Melancholia to jego znak firmowy. Zapewne wpływ na to miał jego życiorys - nagły wyjazd z kraju w wieku 14 lat i towarzysząca mu przez całe życie tęsknota za Warszawą, do której niedawno wrócił. Pracuje na własnych warunkach albo wcale. Gdy Hollywood zaproponowało mu zrobienie filmu o młodym Stalinie, oświadczył, że tylko w języku gruzińskim, z gruzińskimi aktorami. - Cały Paweł. Tylko on mógł wpaść na taki pomysł, gdy oni chcieli Brada Pitta - śmieje się Cezary Harasimowicz, pisarz, przyjaciel reżysera.
Tekst został opublikowany 4 lutego 2019 roku. Prezentujemy go w ramach przeglądu najważniejszych artykułów Magazynu TVN24 2019 roku.
***
Tęsknota i melancholia to jego znaki firmowe. "Kryję się z tym, ale to wyłazi gdzieś ze mnie bokiem. Jak się przyjrzeć, wszystkie moje filmy są supernostalgiczne. Trochę się tego wstydzę. Nie chcę być postrzegany jako sentymentalny facet. Ale nie potrafię tego zmienić" - mówił Pawlikowski przed laty w wywiadzie dla "Polityki".
Cezary Harasimowicz, uznany pisarz i scenarzysta, podkreśla, że Pawlikowskiego ukształtowały lata 60. - Tamto kino, muzyka, której słuchał wraz z ojcem jeszcze w Polsce, i niepowtarzalny klimat tamtej epoki. Zapewne wpływ na to miał jego życiorys - nagły wyjazd z kraju wbrew własnej woli w wieku 14 lat i towarzysząca mu przez całe życie tęsknota za miastem urodzenia - Warszawą. Dopiero po nakręceniu "Idy", po 40 latach z hakiem, na dobre do niej powrócił. Znalazł nawet mieszkanie niedaleko miejsca, gdzie mieszkał w dzieciństwie.
Jego droga do kina była jednak zupełnie inna niż w przypadku większości filmowców. "Nigdy nie studiowałem w żadnej szkole filmowej, a gdy zacząłem kręcić filmy, tak naprawdę nie miałem pojęcia, jak się to robi" - mówi z rozbrajającą szczerością.
W 2015 roku odebrał Oscara za "Idę" w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. To był jego pierwszy obraz zrealizowany z polskimi aktorami i po polsku, i jednocześnie pierwszy w historii Oscar za film fabularny dla Polski. Teraz Pawlikowski ma szansę powtórzyć ten sukces "Zimną wojną".
Wyrwany z korzeniami
Paweł Pawlikowski urodził się w 1957 roku w rodzinie polskiego lekarza, który wpoił mu miłość do Powstania Warszawskiego. I do jazzu. W domu nie czytało się gazet, bo było wiadomo, że piszą w nich same kłamstwa. Można powiedzieć, że już jako niemowlę został naznaczony przez X muzę - jego matką chrzestną była bowiem bliska przyjaciółka mamy, Barbara Kwiatkowska-Lass, pierwsza żona Romana Polańskiego, gwiazda między innymi filmu Janusza Morgensterna "Jowita".
Ojciec był ateistą, ale prawdę o jego korzeniach syn miał poznać wiele lat później. Mama została wychowana w katolickim domu i tę wiarę przekazała Pawłowi. W wywiadach z brytyjskimi mediami żartował, że okazała się "czarną owcą", bo w wieku lat 17 uciekła z domu, by tańczyć w balecie. Ostatecznie jednak została anglistką i pracowała na Uniwersytecie Warszawskim. Dzieciństwo w odbudowywanej stolicy, kolegów z podwórka i miejsca naznaczone traumą bolesnej historii zapamiętał jako najszczęśliwszy okres w życiu. W przejmującej rozmowie z brytyjskim "Guardianem", tuż po Oskarze dla "Idy", tłumaczył: "Dorastając w Warszawie, dorastasz wśród grobów. Wszędzie były tablice: tu zginęło 20 osób, w tym miejscu 30. W pobliżu mojego domu było wejście do kanałów, z których korzystano podczas Powstania Warszawskiego. Dorastałem, wiedząc, że ludzie tam umierali. Warszawa była kiedyś polem bitwy, potem stała się kostnicą. To miasto przesiąknięte duchami. I to mnie nigdy nie opuściło".
