Do domu moich rodziców przez cały czas przychodzili opozycjoniści, artyści, muzycy, aktorzy. Z drugiej strony chodziłem do normalnej podstawówki, stałem w kolejkach po papier toaletowy i wychowałem się na podwórku na Starówce, gdzie się najpierw grało w piłkę i psociło, a potem się piło tanie wino, paliło i stało - nie pod blokiem, ale pod kamienicą – mówi Rafał Trzaskowski z rozmowie z Arletą Zalewską
Arleta Zalewska: Żałuje pan tego wpisu?
Rafał Trzaskowski: Jakiego wpisu?
Tego, który już na starcie ustawił pana kampanię.
Jedno jest pewne – jak się pisze okolicznościowy wpis o profesorze Geremku, to nie powinno się pisać tyle o sobie. Dziś wiem, że okolicznościowy wpis na Facebooku jest w stanie wywołać ogólnonarodową dyskusję.
Gdzie pan to pisał?
Gdzieś w biegu.
Pana współpracownikom nie zapaliła się czerwona lampka?
Mój wpis, mój błąd.
Pytam o kulisy, bo to wrażenie braku skromności, poczucia wyższości idzie teraz za panem każdego dnia kampanii.
Szczerze? Na setkach spotkań nikt mnie nie pyta o wpis na FB, bo warszawiacy mają inne problemy. Na pewno nie poświęcają temu tyle miejsca, co dziennikarze, bo mają poczucie, że jest sporo ważniejszych spraw.
Wkurza pana jak mówią o panu: leniwy?
Nie.
Dlaczego?
Bo to nieprawda.
Mówią to pana zwolennicy, politycy PO. Skąd ta opinia?
Wystarczy obiektywnie ocenić ogrom pracy, który włożyliśmy w to jako zespół. Samo przygotowanie programu "Stolica lepszej komunikacji” trwało wiele tygodni. Do tego program „Wspieramy rodziny” plus setki spotkań na ulicach, w domach i na spotkaniach.
Nie zastanawiał się pan, skąd to powszechne przekonanie Jaki - pracowity, Trzaskowski - nie?
Czy to jest powszechne wrażenie? Na ulicach Warszawy tego nie słyszę. Słyszę raczej – „O znowu Pan u nas jest”. To jest polityczna narracja konkurencji. Jak widać dla niektórych przekonująca.
Czy pana to dotyka?
Spiny konkurencji mnie nie dotykają, zwłaszcza jak nie mają nic wspólnego z prawdą. Wystarczy zerknąć na to, ile się udało w tych ostatnich latach zrobić.
To zerknijmy …
Każdy, kto obserwował moją pracę, widział, ile udało mi się zrobić w Parlamencie Europejskim i w rządzie jako minister cyfryzacji i administracji oraz minister do spraw europejskich. Pracowałem nad budżetem europejskim, zagadnieniami instytucjonalnymi, wykluczeniem cyfrowym, gospodarką cyfrową, ułatwieniami w zbiórkach publicznych, budżetem partycypacyjnym, systemem zabezpieczenia przeciwpowodziowego, polityką energetyczną... Można by długo wymieniać. Intensywnie pracuję od 30 lat. Na studiach, jako wykładowca akademicki, doradca, analityk i polityk. A przy okazji staram się szukać trochę czasu na moje pasje.
A czy któreś z opinii na pana temat robią na panu wrażenie?
Wiedziałem jedno: wchodząc w politykę, trzeba mieć twardą skórę. I ja ją sobie wyrobiłem.
Kiedy pan ją zdobył?
Kiedy byłem ministrem cyfryzacji, moją chorą mamę nachodzili dziennikarze i udawali moich przyjaciół, żeby wyciągnąć od niej informacje. Ostatnio, po 60 latach, pojawiły się wobec niej oskarżenia, a mama nie może się już bronić, bo jest ciężko chora i kontakt z nią jest utrudniony, a często niemożliwy. Ale nie ma co o tym wspominać.
