, ale jest to tutaj dość znaczący aspekt) nieszczęśliwe kochającej inną kobietę. Nie byłoby nic w tym zaskakującego, gdyby nie fakt, że bardzo rzadko w filmie mówi się o miłości po pięćdziesiątce, a co dopiero o miłości lesbijskiej.
Nagrody dla najlepszego reżysera dla Wasilewskiego oraz dla najlepszej aktorki, którą odebrała Dorota Kolak podczas zakończonego właśnie Valletta Film Festival na Malcie, są kolejnym potwierdzeniem artystycznego wymiaru "Zjednoczonych stanów miłości".
"Najpierw była Warszawa, potem syreny"
Od lutego największy entuzjazm - zwłaszcza wśród amerykańskich i brytyjskich krytyków - wzbudza Agnieszka Smoczyńska (rocznik 1978). Reżyserka "Córek dancingu" w ostatnich dniach zaliczona została przez "Variety" do grona dziesięciu najlepszych europejskich reżyserek wartych śledzenia. - To dla mnie ogromne wyróżnienie, radość i zaszczyt. Tym bardziej, że znalazłam się w gronie doświadczonych i uznanych reżyserek - wyznaje Smoczyńska w rozmowie z tvn24.pl.
Z wykształcenia kulturoznawczyni i historyk sztuki, ukończyła również kurs dokumentalny Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Jeszcze w trakcie studiów nakręciła dwie etiudy, które przyniosły jej kilkanaście polskich i zagranicznych nagród. Od 1999 roku pracowała na planie kilku znanych tytułów serialowych.
Światowy sukces przyszedł jednak dopiero po 15 latach. "Córki dancingu" to musical, którego akcja dzieje się w Warszawie lat 80. XX wieku. Członkowie zespołu muzycznego jednego ze stołecznych dancingów ratują syrenie siostry - Srebrną i Złotą.
Smoczyńska wykorzystała swoje wcześniejsze muzyczne fascynacje, które można było zauważyć już w dwóch krótkich metrażach "Viva Maria!" oraz "Aria Diva". Jak sama wyznała, ten powrót do elementów musicalowych, tematu muzyki, był zupełnie podświadomy. Nie zakładała od początku, że zadebiutuje filmem muzycznym. Połączyła świat baśni, mitów i legend z siermiężną, kiczowatą, dancingową rzeczywistością PRL-u.
Przy filmie korzystała z doświadczeń serialowych. Jak sama podkreślała, chodzi przede wszystkim o pracę na planie, pracę z aktorem. Zdjęcia nakręcone zostały w 30 dni i to dzięki wcześniejszym doświadczeniom udało się zamknąć w krótkim terminie. - To na planie serialu zrodziło się marzenie, żeby odlecieć, zrobić coś nieoczywistego i nieprzewidywalnego. Tu nagle ktoś zaczyna śpiewać, tańczyć. Chciałam mieć pełną wolność wypowiedzi - dodała Smoczyńska.
Efekt to nagroda "za artystyczną wizję w dramacie", którą otrzymała podczas festiwalu Sundance. - Nad filmem pracowaliśmy zwartą ekipą dwa lata, zanim ruszyła produkcja. Mówiliśmy, że naszym największym sukcesem będzie to, że film w ogóle powstanie - wyznaje reżyserka.
Krytycy docenili pewne odczarowanie disneyowskiej wizji Ariel - małej syrenki. - Postanowiłam sięgnąć po krwiożerczy aspekt syren, który pojawia się u Andersena, ale wywodzi się z mitologii greckiej - wyjaśnia Smoczyńska, jedna z jurorek konkursu "East of the West" tegorocznej edycji festiwalu w Karlowych Warach. Dodaje, że punktem wyjścia dla całej fabuły była zmyślona biografia sióstr Wrońskich (odpowiedzialnych za muzykę w filmie). Miała być to historia dwóch dziewczynek wychowywanych w jednej z warszawskich knajp w latach 80. Zamiast dziewcząt jakoś "tak naturalnie" pojawiły się syreny, a estetyka, która wpisana została w baśniową konwencję, utrzymana została w klimacie "jakby lat 80.".
Film i opowiadana historia - przerywana sekwencjami musicalowymi - obronił się też dzięki obsadzie. Kinga Preis, Katarzyna Herman, Magdalena Cielecka, Jakub Gierszał czy Zygmunt Malanowicz - chyba każdy debiutujący reżyser chciałby mieć taką obsadę.
"Geniusz czy szarlatan"
Również podczas minionej edycji Sundance zauważony został Michał Marczak, który za film "Wszystkie nieprzespane noce" otrzymał nagrodę jury za najlepszą reżyserię zagranicznego filmu dokumentalnego.
