- Poziom agresji w polskiej polityce w zeszłym roku tylko się zwiększył. Atakowano nauczycieli, sędziów, Adama Bodnara, teraz atakuje się marszałka Grodzkiego. Choć nie było kolejnej tragedii, nie znaczy to, że jest dobrze. Powinniśmy jak najszybciej zacząć pracować nad polityką opartą na współpracy - przekonuje w rozmowie z Magazynem TVN24 prof. dr. hab. Krystyna Skarżyńska, psycholog społeczny.
Jakub Majmurek: Po śmierci Pawła Adamowicza przewidywała pani, że to wydarzenie nauczy czegoś Polaków, "ale na krótko". Jak pani widzi to dziś? Czego i na jak długo tragedia z Gdańska nauczyła społeczeństwo?
Krystyna Skarżyńska: Ważną częścią społeczeństwa są politycy. Myślę, że ich to, co stało się w Gdańsku, nauczyło pewnej ostrożności w posługiwaniu się słowem, choć na krótko i nie do końca. Z jednej strony politycy starali się powściągać język, co widać było w trakcie obu kampanii wyborczych – choć pewnie wynikało to bardziej z logiki kampanii niż z refleksji po śmierci prezydenta Adamowicza. Gdy politycy chcą przyciągnąć niezdecydowanych, umiarkowanych wyborców, tonują język. Z drugiej strony politycy, zwłaszcza ci rządzącej partii, znów w zeszłym roku wielokrotnie przekraczali wszelkie granice. Od czasu wyborów samorządowych celem ataków werbalnych jest prezydent Trzaskowski. Cały rok, bez dnia przerwy, szuka się haków na rzecznika praw obywatelskich i jego rodzinę. Prezydent Duda obrażał sędziów, podobnie czynili to niektórzy posłowie poprzedniej kadencji Sejmu i rządowe media. Zorganizowany internetowy antysędziowski hejt działał w Ministerstwie Sprawiedliwości. Teraz trwa ostre polowanie z nagonką na marszałka Senatu. Dzisiaj rządzący Polską oraz związane z nimi media "nie odpuszczają" nikomu, kto nie jest po ich stronie. Doświadczyli tego strajkujący wiosną nauczyciele, wcześniej – protestujący lekarze rezydenci.
A co wydarzenia sprzed roku zmieniły, jeśli chodzi o szersze postawy społeczne, poza klasą polityczną?
Ważne było to, że zobaczyliśmy wszyscy, że odgórny polityczny hejt wobec lokalnego lidera może wiązać się z realną agresją wobec osoby atakowanej wcześniej werbalnie. Osoby publicznie niesłusznie oskarżane, dewaluowane czy ośmieszane łatwiej stają się celem fizycznego ataku. Bo atak "z góry" jest często odbierany jako wskazówka, w kogo można bezkarnie uderzyć (nie tylko słowami). Ale istotne dla społeczeństwa było także to, że zobaczyliśmy, że polityk może być szanowany i lubiany, że potrafi i chce być blisko ludzi, że jest możliwe w dzisiejszej Polsce, by polityka traktować jak kogoś bliskiego, dbającego o interesy miasta i obywateli. Adamowicz wzbudzał sympatię, był otwarty i tolerancyjny; był głęboko wierzący i raczej konserwatywny (choć widać było, jak ewaluowały jego poglądy i kierunki działań), ale dbał o to, by ludzie o innych poglądach, także przybysze z innych kultur, nie byli w Gdańsku gorzej traktowani przez tak zwaną większość. Optymistycznie można przypuszczać, że dostrzeżenie innej niż typowa dzisiaj relacji polityk–obywatele zmieni także postawy samych polityków. I chociaż czytający wyniki badań społecznych politycy wiedzą, że "społeczeństwo jest niewdzięczne", to może choć kilku z nich zechce zaryzykować i zaufać obywatelom.
Czemu to takie istotne?
Bo opinie polskiego społeczeństwa o polityce i politykach są na ogół skrajnie negatywne. W kilkunastu ostatnich latach w różnych badaniach, na różnych próbach wychodziło zawsze to samo: większość deklaruje, że polityka nie zasługuje na żaden szacunek, że politycy są niekompetentni, egocentryczni, nieuczciwi. Na pytanie "czy polityka prowadzi do czegokolwiek dobrego dla ludzi?" nawet około 80 procent Polaków odpowiadało "nie, nie prowadzi" (por. badania nad tzw. społeczną legitymizacją systemu, prowadzone w latach 2014-2017, omówione w pracy: Skarżyńska, Radkiewicz, 2018).