Dlaczego?
Bo po konkurencji można było spodziewać się takich chwytów. Taką politykę promują. Ataki na rodzinę, teczki, pomówienia i manipulacje.
Czyli jaką?
Nie szuka się u polityków błędów czy niekonsekwencji, tylko słabych punktów. Wie Pani, jakie są tego prawdziwe konsekwencje? Moja córka mówi mi: nie wywieszaj bilboardów koło mojej szkoły, bo ja nie chcę, żeby ktoś powiedział, że mam coś dzięki tacie. Mówi mi to 14-letnia córka.
Kiedy pan przestał słyszeć, że jest pan synem znanego ojca?
Nigdy w życiu nie miałem tego dylematu. Może dlatego, że nigdy nie wszedłem w środowisko muzyczne, tak jak wiele dzieci znajomych moich rodziców. Wtedy jest takie zagrożenie, że się ląduje w cieniu ojca. Ja od początku chodziłem swoimi ścieżkami.
Jak to się stało, że w domu wypełnionym jazzem pan tej ścieżki nie wybrał?
Mam fioła na punkcie muzyki, ale nigdy na niczym nie grałem. Mój ojciec był perfekcjonistą, więc oczywistym było, że ja nie mógłbym grać na fortepianie, bo uprzykrzyłby mi życie. Musiałbym być wirtuozem, a na to na pewno nie starczyłoby mi talentu.
Jakim ojcem był Andrzej Trzaskowski?
Znakomitym. Był partnerem. Opiekunem. Przyjacielem. Byliśmy bardzo blisko. Poświęcał mi mnóstwo czasu. Mogłem do niego przyjść i porozmawiać o wszystkim. O kumplach, o dziewczynach, o relacjach, o polityce. To jaki dziś jestem w olbrzymim stopniu zawdzięczam rodzicom.
Co konkretnie?
Otwartość. Tolerancję. Horyzonty. Mój ojciec, poza tym, że był muzykiem, był erudytą. Znał kilka języków obcych. Do tego był bardzo wyluzowanym, przezabawnym facetem. Moja mama podobnie. Przekazali mi olbrzymią wiedzę i miłość do książek. Zacząłem czytać, jak miałem 5 lat. Od tamtej pory, jak zbyt długo nie czytam, to mi się ręce trzęsą i nawet w kampanii muszę wziąć książkę choć na pół godziny w nocy.
Ojciec był wymagający?
Byłem późnym dzieckiem, to była więc bardziej relacja mentor - student. Ale ojciec nigdy nie pokazywał swojej wyższości. Mówił: jeżeli ktoś Cię przekonuje, że wszystko wie, to od takiego człowieka uciekaj jak najdalej. Jak mówi, że zna odpowiedź na każde pytanie, też uciekaj. To nie był tata od gry w piłkę, raczej od dyskusji. Ale też takim, co opowiada świńskie dowcipy, był megajajcarzem.
Na przykład?
Ludzie, którzy znają trochę biografię ojca, mogą wiedzieć, że rodzice brali ślub razem z Krzysztofem Komedą-Trzcińskim. Tata, jako stary dowcipniś, przed weselem włożył do toalety petardę. A ta tak wybuchła, że wysadziło drzwi, ciotka ogłuchła i zmiotło wszystko ze stołów.
Pana dom był dom wypełniony miłością?
Na pewno. Nie taką ckliwą, ale czupurną. Ojciec nie był święty, lubił zabawę. Uspokoił się po wypadku, gdy skacząc do Bałtyku, uderzył się i dostał wylewu do mózgu. Ledwo go wtedy odratowali. Miałem 7 lat.
Często grał w domu?