- To historia dwójki przyjaciół, którzy łażą ulicami Warszawy, snują się, szukając wrażeń, historii, miłości. To będzie lekki film, takie moje pożegnanie okresu młodzieńczego – zapowiadał w 2011 r. Michał Marczak w rozmowie z radiową Trójką. - Czułem, że to ostatni moment, w którym mogę zrobić prawdziwy film o tym, jak ja przeżyłem dawne lata swojego życia. Zaczęło się jako dokument, urosło do fabuły. Teraz to coś totalnie pomiędzy - mówił.
"Wszystkie nieprzespane noce" to coś pomiędzy filmem dokumentalnym a reality show. Występujący w nim Krzysztof Bagiński, Michał Huszcza i Eva Lebuef grają samych siebie, jednak grają według wcześniej ułożonego scenariusza. To sposób dokumentu, w którym rzeczywistość jest konstruowana. Jest to w zasadzie seria zapisów w pamiętniku zawierająca jedynie te, które podkreślają ulotną naturę młodzieńczości. Cała trójka snuje się zakątkami Warszawy, imprezuje, oddaje się różnym używkom, jakby chcieli wycisnąć z młodości wszystko, co się da.
"Bez wątpliwości będzie głośno [o tym filmie –red.], tak jak to było w przypadku 'Fuck for Forest', ostatnim sukcesie Marczaka, po którym wielu pytało, czy jest geniuszem czy szarlatanem" – napisał Lanre Bakare w brytyjskim "The Guardian" przy okazji Sundance.
Przypomnijmy, że "Fuck for Forest" (2012) był głośnym dokumentem o kontrowersyjnej organizacji Fuck for Forest, której credo brzmi "seks może uratować świat". FFF produkuje amatorskie filmy pornograficzne, a za zebrane pieniądze wykupuje fragmenty amazońskiej puszczy. "Fuck for Forest" został uznany przez magazyn "Dazed & Confused" za jeden z dziesięciu filmów dokumentalnych w historii, który odmienił oblicze dokumentu, zaliczając go do grona filmów najbardziej innowacyjnych i rozwijających gatunek. Polski Instytut Sztuki Filmowej podał zaś, że był to jeden z najczęściej wyświetlanych za granicą polskich filmów dokumentalnych w 2013 r.
Marczak (rocznik 1982) studiował reżyserię w The California Institute of the Arts w Los Angeles, filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, a także uczył się na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu i był studentem Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.
"W sercu pojawia się uczucie ogromnego wsparcia"
- Wiem, że jestem na początku drogi, że muszę się jeszcze wiele nauczyć. Ale gdy nagle dowiadujesz się, że tak duży festiwal przyjmuje do konkursu twój pierwszy pełnometrażowy film, to w sercu pojawia się uczucie ogromnego wsparcia, że dalej warto iść tą drogą filmową, którą wybrałem prawie 15 lat temu – powiedział na jednej z konferencji prasowych o kwalifikacji do konkursu reżyser Grzegorz Zariczny. Jego debiut fabularny, "Fale", walczył w Konkursie Głównym 51. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Karlowych Warach.
Zariczny (rocznik 1983), absolwent Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego, zawojował Sundance w 2013 r., zdobywając Grand Prix dla najlepszego filmu krótkometrażowego za "Gwizdek".
Jego debiut pełnometrażowy, to opowieść o dwóch siedemnastolatkach Ani i Kasi, mieszkankach krakowskiej Nowej Huty. Dziewczyny odbywają praktyki w jednym z małych zakładów fryzjerskich; marzą o karierze fryzjerek. Zdane są jedynie na siebie i nie mogą liczyć na pomoc ze strony rodziców. Ania od dawna nie widziała swojej matki. Gdy któregoś dnia jej rodzicielka pojawia się na nowo w jej życiu, spokój Ani zostaje naruszony.
Trzydziestolatków portret pokoleniowy
W równie ważnym konkursie czeskiego festiwalu "East of the West" do rywalizacji stanął "Kamper" Łukasza Grzegorzka. Cieszył się szczególną uwagą amerykańskich recenzentów.
Mania i Kamper – główni bohaterowie "komedii o trzydziestolatkach zrealizowanej przez trzydziestolatków" (jak czytamy w opisie) - stają przed decyzją o dalszej przyszłości. Jednak według mnie jest to bardzo gorzki, może nawet jeden z najsmutniejszych filmów prezentujących Polaków około trzydziestki. Smutny i gorzki, ponieważ prawdziwy. Nie jestem zwolennikiem określenia "filmowy obraz pokolenia", jednak jeśli jakikolwiek film ostatnich lat pretenduje do pokazania Polaków urodzonych głównie w pierwszej połowie lat 80., to żaden nie zasługuje tak bardzo na to miano jak dzieło Grzegorzka.