Po śmierci prezydenta Adamowicza zobaczyliśmy mieszkańców Gdańska autentycznie szanujących i opłakujących śmierć swojego prezydenta. Dobrze byłoby, gdybyśmy zaczęli dostrzegać, że polityka może służyć ludziom także na co dzień. Nie czekajmy na tragedię, by mówić także politykom, że są potrzebni, że ich szanujemy, gdy dostrzegamy ich sensowne, służące ludziom działania. Jakoś łatwiej nam wyrażać złość wobec polityków niż wdzięczność, gdy zrobią coś dobrego.
Wydarzenia z Gdańska bardziej uwrażliwiły nas na problem agresji w polityce?
Na pewno zaczęliśmy poświęcać więcej miejsca w mediach problemowi mowy nienawiści, ale także stała się ona bardziej dostrzegalna w życiu codziennym. Zwracamy na nią uwagę w telewizji, internecie, szkole, autobusie. Chyba lepiej rozpoznajemy to, co jest językiem nienawiści i pogardy. Jednocześnie w ubiegłym roku zobaczyliśmy wyraźnie, że językiem nienawiści i pogardy rządząca prawica posługuje się nie tylko wobec "obcych" etnicznie (jak to miało miejsce w 2015 roku), ale "obcymi" dla kilku urzędników z Ministerstwa Sprawiedliwości są "nieposłuszni sędziowie". Ta władza stosuje niebezpieczny język często.
Wobec kogo?
Wobec w zasadzie każdej grupy protestującej. I z ochotą sięga po odpowiedzialność zbiorową, tworząc – z pomocą życzliwych jej mediów – negatywny stereotyp różnych grup. Ta władza wydaje się myśleć: "jeśli ktoś na nas nie głosuje, a jeszcze nie daj Boże czegoś od nas chce – dodatkowych świadczeń, więcej uwagi, szanowania prawa – to trzeba mu dać po głowie". Pod tym względem agresja w polityce w zeszłym roku nie tylko nie zmalała, ale wyraźnie wzrosła. I ludzie to widzą.
Czy agresywny język wobec protestujących może prowadzić do bezpośrednich aktów fizycznej przemocy?
Może sprzyjać przestępstwom z nienawiści w całym społeczeństwie. Na razie nie doszło do drugiej takiej tragedii jak w wypadku Pawła Adamowicza. Ale to nie znaczy, że wszystko jest w porządku i nic złego się nie dzieje. Brutalny polityczny język zawsze ma konsekwencje – na przykład w postaci lęków i depresji rodzin atakowanych werbalnie osób. Historia świata wielokrotnie pokazuje, że brutalny język jest niebezpieczny, ponieważ poprzedza przemoc fizyczną w masowej skali. A także towarzyszy fizycznej agresji, bowiem werbalne dewaluowanie ofiar usprawiedliwia stosowaną przemoc.
Polacy mają poczucie, że polityka staje się bardziej agresywna?
Tak wynika z badań, jakie prowadziłam, choć jeszcze przed zabójstwem prezydenta Adamowicza – w 2014 i 2018 roku – na ogólnopolskiej próbie ponad tysiąca osób. Na przestrzeni tych czterech lat wyraźnie widać, że Polacy widzą coraz wyższy poziom agresji w różnych obszarach. W badaniu poprosiliśmy ich, by ocenili agresję w skali 1 do 10 w takich dziedzinach jak polityka, media, kino, teatr, relacje z bliskimi, ze znajomymi i nieznajomymi. (...) Poza relacjami między najbliższymi wszędzie średni poziom postrzeganej agresji znacznie się zwiększył. Najbardziej w polityce. W 2014 roku średnia ocen agresji w polityce – w skali przypomnijmy 1 do 10 - wynosiła 6,51, w 2018 roku już 8,62. To bardzo dużo – przy takiej próbie oznacza to, że wiele osób zaznacza odpowiedzi maksymalne. Czyli że jeszcze przed wydarzeniami w Gdańsku wielu Polaków miało poczucie, że w sporze politycznym doszliśmy do skrajności.
Okres 2014-2018 prawie pokrywa się z pierwszą kadencją rządów PiS. Czy to rządząca partia odpowiada za ten wzrost postrzeganej agresji?