Duchy zostały z nim już na zawsze, co wyraźnie można wyczytać z "Idy". W 1968 roku Pawlikowski senior wyjechał z kraju i zamieszkał w Niemczech. Małżeństwo rodziców rozpadło się jednak tak naprawdę już wcześniej. W 1971 roku w ślady ojca poszła matka, zabierając nieszczęśliwego z tego powodu syna do Wielkiej Brytanii. Chciał zobaczyć Londyn, ale nie wiedział, że wyjeżdża na stałe, że opuszcza kumpli, podwórko i pierwszą, szczenięcą miłość... To, co miało być przygodą, szybko okazało się wygnaniem.
14-letni Pawlikowski był zrozpaczony. Nie mówił po angielsku, czuł się wyrwany z korzeniami z miejsca, w które wrósł i które ukochał. Po latach wspomina, że już nigdy nie pasował do żadnego innego. Wyjazd z Polski stał się dla niego wielką traumą.
Rodzice, których związek, wraz z dramatycznym finałem, stał się parę dekad później inspiracją dla "Zimnej wojny", układali sobie życie od nowa z innymi partnerami, by potem do siebie wracać. Jak filmowa Zula i Wiktor nie potrafili żyć bez siebie, ale nie umieli być także razem. "Nie było mu łatwo - mówi Cezary Harasimowicz. - Dorastając, krążył między mamą i ojcem, między Wielką Brytanią a Niemcami, potem także Włochami. Dobra strona tych wędrówek była taka, że piekielnie zdolny, dziś mówi płynnie sześcioma językami, jest autentycznym obywatelem świata, z charakterystycznych dystansem do niego. Ale jest też szalenie polski".
Sam Pawlikowski wspomina, że w domu czuło się wielką tęsknotę za ojczyzną. Zwłaszcza ojciec źle znosił wyjazd z kraju. "Kochał Polskę tak, jak nikt inny spośród ludzi, których znałem" - podkreśla. W Anglii dowiedział się od ojca, że nieznana mu babka zginęła w Auschwitz, a wyjazd Pawlikowskiego seniora z Polski, był efektem nagonki antysemickiej. Pytania o własną tożsamość, wybrzmiewające tak dosadnie potem w "Idzie", miały towarzyszyć już zawsze jego filmowym bohaterom.
Zainteresował się literaturą, poezją, zaczytywał się w wierszach Rimbauda, Rilkego, sam także pisał. Zapuścił włosy, grał jazz i bluesa w knajpach dla pieniędzy. Gdy przyszedł czas studiów, wybrał filozofię i literaturę. Myślał o karierze naukowej, zaczął nawet pisać doktorat, ale doszedł do wniosku, że to jednak nie dla niego. I wtedy, jak mówi, po trosze z rozpaczy, zapisał się na warsztaty filmowe w Oksfordzie. Tam nauczył się obsługiwać kamerę. Najpierw kręcił filmy krótkometrażowe, a wkrótce trafił na staż do BBC, gdzie zaczął realizować dość niezwykłe dokumenty.
Tak zaczęła się jego przygoda z filmem, co zbiegło się z założeniem rodziny. - Spotkałem kobietę, o której pomyślałem od razu, że jest miłością mojego życia. Fantastycznie się nam rozmawiało na każdy temat. Jej podobały się moje filmy, ja lubiłem słuchać jej muzyki - wspominał.
Była Rosjanką, która w latach 80. wyjechała z kraju, i utalentowaną pianistką. Gdy ją poślubił, jego fascynacja tamtejszą kulturą znalazła dodatkowe wsparcie. Urodziły się dzieci - Wiktor i Maria. Rodzice sprzeczali się o to, w jakim języku uczyć je mówić w domu. "Najzabawniejsze, że ostatecznie nasze dzieci najlepiej posługują się językami, których ich nie uczyliśmy, oczywiście angielskim, ale także hiszpańskim" - śmieje się dzisiaj reżyser.