W domu komponował i grał na fortepianie. Przez cały czas gdzieś był jazz. Ale nie tylko. Jak się urodziłem, ojciec był już szefem orkiestry radia i telewizji, aranżerem. Zbigniew Wodecki mówił o nim "Quincy Jones lat 70. i 80.". Poprzynosił do domu mnóstwo muzyki rozrywkowej. To dzięki niemu po raz pierwszy usłyszałem "Thriller" Michaela Jacksona. Pamiętam jak dziś: padłem na plecy z wrażenia.
Jaki był dom Trzaskowskich w latach 80.?
Otwarty i kolorowy, gdzie nie było żadnych tematów tabu. Rozmawiało się o wszystkim - o kobietach, o homoseksualistach, o alkoholu, o narkotykach. Ale też o polityce, o tolerancji, o przedwojennej Polsce. Słuchało się Wolnej Europy i dyskutowało do rana. Tu wszyscy traktowali się po partnersku. Dom, do którego przez cały czas przychodzili i wychodzili opozycjoniści, artyści, muzycy, aktorzy.
Raj dla nastolatka.
Może dlatego ja nigdy nie przechodziłem fazy buntu.
Ojciec pana chwalił?
Nie był skory do pochwał, raczej mówił o nich z przekąsem. Kiedyś wróciłem do domu z egzaminów. Ojciec czytał gazetę i spytał: "Gdzie byłeś?", a ja powiedziałem, że zdawałem do liceum. "Aha, to ok" - odpowiedział.
Byliście wtedy uważani za elitę?
To była komuna. Z jednej strony to było elitarne towarzystwo artystów: Olbrychski, Skrzynecki, Łapiccy - byli przyjaciółmi rodziny. Z drugiej strony chodziłem do normalnej podstawówki, stałem w kolejkach po papier toaletowy i wychowałem się na podwórku na Starówce, gdzie się najpierw grało w piłkę i psociło, a potem się piło tanie wino, paliło i stało - nie pod blokiem, ale pod kamienicą.
Kamienica na Nowym Mieście dziś kojarzy się z luksusem.
Wtedy mieszkali tam wszyscy: dzieci profesorów, artystów, robotników, lekarzy, ale też warszawiaków, którzy wchodzili w konflikt z prawem. I takich miałem wtedy kumpli. Mojego przyjaciela Michała Żebrowskiego poznałem w szkolnej ławce. Nie wiedziałem, że za kilkanaście lat będzie znanym aktorem. Ale mam też takich, którzy - delikatnie mówiąc - mieli w życiu pod górkę. Z nimi mieszkaliśmy na jednym podwórku. Nie byłem dzieckiem prowadzanym za rączkę, wręcz przeciwnie, rodzice zostawiali mi mnóstwo swobody.
To jakim dzieckiem Pan był?
Wyjątkowo żywym i wygadanym. Takim, który ma kumpli i na Pradze i na Mokotowie i na Targówku. Takim, który widział, jak brak pieniędzy albo alkohol, albo klej były w stanie zniszczyć życie. Byłem chłopakiem, który nie raz dostał w zęby. Jedynym elementem ekstra było to, że rodzice posyłali mnie na język angielski. Rodzice uważali, że to jest niezbędne. I to jedyne może nie było w tamtych czasach powszechne.
A język francuski?
Proszę mi wierzyć, on też sam do głowy mi nie wszedł. Uczyłem się go w szkole jak każde inne dziecko. Mówiłem po angielsku, poszedłem więc do klasy z językiem francuskim.
Kiedy pan zaczął pracę?
Już w liceum. Uczyłem angielskiego i tłumaczyłem różne teksty. Potem pracowałem w biurze Solidarności. Byłem takim "przynieś, wynieś, pozamiataj". Okazało się, że znam język, zacząłem więc tłumaczyć wywiady dziennikarzy i polityków.
Powszechny jest obraz, że wszystko panu spadło z nieba, że o nic pan nie musiał się bić.
To niech ci, którzy tak mówią, pokażą, co konkretnie spadło mi z nieba. Wiem, co to ciężka praca. A to, gdzie jestem, zawdzięczam samemu sobie – nikt mi nic nie podarował.