Nie mamy żadnego trafnego narzędzia i skali, na jakiej można by ten wpływ rzetelnie, wymiernie zmierzyć. Są jednak pewne teoretyczne i empiryczne przesłanki, by sądzić, że istotny wpływ na poziom agresji w polityce, internecie, mediach ma związek z tym, jaką politykę uprawiają rządzący. Oczywiście tylko w pewnej mierze – agresja społeczna jest bardzo złożonym fenomenem i nigdy nie ma jednej przyczyny. Wiele badań nad odbiorem telewizji – nie tylko sondaży, ale także eksperymentów – pokazuje, że wzorcami agresywnych zachowań są osoby z wysoką pozycją społeczną, których agresja – fizyczna lub werbalna – nie pociąga konsekwencji, nie jest karana, a przynosi nagrody ją stosującym. Można tu powołać się na badania R.Huesmana i jego współpracowników (2001), czy wcześniejsze eksperymenty A.Bandury (lata 70. XX wieku).
Takimi osobami są politycy?
Tak. I mogą oni stać się dla ludzi atrakcyjnym wzorcem agresywnych zachowań. Oczywiście to nie działa w ten sposób, że po obejrzeniu ostrej kłótni w Sejmie zaraz pójdzie pan nawrzeszczeć na nielubianą sąsiadkę albo zdemoluje sąsiadowi samochód. Efekty ekspozycji na agresję w polityce są bardziej skomplikowane, a przy tym naprawdę długoterminowo problematyczne. Jest taki amerykański badacz Nathan Kalmoe, który od 2010 roku pokazuje ludziom fragmenty telewizyjnych nagrań, gdzie politycy bardzo gwałtownie się spierają, czasem na granicy rękoczynów i porównuje reakcje widzów z emocjami uczestników wydarzenia. Wychodzi mu, że nie ma prawie różnicy – nieważne, czy jesteśmy świadkami agresji między politykami na żywo, czy oglądając ją na ekranie. Efekt jest ten sam. Co więcej, z badań wynika, że im bardziej ktoś zmaga się z problemami emocjonalnymi, tym bardziej podatny jest na powielanie agresji, którą dostrzega na przykład jako odbiorca telewizji. Agresja w mediach, w polityce zwiększa akceptację dla agresji w życiu codziennym, przesuwa granicę tego, co można powiedzieć, ośmiela do zachowań agresywnych – na przykład w różnego rodzajach relacjach, w miejscu pracy itp. Widzę to z moich doświadczeń w pracy na uczelni, choćby w tym, jak studenci zwracają się do swoich profesorów. Ten poziom językowej agresji, co najmniej nonszalancji, wyraźnie wzrósł.
Zajmowała się pani badaniem tego, jak zmienia się poziom akceptacji dla agresji politycznej w Polsce. Co wynika z tych badań?
Że poziom akceptacji dla agresji w polityce zwiększa się, choć nadal nie jest ona szeroko akceptowana. Jeśli pytamy ludzi o akceptację dla agresji między politykami i wobec polityków – na przykład niszczenie budynków rządowych przez protestujących, grożenie agresją fizyczną itp. – to bardzo niewielki odsetek wprost mówi, że przyzwala na takie zachowania. Na ogół za raczej dopuszczaną agresję uważa nie więcej niż 10 procent badanych i, co ciekawe, mniejszy jest poziom akceptacji dla agresji między politykami - jakbyśmy ciągle stawiali im jednak wyższe wymagania - niż między obywatelami a politykami. Moje dane pochodzą co prawda z 2017 roku i można by się zastanawiać, na ile są jeszcze aktualne, jednak podobne wyniki dały badania przeprowadzone przy pomocy tych samych narzędzi, które inny zespół przeprowadził rok później.
Skąd w takim razie styl uprawiania polityki, który najlepiej podsumowuje hasło "słychać wycie, znakomicie!"?
Trzeba tu wspomnieć o jeszcze jednej zmiennej, która różnicuje stosunek do agresji. To, czy akceptujemy agresję wobec polityków, zależy w dużej mierze od tego, czy dany polityk jest nasz, czy należy do przeciwnego obozu. Robiłam badanie eksperymentalne w czasie, gdy Polskę dzielił spór o in vitro. Przygotowaliśmy odgrywaną przez aktorów – przedstawionych jako politycy - radiową audycję, gdzie dwóch polityków spiera się o tę procedurę i jej refinansowanie przez państwo. Jeden z aktorów bronił in vitro, drugi wręcz przeciwnie. Obaj mieli przygotowane dwie wersje wypowiedzi – agresywne i nie. Uczestnicy eksperymentu oceniali wypowiedzi obu polityków na kilku skalach. Wyniki były jednoznaczne: oceny "polityka" zaczynającego od agresywnej wypowiedzi były wyraźnie niższe. Ale ten efekt był tym słabszy, im poglądy respondentów bliższe były tym, jakie wypowiadał "polityk". Przekonanym przeciwnikom in vitro mniej przeszkadzało, gdy polityk atakował tę procedurę w najbardziej nawet agresywny sposób.