Spojrzenie na świat pod włos
Lata spędzone w BBC i zrealizowane dla tej "najlepszej stacji telewizyjnej świata" dokumenty położyły podwaliny pod późniejsze fabuły Pawlikowskiego. "Miałem pole do eksperymentów i comiesięczną pensję" - mówił "Guardianowi". "Od początku chciałem, by moje dokumenty były rodzajem antydziennikarstwa" - tłumaczył. I były. Niemal wszystkie zyskały sławę, obsypane mnóstwem nagród. Były opowieściami przypominającymi najciekawsze fabuły. To łączenie gatunków stanie się zresztą znakiem rozpoznawczym twórczości Pawlikowskiego, bo o jego fabułach mówi się z kolei, że są realizowane... jak dokument.
Do tych najgłośniejszych należy "Serbski epos" - uniwersalny wgląd w oblicze bałkańskiego koszmaru, zrealizowany w 1992 roku, w którym nie ma ani jednej sceny walki. Jest za to opowieść o nacjonalizmie okraszonym religią. Pawlikowski podążał za Radovanem Karadżiciem, by pokazać go jako nacjonalistycznego przywódcę. Jak zawsze powściągliwy, nie demonizował ani trochę. Mimo to stworzył przerażającą opowieść o narodzinach przemocy. Scena, w której Karadżic patrzy ze szczytu wzgórza na Sarajewo i recytuje młodzieńczy wiersz o zniszczeniu miasta, jest nie mniej przerażająca niż obrazy wojennej przemocy.
Część brytyjskich parlamentarzystów próbowała nie dopuścić do emisji filmu. Nie bardzo wiedziano, czy film jest pro czy antyserbski. "Grożono mi nawet śmiercią i trudno mi było zebrać pieniądze na następny film" - opowiadał potem. Pawlikowski powiedział wtedy słynne zdanie, które dziś można uznać za credo jego twórczości: "Sztuka to spojrzenie na świat pod włos". Dziś "Serbski epos" uważany jest za jeden z najlepszych dokumentów o wojnie domowej w Bośni.
Swoje najlepsze realizowane dla BBC dokumenty Pawlikowski poświęcił Rosji. To przede wszystkim "Z Moskwy do Pietuszek z Wieniediktem Jerofiejewem" (1990). Obraz powstał na podstawie wielogodzinnego wywiadu z autorem. Znalazł go w jednym z moskiewskich bloków - ciężko chorego na raka krtani. Obraz pijanej Rosji poraża. Cytując utwór Jerofiejewa, Pawlikowski przerzuca go także na filmowanych ludzi: pijących ze słoika mieszanki alkoholowe meneli, żyjących na dworcu. Sam Jerofiejew opowiada, że pisał swój utwór, by pijanych Rosjan "pocieszyć i zasmucić". Brytyjczycy natomiast pisali po latach o "pesymistyczno-chrześcijańskim tonie, charakterystycznym dla kina Pawlikowskiego", który potem odnaleźli również w "Idzie".
Czy gdyby Polacy znali lepiej całą jego twórczość, kuriozalne opinie o "antypolskim Oscarze" padałaby rzadziej? Być może. Dla widzów na Wyspach, nieznających twórczości Pawlikowskiego, film "Z Moskwy do Pietuszek" był objawieniem, choć nie wiadomo, ile z niego zrozumieli.
W ciągu następnych lat Pawlikowski zrealizował m.in. przewrotny pamflet na snobizm Europy Zachodniej o prawnuku Fiodora Dostojewskiego oraz "Podróż z Żyrinowskim” - portret kreującego się na ludowego trybuna nacjonalisty. Odszedł z BBC gdy, bo jak tłumaczył: "stacja stała się zbyt korporacyjna". "Wszystko sprowadzało się do wyników oglądalności, co mnie kompletnie nie interesowało".