Jak pan się czuje w konfrontacji z Jakim?
Czuję, że kampania będzie brutalna i że poleje się krew. Ale lubię rywalizację.
Myśli pan, że popełnia błędy a’la Bronisław Komorowski?
Nie.
A pana sztabowcy?
Jeden dzień hejtu na Komorowskiego, ja mam 300 procent. Taka jest norma. Wytrzymujemy i pracujemy więcej. Więc jak pani pyta, co ta kampania ma wspólnego z kampanią Bronisława Komorowskiego, odpowiem: nic.
Jego byli sztabowcy mają inne zdanie.
To niech przyjdą i pokażą mi gdzie jest podobieństwo.
Na przykład w tym, że pan zawsze jest dwa kroki za Jakim.
Ja nie mam takiego poczucia. My od lutego ciężko pracujemy. Walczymy o każdy głos. I najważniejsze: ja nie uważam, że cokolwiek jest rozstrzygnięte. Walka będzie trwała do końca. Warszawiacy to jest bardzo wyrafinowany elektorat, mają pretensje do PiS-u, ale czasem do nas też.
O co?
O to, że Platforma mogła być bardziej sprawcza. I że moja kampania nie daje od razu takiego efektu jak te poprzednie.
Spoty z Żebrowskim i Karolakiem z 2009 roku do Parlamentu Europejskiego?
Tak, tylko one były dla 40-50 tysięcy osób. Tam można było sobie pozwolić na ironię, dystans, kontrowersyjne rzeczy. Kampania w Warszawie jest dla dwóch 2 milionów mieszkańców i rządzi się innymi prawami.
Na czym polega różnica?
Stawka jest inna. Warszawa jest grą o wszystko. Wiem, że to wybory wyjątkowe. Wybieramy prezydenta, który będzie podejmował wszystkie najważniejsze decyzje dotyczące życia blisko dwóch milionów warszawiaków. Mamy niesłychanie wymagający elektorat, który ma prawo dzielić włos na czworo. Wymaga, aby być codziennie przekonywanym, codziennie trzeba udowadniać mu, że jest się silnym.
Jest pan faworytem, od takich zawsze wymaga się więcej.
Sympatia zawsze jest po stronie challengera, nawet jak się go nie lubi. Jakiemu błędy się wybacza. Mnie naturalnie ocenia się ostrzej. I to całkowicie naturalne.
Nie przejmuje się pan tym, że jego kampania oceniana jest lepiej?
Nie, bo to nie kampania jest najważniejsza, a ostateczny wybór mieszkańców Warszawy. Codziennie spotykam się z ludźmi na spotkaniach w dzielnicach, na ulicy, w miejscach lokalnych aktywności. Zdecydowana większość osób bardzo pozytywnie na mnie reaguje, zagrzewa mnie do dalszej walki i wysiłku. Życzą powodzenia. Czuję ich wsparcie i to daje mi ogromną motywację.
Może doradcy nie są z panem szczerzy?
Mam oczy i widzę. W kampanii mojego konkurenta brakuje głównie wiarygodności i to w kluczowych sprawach.
Konkretnie?
Mój konkurent rysuje metro tam, gdzie jest podziemne jezioro. Mój wyborca takiego błędu by mi nie wybaczył. Zresztą wszystkie propozycje, które Patryk Jaki zgłasza, były przeze mnie proponowane miesiące temu.
O metrze zaczął mówić pierwszy.
Ja przygotowałem projekt, który jest od razu do realizacji. Całościową koncepcję organizowania lepszej komunikacji w mieście – z metrem, SKM, tramwajami, ułatwieniami dla kierowców. Wszystko z wyliczeniami, zaproponowanymi stacjami, na podstawie potrzeb, analiz, pomiarów etc.. U konkurencji jest tylko wodzenie palcem po mapie. Poza tym, jaka jest wiarygodność PiS, za którego rządów w Warszawie odnotowano inwestycyjną zapaść – dla przykładu nie wybudowano ani jednego żłobka i tylko dwie stacje metra.