Dlatego zwolennikom PiS nawet po zeszłorocznej tragedii nie przeszkadza agresja polityków rządzącej partii?
Oni często po prostu nie postrzegają wielu tych zachowań jako agresji. Interpretują je na przykład jako antyelitarne lub jako sprawiedliwe wyrównywanie krzywd. Możliwości racjonalizowania agresywnych zachowań jest wiele.
Taka racjonalizacja może prowadzić do akceptacji autorytarnego sposobu uprawiania polityki?
Może. W badaniach w latach 2016-18 nie pytaliśmy ludzi wprost, "czy popierasz autorytaryzm", ale o określone zachowania, które w naukach społecznych są traktowane jako przejaw autorytarnego rządzenia. Na przykład o to, czy władza może grozić opozycji parlamentarnej, nazywać ją "złodziejami", "zdrajcami", "gorszym sortem", o stosowanie siły wobec manifestantów, zawłaszczanie mediów. Okazało się, że poziom poparcia dla takich autorytarnych postaw nie jest wysoki, choć znów zależy od tego, na kogo głosujemy. Wśród zwolenników Zjednoczonej Prawicy był większy – choć nie radykalnie. Jaki z tego wniosek? Demokratów jest w Polsce więcej niż zwolenników autokratów. Jednak wyraźnie widać związki między przekonaniem, że władza może być agresywna wobec opozycji z autoidentyfikacją polityczną i usytuowaniem treści poglądów na osi lewica-prawica. Większą skłonność do akceptacji autorytarnej władzy mają osoby identyfikujące się jako bardziej prawicowe i charakteryzujące się bardziej tradycyjno-narodowo-katolickim światopoglądem. Gdy o tym mówię, często słyszę protesty. Nie twierdzę, że współcześni sympatycy lewicy w Polsce w ogóle nie są zdolni do akceptacji przemocy w polityce – ale jak dotąd po prostu nie znalazłam na to dowodów w badaniach. Prawdopodobnie psychologiczny mechanizm wyzwalający agresję wśród lewicowców jest inny niż u osób o konserwatywnym, prawicowym światopoglądzie.
Jeśli wsłuchamy się w głos polskiej prawicy, to właśnie ona czuje się ofiarą agresji w Polsce. Gdy pod koniec stycznia 2019 roku, roku zaraz po pogrzebie prezydenta Adamowicza, w mediach pojawiły się badania Pauliny Górskiej z Centrum Badań nad Uprzedzeniami Wydziału Psychologii UW, z których wynikało, że wyborcy nieprawicowi bardziej dehumanizują swoich przeciwników politycznych, prawica pisała o nich z triumfalnym "a nie mówiliśmy!".
Trudno się dziwić prawicy, że tak chwyciła się wyników tego badania. Są dla niej bardzo wygodne. Ja mam wątpliwości co do trafności ekologicznej miary dehumanizacji. Choć udało się uzyskać jedno powtórzenie wyniku, to jednocześnie dehumanizacja badana jest w nim w bardzo specyficzny sposób, zbyt prosty dla zrozumienia tego złożonego zjawiska. Nie przekonuje mnie też interpretacja, a właściwie jej brak. Moje wyjaśnienie tego wyniku jest takie: elektorat prawicy jest silnie antyliberalny i wspólnotowy. Jego ataki na stronę, którą postrzega jako liberalną, mają silne, ideologiczne podłoże. Elektorat partii opozycyjnych jest mniej lub bardziej liberalny – raczej umiarkowanie – ale nie jest antywspólnotowy. Jego niechęć do drugiej strony nie jest motywowana mocnym przekonaniem ideologicznym, ale często jest reakcją na to, że popierający rządzących są wrogo nastawieni do ich wartości i stylu życia. Lewica i liberałowie mogą mieć poczucie, że druga strona chce ich zniszczyć, więc próbuje dewaluować przeciwnika (w badaniu dr Górskiej – widząc go jako mniej "ludzkiego"). Jednak po obu stronach występuje mechanizm faworyzacji "swoich", o którym już mówiłam: bliską nam stronę politycznego sporu postrzegamy często jak niewinne baranki, tę drugą jako dziką bestię. Ten mechanizm działa w odbiorze meczów piłkarskich – z badań wynika, że inaczej odbieramy brutalny nawet faul, gdy popełnia go zawodnik naszej drużyny. Działa też w polityce. I pisząc o polskiej polaryzacji, musimy o nim pamiętać.
Jak ten mechanizm zadziałał w przypadku reakcji na zabójstwo Adamowicza po prawej stronie polskiej sceny politycznej? Po początkowym okresie żałoby często wracała tam narracja: "to dzieło szaleńca, nie wykorzystujmy politycznie tragedii".