Poeta kina
Nie jest tajemnicą, że fabryka snów od dawna ma chrapkę na Pawlikowskiego. Propozycje z Hollywood zaczął dostawać po nakręceniu swojej drugiej fabuły - "Lato miłości", za którą w 2004 roku, czyli na długo przed sukcesem "Idy", odebrał nagrodę BAFTA - brytyjskiego Oscara. Piękna poetycka opowieść o wzajemnej fascynacji, także erotycznej, dwóch dziewczyn z odmiennych światów, zachwyciła nie tylko Brytyjczyków. Pawlikowski w roli bogatej dziewczyny z wyższej klasy obsadził nieznaną debiutantkę Emily Blunt, dla której był to początek światowej kariery.
Była w tym filmie zapowiedź wszystkiego, co w kolejnych obrazach reżyser doprowadził do perfekcji: aura tajemniczości, mnóstwo niedopowiedzeń i emocjonalna powściągliwość. Nad całością unosił się klimat dzieł Antoniego Czechowa, którego Pawlikowski uwielbia. Film został wybrany najlepszym obrazem brytyjskim, a jego twórca już wiedział, że chce robić filmy o niedokończonych sprawach, bez stawiania kropki nad i.
Sypnęło ofertami zza oceanu. Jego koledzy pukali się w czoło, gdy odrzucił propozycję nakręcenia filmu z Gwyneth Paltrow w roli głównej. To miała być opowieść o Sylvii Plath, ale jemu nie podobał się ani scenariusz, ani pomysł obsadzenia Daniela Craiga, późniejszego Jamesa Bonda, w roli jej męża Teda Hughesa. Do tego zawrotne tempo zdjęć i producenci wiszący mu nad głową, przeliczający każdą godzinę na dolary. "Wiedziałem, że to nie zadziała" - przyznał. Film nakręcił ktoś inny i faktycznie okazał się kompletną klapą.
Nieco wcześniej, jeszcze przed "Latem miłości", powstało "Ostatnie wyjście", historia rosyjskiej imigrantki, która przybywa z dzieckiem do Wielkiej Brytanii po azyl, jak przed laty jego matka. Film, znów przewrotny, który zmienia się ze społecznie zaangażowanego w melodramat, także dostał nagrodę BAFTA. Wszystkim, którzy próbowali dopatrzeć się w nim "społecznie ważnego kina", Pawlikowski wyjaśniał, że go nie znosi, bo kojarzy mu się z socrealizmem w Polsce. To właśnie po "Ostatnim wyjściu" zniknął Paul Pawlikowski, jak podpisywał się dotąd, a jego miejsce zajął Paweł.
Cezary Harasimowicz zwraca uwagę na coś, co szczególnie zapadło mu w pamięć. "Któregoś dnia, to było kilka lat temu, spytałem go, jakim cudem znając świetnie tyle języków i przez 40 lat żyjąc w Anglii, nie mówi po angielsku z akcentem Brytyjczyka, tylko wciąż z obcym. Odpowiedział mi wtedy: Był taki moment, że musiałem zdecydować, czy przeskoczyć tę cienką linię i zacząć mówić z tym typowym brytyjskim akcentem, czy pozostać przy swoim. Wybrałem swój, bo inaczej to jakbym sprzedał duszę. To mnie poruszyło" - opowiada Harasimowicz.
Świat utracony
Po wielkim sukcesie "Lata miłości", zamiast reżyserować Paltrow za Atlantykiem, Pawlikowski zdecydował się na adaptację tragikomedii "The Restraint of Beasts" z udziałem Bena Whishawa. Długo się do niej przygotowywał, opowieść miała spory potencjał. Ekipa zdążyła już nakręcić około 60 procent zdjęć, gdy reżyser zdecydował, że wycofuje się z projektu - u jego żony wykryto nowotwór w ostatnim stadium.
Nie wahał się ani przez moment. Porzucił plan filmowy wbrew protestom producentów i całkowicie poświęcił się opiece nad żoną oraz dwojgiem dorastających dzieci. Nigdy nie opowiada o tym okresie życia. "Wolałem się nią opiekować niż być na planie. Wybrałem życie, nie sztukę" - mówi krótko. Kilka miesięcy później żona umarła, a on wciąż nie wracał do robienia filmów. By utrzymać rodzinę, wykładał na uczelni, pisał scenariusze. Przerwa od kina trwała w sumie aż sześć lat. "Ważniejsze było to, że dzieci czuły moje zaangażowanie, bliskość i wiedziały, na czym mi zależy" - podsumował po latach. Dopiero gdy wyjechały na studia, zdecydował się wrócić na plan.