Skąd w takim razie wrażenie, że to pan go goni?
Nie będę się ścigał z pustymi gestami konkurencji. Ja mam ambicję na serio przygotować się do rządzenia Warszawą. Od 10 miesięcy rozmawiam z ludźmi, spotykam się z ekspertami i rozmawiam o konkretnych rozwiązaniach. Mam konkretny plan dla Warszawy, który dzień po dniu prezentujemy. Muszę pokazać, że chcemy być sprawczy, czyli to, co zapowiadamy, zrealizujemy.
Tylko pan się przygotowuje, a on już działa. Takie jest wrażenie.
Tylko że mi niespecjalnie imponują 15-minutowe akcje, rozdawanie jabłek, kawiarnie, wystawy. To jeden wielki pic. To naprawdę ma być poziom walki o największe miasto w Polsce? Walka na gadżety? Ja traktuję Warszawę na serio. My nie jesteśmy od pokazywania gadżetów, my podejmujemy się niebywale ważnego zadania i chcę się do tego przygotować na poważnie.
Czyli nie widzi pan potrzeby zmian?
Wręcz przeciwnie. Trzeba jeszcze ciężej pracować. Motywować ludzi do pracy, lepiej komunikować swoje pomysły. Jako pierwsi rozpoczęliśmy program wspierania warszawskich rodzin, z dodatkowym wsparciem na zajęcia pozalekcyjne oraz planem budowy mieszkań z niskim czynszem.
A nie rozczarowuje pan swoją kampanią?
Kogo?
Własną partię, zwolenników?
Jeszcze ani niczego nie wygrałem, ani nie przegrałem. Porozmawiamy po wyborach. Ale nie ma co ukrywać, oczekiwanie wobec nas jest gigantyczne. Było takie poczucie, że jak do walki do starej gwardii, doświadczonych wyjadaczy dołączą Budka, Lubnauer, Gasiuk-Pihowicz, Nitras, Mucha, Pomaska, Tomczyk czy Trzaskowski, czy inni wartościowi politycy nowego pokolenia, to natychmiast nastąpi jakościowa zmiana i PiS się zawali. Ale wszystko musi nastąpić krok po kroku. Wszyscy w tej walce są potrzebni.
Dlaczego?
Bo wygrana wymaga olbrzymiego nakładu pracy i czasu. Trzeba wygrać wybory samorządowe. Wypracować zmianę w podejściu do ludzi. To nasze pokolenie dopiero wyszło i zaczęło się bić na serio, wspomagając energią naszych bardziej doświadczonych kolegów i koleżanki.
Jakie wnioski pan wyciągnął z porażki PO?
Jeżeli Trzaskowski wygra wybory, a ludzie stwierdzą: niewiele się zmieniło w stylu rządzenia, nie jesteśmy skuteczni, nie jesteśmy sprawczy, to będzie znaczyło, że te wnioski nie zostały wyciągnięte. Wybory samorządowe to pierwszy krok, żeby rozliczyć PiS. Bez tego bardzo trudno będzie wygrać kolejne wybory. A to wyzwanie cywilizacyjne – czy obronimy praworządność i nasze miejsce w Europie? Warszawiacy to rozumieją i może dlatego tak mało miejsca na spotkaniach w dzielnicach poświęca się wpisom na Facebooku.
Pan mówi o sprawczości, a wciąż panuje przekonanie, że mija trzeci rok od wyborów, a Grzegorz Schetyna wciąż nie wie, czy jest za 500 plus, czy przeciw.
Nie wiem, dlaczego pani tak mówi. Grzegorz Schetyna jasno odpowiedział na to pytanie, podobnie jak ja. Ten program zostaje.
Stąd, że jako Platforma zmienialiście w tej sprawie zdanie.