Z mojego punktu widzenia naprawdę nie jest istotne to, czy zabójca prezydenta Adamowicza był osobą z problemami emocjonalnymi, czy był zdrowym psychicznie obywatelem. Zamordował z premedytacją osobę, o której dobrze wiedział, że jest politykiem cenionym przez te siły i tych ludzi, w których widział sprawców swoich nieszczęść. Jak mówiłam wcześniej, najbardziej podatne na mowę nienawiści są właśnie osoby, które mają w sobie dużo niepokoju, obarczone emocjonalnymi problemami. To prawda, wiemy od matki zabójcy, że był on osobą bardzo agresywną, niekontrolującą emocji. Ale nawet taka osoba ma swoje poglądy, swoje kalkulacje. Może na przykład myśleć, że atakując opozycyjnego polityka, przypodoba się wyraźnie nienawidzącej go władzy i na przykład dostanie mniejszy wyrok. Może racjonalizować sobie swój czyn działaniem w "słusznej sprawie". Oczywiście nie można powiedzieć, że mordercę do jego przestępczego czynu skłoniła wyłącznie wymierzona w Adamowicza mowa nienawiści polityków i niechętna mu propaganda. Raz jeszcze: to nie działa tak prosto. Ale nie możemy ignorować tego kontekstu, który prawdopodobnie torował decyzję o ataku fizycznym właśnie na prezydenta Gdańska. Powtórzmy: z wielu powodów mowa nienawiści i pogardy jest niebezpieczna.
Co możemy właściwie robić z tą agresją i polaryzacją, o której pani mówiła? Czy ten proces narastania agresji da się odwrócić, skoro nawet tragedia pomogła w bardzo niewielkim stopniu?
Po pierwsze, można próbować zmniejszać poziom agresji słownej przez dobitne ukazywanie, jak jest niebezpieczna oraz przez uczenie – od dzieciństwa – innych niż agresja sposobów wyrażania niechęci, złości, żalu do innego człowieka. Po drugie, nie nagradzać niebezpiecznej, brutalnej mowy przez jej ocenę jako bardziej wyrazistej, szczerej, przez to atrakcyjnej.
Ale przede wszystkim potrzebujemy innego pomysłu na to, czym ma być polityka. Takiego, gdzie mniej chodzi o wizerunek, a bardziej o rozwiązywanie problemów. Polska polityka, jeszcze długo przed PiS, stała się głównie wizerunkowa.
Wreszcie liderzy opinii, w tym dziennikarze, powinni przestać przedstawiać świat wyłącznie jako dżunglę społeczną. Tym bardziej jesteśmy w stanie akceptować agresję, im bardziej postrzegamy świat jako grę o sumie zerowej, gdzie nie ma żadnego dobra wspólnego, są tylko zwycięzcy i przegrani. To jest niestety pogląd PiS – że polityka to wyłącznie walka. O co? O własne pieniądze, sławę, zaspokojenie narcyzmu osobistego i własnej grupy. Politykę można robić inaczej. Jeśli nie zaczniemy, to nigdy nie wyjdziemy z polityki, która ogranicza się do rywalizacji grupowych i jednostkowych egoizmów, wspieranych mową nienawiści. I nawet, jeśli język nienawiści początkowo nie musi wynikać z nienawiści – tylko na przykład z pragnienia sławy, wyrazistości, widoczności – to ostatecznie może do nienawiści i przemocy prowadzić. Gdy sam czuję się fatalnie z tym, jak przekraczając wszelkie granice dowalam drugiej stronie, mogę poczuć się lepiej, tłumacząc sobie to w ten sposób, że tamta druga strona nie zasługuje na nic poza nienawiścią. Nienawiść często jest nie przyczyną agresji, ale jej efektem. I ten psychologiczny mechanizm jest dziś dla polskiej polityki największym problemem.
***
Prof. dr. hab. Krystyna Skarżyńska, psycholog społeczny, wykłada na SWPS. Specjalizuje się w badaniu przekonań i postaw społecznych oraz ich związków z preferencjami politycznymi i akceptacją agresji w polityce. Opublikowała ponad 200 artykułów naukowych w czasopismach polskich i międzynarodowych i kilkanaście książek. Wkrótce ukaże się jej nowa książka "My. Portret psychologiczno-społeczny Polaków z polityką w tle" (Wydawnictwo Naukowe Scholar), która prezentuje stałość i zmienność społecznych lęków, postaw, identyfikacji społecznych i politycznych badanych przez autorkę od końca lat 80. XX wieku do roku 2018.