W 2011 roku przyjął propozycję nakręcenia w Paryżu dramatu kryminalnego "Kobieta z piątej dzielnicy" z udziałem Kristin Scott Thomas i Ethana Hawke'a. Jak sam wspomina, film był komercyjną katastrofą. Artystycznie też nie powalał. W powieści, na podstawie której obraz powstał, była seria morderstw, które Pawlikowski ograniczył, głównym wątkiem czyniąc emocjonalny obłęd bohatera. Było jasne, że próbuje odreagować swój dramat.
"Myślałem wtedy, że jestem normalnym reżyserem tworzącym normalny film. Zmieniłem to w opowieść o zagubionym facecie w dziwnym mieście - ale to ja nim byłem. Rozejrzałem się wokół siebie bacznie. Wszyscy w Paryżu byli ładni, pięknie ubrani, zawsze uśmiechnięci. Z tymi swoim lewicowym liberalizmem, który zwykle jest mało twórczy, wydali mi się nijacy" - mówił w rozmowie z krytykiem dziennika "The Guardian" Peterem Bradshawem. Postanowił wrócić do Londynu.
To właśnie w tym filmie po raz pierwszy Pawlikowski obsadził Joannę Kulig. Zagrała kelnerkę, która ma szansę uratować bohatera przed jego demonami. Specjalnie dla niej z małej rólki powstał osobny, ciekawy wątek. Wiedział już, że Kulig ma gigantyczny potencjał. Zafascynowała go jej spontaniczność, połączenie kobiecości z dziecinnością.
Gdy wrócił do Londynu, zrozumiał, że to również nie to miasto i że czas powrócić do tego, w którym się urodził. "Potrzebowałem Warszawy" - tłumaczył. Postanowił, że kolejny film nakręci w Polsce. Wtedy właśnie nawiązał kontakt z Harasimowiczem, proponując mu wspólną pracę nad scenariuszem.
"Ida", czyli list miłosny do Polski
– Paweł odnalazł mnie w internecie i napisał list o tym, że chce wrócić do Polski filmem - wspomina Harasimowicz. - Chciał, by historia działa się w latach 60., bohaterem miał być katolicki ksiądz, który dowiaduje się, że jest Żydem. Zależało mu, by w oprawie muzycznej była Ewa Demarczyk i stare przeboje tamtego czasu. Pracowaliśmy internetowo jakieś pół roku.
Księdzem, który odkrył już po przyjęciu święceń swoje żydowskie pochodzenie, był słynny Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, urodzony w getcie, oddany na wychowanie polskiej rodzinie. Poznawszy prawdę o własnej przeszłości, próbował połączyć swoje chrześcijańskie i żydowskie dziedzictwo. To stało się punktem wyjścia filmu Pawlikowskiego, który od wielu lat myślał o tym, by wykorzystać tę właśnię historię.
– Spotkaliśmy się z Pawłem na festiwalu w Batumi - mówi Harasimowicz. - Spacerowaliśmy, rozmawiając o scenariuszu. Historia nie układała się. Paweł twierdził, że dobry aktor to poniesie. Tyle że takiego młodego aktora wtedy nie było. Natomiast zapewniłem go, że są znakomite aktorki. Popatrzyliśmy na siebie i jednocześnie powiedzieliśmy: zakonnica.