Uniwersalność poruszanych problemów nie ogranicza się do warszawskich lekkoduchów. Historia mogłaby zdarzyć się gdziekolwiek i nie straciłaby na autentyczności, gdyby Kamperem był jakiś Jimmy, a Manią - jakaś Katie.
Para, która wcześniej była w sobie zakochana na zabój, znalazła się nad przepaścią. W życiu Mani pojawił się dojrzały mężczyzna i musi zdecydować, czy nadal pociąga ją jej mąż, który jest typem Piotrusia Pana, czy powinna związać się dojrzałym facetem. Sama jest zdolną, ambitną i pracowitą kobietą. Jej pasją jest gotowanie, której chce się w całości poświęcić. Jest przy tym zasadnicza i dąży konsekwentnie do postawionego celu. Kamper, który pracuje jako tester gier komputerowych, cieszy się pełnią życia.
U rozstaju dróg Kamper musi wziąć się w garść, dorosnąć. Jego małżeństwo wisi na włosku. Zaczyna jednak od romansu z seksowną nauczycielką języka hiszpańskiego.
W roli Mani zobaczymy Martę Nieradkiewicz, która od kilku lat coraz silniej zaznacza swoją aktorską pozycję. Nieradkiewicz, jedna z najlepszych aktorek teatralnych swojego pokolenia, w filmie dała się poznać świetną rolą w "Płynących wieżowcach" Wasilewskiego (swój talent udowadnia również w "Zjednoczonych stanach miłości"). Kampera zagrał Piotr Żurawski.
Łukasz Grzegorzek (rocznik 1980) jest absolwentem Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Od dziesięciu lat przygotowuje zwiastuny telewizyjne filmów klasy B, blockbusterów oraz arthouse'owych klasyków.
"Objawienie nowej indywidualności reżyserskiej"
Wymienieni artyści to tylko mała grupa z grona twórców młodego pokolenia, którzy podbijają świat filmu. Nie sposób opisać wszystkich, ale nie można zapomnieć także o Jakubie Czekaju (1984), który swoim debiutem pełnometrażowym "Baby Bump" zawstydził zagranicznych i polskich krytyków. Tadeusz Sobolewski napisał o nim, że jest to "objawienie nowej indywidualności reżyserskiej, pełnej wigoru i inwencji – autora, który ma swój temat: wychodzenie z dzieciństwa, walka o siebie, jaką musi staczać dojrzewający chłopiec z rodziną, otoczeniem, z własnym ciałem".
"Baby Bump" powstał w ramach programu Biennale Cinema Collage, części weneckiego Biennale 2015. Jest to opowieść o trudach dorastania. "Nie mówiąc nic mamie, która całymi dniami ćwiczy przed telewizorem, Mickey postanawia samodzielnie zarobić pieniądze na operację plastyczną i zaczyna… sprzedawać swój mocz kolegom ze szkoły, regularnie poddawanym testom na obecność narkotyków" – czytamy w opisie. Jednak "Baby Bump" nie jest ckliwą historią. "Niewidzialne wcześniej ciało nagle staje się niepożądanym intruzem, a zachodzące w nim zmiany budzą fascynację, ale też autentyczne przerażenie" - podkreślono w opisie.
Czekaj jest absolwentem reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach oraz Programu Fabularnego Studio Prób w Szkole Wajdy w Warszawie . Jest autorem nagradzanych krótkich metraży "Ciemnego pokoju nie trzeba się bać" i "Twist & Blood". Dwukrotnie był stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a na koncie ma kilka ważnych nagród artystycznych. Za "Baby Bump" otrzymał wyróżnienie specjalne Queer Lion Award na festiwalu w Wenecji.
W oczekiwaniu na nowe produkcje
O tym, że polskie kino ma się świetnie, świadczą także filmy, które na ekrany wejdą w najbliższych miesiącach. Są wśród nich także najnowsze produkcje wielkich mistrzów. Agnieszka Holland pracuje nad "Pokotem", dramatem kryminalnym, którego scenariusz powstał na podstawie opowiadania Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych".
Lech Majewski jest w trakcie kręcenia "Valley of the Gods". To pierwszy film w dorobku uznanego na świecie twórcy, który będzie utrzymany w konwencji fantasy. W głównych rolach zobaczymy Josha Hartnetta, Bérénice Marlohe, Johna Malkovicha i Charlotte Rampling.