Przed wyborami mówiliśmy, że to będzie bardzo drogie. Potem było jasne, że będziemy 500 plus kontynuować. Jesteśmy za, tylko mówimy, że PiS nie wypełnił wszystkich swoich obietnic, bo nie dał pieniędzy na każde dziecko.
Pan pobiera na dzieci?
Tak.
A mówił pan, że to "rozdawnictwo" i że "zrujnuje budżet".
Wszystko drożeje. PiS łupi nas na każdym kroku. Trudno będzie partii rządzącej zrekompensować Polakom wszystkie podwyżki. PO ma w sprawie 500 plus jasne stanowisko: program się sprawdził i nie będziemy go likwidować.
Czy to nie podważa wiarygodności waszej krytyki w sprawie innych spraw?
Nie, bo wyciągamy wnioski. PiS pokazał sprawczość - obiecali i wprowadzili swój jeden sztandarowy projekt. Teraz kolej na nas.
Podpisał pan porozumienie z Grzegorzem Schetyną w sprawie polityki kadrowej w ratuszu?
Oczywiście, że nie. Jest Paweł Rabiej, reszta to moje decyzje.
Rozmawia pan z Hanną Gronkiewicz-Waltz?
Rzadko.
Jak ocenia pana kampanię?
Myślę, że dobrze.
Ma żal do pana?
Nie.
Jest dla pana obciążeniem?
Nie. 60 procent warszawiaków ocenia bilans pani prezydent pozytywnie.
Dlaczego w takim razie pan się od prezydent z Platformy tak odcina?
Nie odcinam się od pani prezydent. Nie jest jednak moim głównym zadaniem opowiadanie o tym, co w Warszawie zostało zrobione dobrze. To jest zadanie warszawskiej Platformy i ratusza. Ja skupiam się na przyszłości.
Dlaczego na pierwszej konferencji mówił pan: bulwersuje mnie to, jak wygląda centrum miasta, ta "szyldoza", te korki. Warszawa potrzebuje zmiany.
Ale to prawda. Hanna Gronkiewicz-Waltz wykonała ogromną pracę, zmieniła to miasto. Za to należy się jej wielkie uznanie. Ale, jak każdy, nie ustrzegła się błędów. Natomiast ja twierdzę, że konieczna jest zmiana priorytetów. Trzeba poprawić jakość życia ludzi.
Tylko pytanie, czy z ust człowieka Platformy nie brzmi to mało wiarygodnie.
Wszystkiego nie dało się zrobić, trzeba dokładać nowe elementy. I nawet gdyby nie skandal związany z aferą reprywatyzacyjną, robiłbym to samo. Nowy kandydat musi pokazać nową jakość.
Jeszcze w listopadzie 2016 roku, już po wybuchu afery reprywatyzacyjnej, tłumacząc prezydent, mówił pan: "To był skandal, ale spójrzmy na rozwój miasta".
Nadal tak mówię. I nadal uważam, że tę sprawę trzeba wyjaśnić do końca.
Pani prezydent zrobiła wtedy "białą księgę" - wtedy Platforma, w tym pan, staliście za nią murem. Pan nawet mówił, że Nowoczesna atakując Hannę Gronkiewicz Waltz staje po stronie PiS-u. A potem, jak sytuacja stała się politycznie bez wyjścia, odcięliście się od niej.
O mojej wiarygodności niech świadczy to, że kandydatem na wiceprezydenta jest Paweł Rabiej, członek komisji reprywatyzacyjnej. A ja, tuż po rozpoczęciu prekampanii, swoje pierwsze kroki skierowałem do organizacji lokatorskich.
Zróbmy więc wycieczkę po okolicy pana biura. Idąc tu, przeszłam obok Mokotowskiej 40 i 63. Jest też Piękna 49. We wszystkich tych sprawach są unieważnienia decyzji prezydenta. Pan kiedykolwiek miał informacje w sprawie tych kamienic?