Tak powstał scenariusz pt. "Siostra miłosierdzia", nagrodzony Media European Talent Prize w 2010 roku w Cannes. Kolejne wersje scenariusza Pawlikowski pisał już z Rebeką Lenczewską. Dzisiaj Paweł Pawlikowski tłumaczy mi:
- Pracowałem z Czarkiem nad pierwszą wersją scenariusza, którą on ciągnął w swoim kierunku takiego tradycyjnego, dosłownego, "opowiadackiego" polskiego kina. Odłożyłem ten projekt na pewien czas, bo musiałem zarobić jakieś pieniądze, i nakręciłem "Kobietę z piątej dzielnicy". Z pewnych błędów przy tym filmie wyciągnąłem wnioski, i kiedy wróciłem do "Idy", już bez Czarka, zrozumiałem jak się za to wziąć. Uprościłem fabułę "Idy" tak, by film dał się opowiedzieć poetycko, syntetycznie, obrazami, aby stał się pewnego rodzaju medytacją, czy też modlitwą. Wciągnąłem wtedy do pracy jako tzw. sparring partnera, (sparring partner, od terminu sportowego, w tym wypadku partner do ostrej dyskusji - przyp.red.) Angielkę, pracującą pod polskim pseudonimem Lenkiewicz. Zrozumiałem, że właściwie nie potrzebuję współscenarzysty do wymyślania fabuł. Moje filmy nie rodzą się na papierze czy laptopie, rodzą się gdzieś w tajemniczym i zawiłym procesie twórczym. No i w duszy - wyjaśnia reżyser.
O tym, że Wandę zagra Agata Kulesza, Pawlikowski zdecydował dość szybo. Znalezienie odtwórczyni do roli młodej zakonnicy, nie było już jednak łatwe. Dziewczynę wypatrzyła przypadkiem Małgosia Szumowska w warszawskiej kawiarni i namówiła na zdjęcia próbne. Zaskoczyło. Dziś Agata Trzebuchowska po sukcesie "Idy" próbuje sił w reżyserii.
- Gdy film zaczął odnosić sukcesy i słuchałem szaleńców zarzucających mu antypolskość, po części czułem się za to odpowiedzialny. Żył przez dekady poza krajem i nie miał pojęcia, czego się spodziewać, ale ja powinienem to przewidzieć - mówi Harasimowicz.
Wbrew irracjonalnym atakom w Polsce, świat docenił w pełni "Idę", jej wyjątkowość. Gigantyczny sukces filmu i nagrody na najważniejszych festiwalach (w sumie było ich ponad sto!), uczyniły obraz Pawła Pawlikowskiego najczęściej nagradzanym filmem polskim w historii, torując mu drogę do Oscara.
Sam Pawlikowski był zaskoczony. Wydawało mu się, że robi skromny obraz dla wybranych kinomanów. Jego brytyjscy przyjaciele - jak opowiada - twierdzili, że popełnia harakiri, kręcąc czarno-biały obraz bez gwiazd. Harasimowicz wspomina, że gdy spotkali się po zmontowaniu "Idy", nie był zadowolony. "Boże, zrobiłem nudny, beznadziejny i za krótki film, w dodatku czarno-biały, którego pewnie nikt nie zechce oglądać - opowiadał mi" - śmieje się Harasimowicz. Dziś brzmi to jak kokieteria, ale tak wtedy myślał.
Oscar dla "Idy" wywołał wielką radość wśród polskich kinomanów, ale spotęgował ataki przeciwników filmu, z których wielu nawet go nie widziało. Pawlikowski tłumaczył wtedy dziennikarzowi "Variety": "Nieporozumieniem jest teoria, że zrobiłem film o polskiej współodpowiedzialności za Holocaust. Taki film powstał w Polsce - to "Pokłosie". Mnie nie interesuje takie kino. Owszem, u mnie też jest mowa o Holokauście i o stalinowskich zbrodniach, ale jest miłość i jazz, i kryzys wiary, i przede wszystkim kryzys tożsamości, z którym zmaga się Ida". I dodawał ze smutkiem: "Ida" jest moim listem miłosnym do Polski, za którą całe życie tęsknie, od wyjazdu z kraju. Napisałem tym filmem list miłosny, a oskarżono mnie o antypolskość".
- Paweł jest człowiekiem głębokiej wiary. Mówię o tym, bo paranoicznie brzmią w tym kontekście ataki na "Idę", która jest filmem głęboko chrześcijańskim. Wiara, msze u dominikanów w Oksfordzie, w których regularnie uczestniczył, były dla niego w najtrudniejszych chwilach wielkim wsparciem, doświadczał prawdziwego poczucia wspólnoty, co było dla niego ważne. Zresztą wymowa filmu też jest oczywista: Ida wraca przecież do klasztoru, choć wie już wszystko o swoim pochodzeniu - mówi Harasimowicz.