Andrzej Wajda kończy "Powidoki". Ma być to śmiała opowieść o parze wybitnych artystów: Katarzynie Kobro i Władysławie Strzemińskim. Chociaż to historia Strzemińskiego, w którego wcielił się Bogusław Linda, to ciężko mówić o nim, pomijając czy przesuwając na drugi plan jego długoletni związek z Kobro (Aleksandra Justa). Oboje byli silnymi osobowościami i chyba to zderzenie wybitnych artystów sprawia, że skomplikowana historia Strzemińskiego jest pełna barw jak jego malarstwo.
Skoro o filmie biograficznym mowa, to czeka nas kilka ciekawie zapowiadających się filmowych historii wybitnych Polaków. W sierpniu w Konkursie Głównym Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Locarno powalczy "Ostatnia rodzina" Jana P. Matuszyńskiego, twórcy wielokrotnie nagradzanego na całym świecie dokumentu "Deep Love". Scenariusz filmu napisał Robert Bolesto ("Córki dancingu", "Hardkor Disko") i znalazł on międzynarodowe uznanie, kwalifikując się do finału prestiżowego konkursu scenariuszowego Hartley-Merrill (edycja 2010). Film poświęcony jest życiu i twórczości Zdzisława Beksińskiego, jednego z najoryginalniejszych twórców powojennej Polski.
Akcja filmu zaczyna się w 1977 r., gdy jego syn Tomek Beksiński wprowadził się do swojego mieszkania. Jego rodzice mieszkali tuż obok, na tym samym osiedlu, przez co ich kontakty pozostawały bardzo intensywne. Nadwrażliwa i niepokojąca osobowość Tomka powodowała, że jego matka Zofia wciąż się o niego martwiła. W tym samym czasie Zdzisław Beksiński próbował całkowicie poświęcić się sztuce. Po pierwszej, nieudanej próbie samobójczej Tomka, Zdzisław i Zofia zmuszeni zostali podjąć walkę nie tylko o syna, ale także o przywrócenie kontroli nad własnym życiem.
Zdzisława Beksińskiego gra Andrzej Seweryn. Towarzyszą mu Dawid Ogrodnik, który wciela się w Tomka, Aleksandra Konieczna jako Zofia oraz Andrzej Chyra w roli marszanda Piotra Dmochowskiego.
Ponadto do kin niebawem trafią filmy o Marii Skłodowskiej-Curie oraz Tadeuszu Kantorze.
Pewne dzieła w niepewnych czasach
W nieoficjalnych rozmowach z twórcami, krytykami, producentami, a nawet aktorami, powtarzane są bardzo pozytywne i optymistyczne opinie o stanie polskiej kinematografii. "Jest dobrze, a może być jeszcze lepiej" – słyszymy w jednej z rozmów z polskim operatorem. Nikt nie chce powiedzieć głośno tego, czego obawia się wielu artystów, czyli tego, że coś może zmienić się PISF. "Przez ostatnie dziesięć lat PISF dokonał niemal cudu, uniezależniając się od polityki, a nasze prawo dotyczące finansowania filmów jest bardzo dobre. Tylko wie pan, nikt nie wie, na jaki pomysł wpadną rządzący. Kilka nocnych poprawek i wszystko, co udało się instytutowi zbudować przez ostatnie lata, może zostać zniszczone" – powiedział nam jeden z rozmówców, zastrzegając sobie anonimowość.
Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że w Polsce jest spora grupa utalentowanych aktorów, reżyserów, producentów, operatorów czy kompozytorów muzyki filmowej, jednak to nie wszystko. Potrzebny jest ustabilizowany system finansowania całego żmudnego procesu tworzenia filmów. Dotacje z PISF to zaledwie połowa (w przypadku debiutów około 70 proc.) budżetu produkcji. Od byłej szefowej PISF Agnieszki Odorowicz w grudniu ub.r. dowiedziałem się, że środki z budżetu państwa to zaledwie kilka procent pieniędzy, którymi dysponuje Instytut. Prawie cała suma, jaka przeznaczona jest na finansowanie kolejnych produkcji, pochodzi ze środków prywatnych – od producentów i dystrybutorów filmów.
"Jeśli rząd chce robić kino historyczne, niech robi. Jednak nie można blokować świetnego sytemu, który bardzo dobrze funkcjonuje. Niech te produkcje będą realizowane z innych źródeł" – usłyszałem na jednym z festiwali.
Cokolwiek się zdarzy, jak na razie my, widzowie, możemy być spokojni. Przed nami kilka bardzo dobrze zapowiadających się polskich filmów, a o Polakach przez najbliższy rok może być naprawdę głośno. I jest to prawdziwy powód do dumy.
Tomasz-Marcin Wrona