Znam skalę, ale nigdy nie zajmowałem się problemem reprywatyzacji.
Czy jak był pan w rządzie, dostawał pan jakikolwiek sygnały w sprawie tych kamienic?
Jako minister do spraw europejskich zajmowałem się unijnym budżetem. Pracowałem po 18 godzin dziennie. Tygodniami siedziałem w Brukseli. Nie byłem w stanie tego śledzić.
A w resorcie administracji?
Nie dostawałem w tej sprawie niepokojących sygnałów.
Pan był szefem kampanii samorządowej Hanny Gronkiewicz-Waltz w 2010 roku, w kampanii referendalnej w 2014 też pan bronił jej prezydentury. Szukam więc odpowiedzi na pytanie, czy to był temat przespany, czy przemilczany przez Platformę?
Reprywatyzacja obciąża całą klasę polityczną. To był problem, który narastał przez lata. Rządziły wszystkie partie, w tym PiS, a problemu nie rozwiązano.
Pana żona pracuje w ratuszu, czy o tych problemach rozmawialiście?
My w domu nie rozmawiamy w ogóle o pracy. Poza tym moja żona pracuje w promocji, zajmuje się organizacją targów. Notabene zaczęła tam pracować, zanim ja wszedłem do polityki.
Zwolni pan żonę?
Nie wyobrażamy sobie, żebym był jej szefem. Ale nie będę się w jej imieniu wypowiadał, to nie ja podejmę decyzję.
Pan ją podjął, startując w wyborach.
Podjęliśmy ją wspólnie. Ale to żona powinna swoją decyzję ogłosić.
Kiedy pan, poseł z Krakowa, był tam ostatnio?
Ze trzy miesiące temu.
Dawno.
Dostałem nowe zadanie.
Jaką pan da gwarancje wyborcom, że nie przestanie pan kochać Warszawy, gdy pojawi się nowe zadanie?
Nadal uwielbiam Kraków, jest moim drugim miastem.
W Ministerstwie Cyfryzacji zapowiedział pan rewolucje w e-administracji i po niecałym roku też pan odszedł.
To nie zależało ode mnie. Pani premier powiedziała, że potrzebuje speca od spraw europejskich. Premierowi przecież nie mówi się "nie".
Pytam, czy kiedy po ewentualnych wygranych wyborach parlamentarnych dostanie pan propozycję teki szefa dyplomacji, znowu nie powie pan, że premierowi się nie odmawia?
Bądźmy poważni. Walczę o prezydenturę Warszawy od wielu miesięcy. To miasto wyjątkowe, historyczne, miasto, w którym żyję. I mówię to bardzo jasno.
Pytanie, czy Warszawa to nie jest pana kolejna trampolina?
Odpowiadam pani już dziś: nie widzę się w rządzie, widzę się w Warszawie. I podejmuję zobowiązania na kadencję. Kocham moje miasto i chcę, żeby się rozwijało na miarę możliwości.
To samo mówi Patryk Jaki.
Żartuje pani. PiS chce dokonać zamachu na samorząd. Chce samorząd centralizować. A Patryk Jaki zdolny jest wyłącznie do odbierania telefonów od prezesa, bo nigdy nie był politykiem odrobinę choćby samodzielnym.
Czy Grzegorz Schetyna pana wspiera? Wasza relacja była raczej szorstka.
To jakiś mit. Zawsze graliśmy do jednej bramki. Jestem człowiekiem niezależnym, ale też wiem, jak grać w zespole.
Widuje się pan z Donaldem Tuskiem?
Przy okazji szczytów Europejskiej Partii Ludowej.
Coś mówi?
Donald Tusk nigdy nie udziela rad. Uważa, że każdy z nas bierze odpowiedzialność za siebie. Powie: fajnie, trzymaj się, ale żadnych rad.
Co pan zrobi, jak wygra?
Wyśpię się.
A jak przegra?
Też się wyśpię.