Zimna wojna i miłość
Praca nad "Idą" trwała na tyle długo, że Pawlikowski miał czas, by poczuć, jak to jest na powrót być "u siebie". Znalazł ludzi, z którymi dalej chciał pracować, nawiązał nowe przyjaźnie. I coś jeszcze.
- Paweł szalenie podoba się kobietom, czemu się nie dziwię. Po prostu szaleją za nim - mówi Harasimowicz. - Przyznam po cichu, że Grażyna (Grażyna Wolszczak, znana aktorka i życiowa partnerka Harasimowicza - red.) próbowała go nawet swatać, bo przecież tyle lat był sam. Z bardzo piękną kobietą. I ona natychmiast się w nim zakochała. No, ale nic z tego nie wyszło - śmieje się scenarzysta.
Pewnie dlatego, że Pawlikowski wyswatał się sam. Zawsze stroniący od dziennikarzy, powściągliwy w wypowiedziach, zdołał ukryć przed wścibstwem kolorowej prasy swój związek z piękną modelką i aktorką Małgorzatą Belą.
Bomba wybuchła pod koniec 2017 roku, gdy w prasie pojawiła się informacja, że para wzięła ślub. Co prawda widziano ich razem na festiwalu w Cannes, ale węszono raczej wspólny film.
- Wszyscy dowiedzieliśmy się po fakcie - mówi Cezary Harasimowicz. - Paweł zaprosił na imprezę u siebie sporo osób, o niczym nie mówiąc. Ale jak zobaczyłem, że jest w smokingu, wiedziałem, co jest grane - dodaje.
Małgosia Bela to jedna z najbardziej rozchwytywanych polskich top modelek. Pojawia się na najważniejszych wydarzeniach świata mody, ma na koncie kontrakty z agencjami modelek w Londynie, Mediolanie czy Nowym Jorku. Świetnie wykształcona, kiedyś marzyła o karierze pianistki, skończyła też anglistykę i zagrała z powodzeniem w kilku filmach. Zadebiutowała główną rolą w filmie Szumowskiej "Ono", później była przyjaciółką Karola Wojtyły w filmie "Karol. Człowiek, który został papieżem". Świetnie wypadła w serialu "Bez tajemnic". Ostatnio - mroczna i zarazem magnetyczna, pojawiła się w głośnym horrorze "Suspiria" Luki Guadagnino, u boku Dakoty Johnson i Tildy Swinton - remake'u filmu z 1977 roku.
Fotografowali ją tacy mistrzowie obiektywu, jak choćby nieżyjący już Richard Avedon, który zresztą namawiał ją na aktorstwo. Warsztatu uczyła się w słynnej nowojorskiej szkole Lee Strasberga, tej samej , którą kończyli Marlon Brando czy Robert De Niro.
Jest mamą 14-letniego Józia. Inteligentna, błyskotliwa i szalenie empatyczna. Od pojawienia się na rynku polskiej edycji "Vogue'a" pełni funkcję "editor-at-large" (jak sama wyjaśnia - "redaktora na wolności" magazynu), a dzięki swoim międzynarodowym kontaktom jest nieoceniona dla redakcji. Jej nazwisko widnieje też wśród koproducentów "Zimnej wojny". Tworzą stylową, fascynującą parę.
W oczekiwaniu na Oscara
Pawlikowski musiał zaskoczyć "Zimną wojną" przeciwników jego poprzedniego obrazu, bo zupełnie zamilkli. To film będący tak czytelnym hołdem dla polskiej kultury, sięgający do jej korzeni, a także do naszej dramatycznej, skomplikowanej historii, że nie sposób nie dostrzec fascynacji reżysera ojczyzną. Tyle, że to wszystko, choć w bardziej zawoalowanej formie, było już obecne w "Idzie", jeśli nie przesłaniały jej przekazu uprzedzenia i obsesje.
Od gigantycznego sukcesu pierwszego z polskich filmów Pawlikowskiego minęły właśnie cztery lata. A my znów, jak wtedy, czekamy na oscarową galę, licząc, iż "Zimnej wojnie" przypadnie co najmniej jedna z trzech statuetek, do których nominowano film.
O samym obrazie napisano już chyba wszystko. Nie ma tygodnia, by do listy nagród nie dołączały kolejne. Wiadomo też, że po mistrzowsku skonstruowana opowieść Pawlikowskiego, tak naprawdę walczy o Oscary tylko z jednym konkurentem - z "Romą" Alfonso Cuarona. Zdaniem amerykańskich krytyków reszta tytułów jest bez szans w walce o statuetkę w kategorii film nieanglojęzyczny. Pikanterii wyścigowi dodaje fakt, że panowie są przyjaciółmi, a Cuaron nie ukrywa, że to kino Pawlikowskiego było dla niego natchnieniem. Ba, polski reżyser nawet pomagał mu w montażu, a Cuaron w napisach końcowych umieścił podziękowanie dla niego.
Opowieść Pawlikowskiego, bazująca na trudnym związku jego rodziców, to z pewnością najbardziej osobisty film polskiego reżysera. Ale "Roma" to również niezwykle osobisty obraz jego meksykańskiego przyjaciela. U Pawlikowskiego widać zauroczenie jego ulubionym filmem - "Pożegnaniami" Hasa, ale także dziełami Tarkowskiego. Cuaron najbardziej kojarzy się z Viscontim.
Film Cuarona to dzieło realistyczne, choć dopieszczone w każdym calu, Pawlikowskiego - poety i filozofa - przepełnione nostalgią, bardziej mroczne. Obaj twórcy pozostają wierni własnemu językowi narracji, obie produkcje mają wielkie kreacje aktorskie (z pewnością Kulig w niczym nie ustępuje nominowanej do statuetki Yalitzie Aparicio), tyle tylko, że w sztuce nie ma demokracji. Dla Pawlikowskiego największym honorem byłby Oscar za reżyserię, dla Cuarona - za najlepszy film (Oscara za reżyserię już odebrał - za "Grawitację").
Co ich różni? Cuaron to dziś najważniejsze nazwisko wielkiej meksykańskiej trójcy, uwielbianej w Hollywood. Pozostali to Alejandro Gonzales Inarritu i Guillermo del Toro. Z tej trójki tylko Cuaron nie ma Oscara za najlepszy film. Czuje presję. Pawlikowski jeszcze niedawno nazywał sam siebie "twórcą dryfującym na obrzeżach kina". Doszedł do niego nieoczywistą drogą. I dotarł na sam szczyt. Ale to wciąż filozof i poeta robiący filmy. Jak sam mówi: tylko wtedy, gdy ma coś ważnego do powiedzenia. O żadnej presji nie ma mowy.
- Powiem ci coś, co najcelniej pokazuje to, jakim artystą jest Paweł Pawlikowski. W pewnym momencie dostał z Hollywood propozycję zrobienia filmu o młodym Stalinie. I nawet zapalił się do projektu, tyle że nie wyobrażał sobie, by mógł on powstać w innym języku niż gruziński, z gruzińskimi aktorami (Stalin był z pochodzenia Gruzinem - przyp. red.) To był jego warunek. Tylko on mógł wpaść na taki pomysł, podczas gdy Hollywood planowało, by Stalina zagrał Brad Pitt, jeśli dobrze pamiętam. Kiedy zapytałem go, co oni na to, usłyszałem: "Byli zdziwieni" - śmieje się Harasimowicz.
Pawlikowski lubi powtarzać: "Filmy nie są najważniejsze, o wiele bardziej liczy się samo życie". A ono dziś uśmiecha się do niego pełną gębą. W wywiadzie udzielonym niedawno "Rzeczpospolitej" powiedział: "Jestem szczęśliwy, bo mam dzieci, które wyszły na ludzi, zrobiłem kilka filmów, które zostaną. I po raz pierwszy od dawna czuję, że jestem na właściwym miejscu, z właściwą osobą".