W ciemną noc, gdy fale wdzierały się na pokład, byli zdani tylko na siebie i gorejące na brzegu światło. Dopóki widzieli delikatną poświatę rozdzierającą mrok, dopóty wierzyli, że bezpiecznie dotrą do portu. Światła niestrudzenie pilnują latarnicy - strażnicy życia. Odwiedziłam ich.
"Piekielny półwysep" - tak o piaszczystej mierzei wcinającej się w Bałtyk mówili średniowieczni żeglarze. Każdy, kto płynął z zachodu do Gdańska musiał najpierw opłynąć trzydziestokilometrowy pas otaczający Zatokę Gdańską. Lawirowanie na płytkich wodach w pobliżu mierzei nie było łatwą sztuką. Niejeden wytrawny wilk morski sparzył się na Helu, niejedna łajba utknęła na mieliźnie.
Zanim południowy brzeg Bałtyku usiały latarnie morskie, to lokalna ludność rozpalała ogniska, by wskazywać właściwą drogę statkom. Nie sposób ustalić, kto pierwszy zapalił ogień. Choć nie brakuje podań, których autorzy przytaczają, "jak to było naprawdę".
Frank poszedł na dno, Krysta po ogień
Jedna z legend mówi o dobrym kupcu z Kalmaru, który wybrał się w rejs ze swoją jedyną córką Krystą. Żeglarz był przekonany, że gniew króla mórz nie dosięgnie go tak długo, jak będzie miał przy sobie ukochaną córkę. Pewnego dnia, mimo ostrzeżeń gdańszczan, Frank Guldensztern wypłynął swoją Złotą Gwiazdą na morze, by pożeglować do Rostoku.
Zaszyła się w chmurach Wielka Niedźwiedzica,
ale na przylądku wiatr ogień podsyca.
Dla tych, co żeglują w sztormowych poświstach,
gwiazda nad Rozewiem jarzy się ognista.Franciszek Fenikowski
Załogę zgubiła pewność siebie i piękny głos Krysty, która, jak co wieczór, zaśpiewała im "Wielką niedźwiedzicę".
Zasłuchał się w pieśni młody marynarz w chybotliwym koszu bocianiego gniazda na krojcmaszcie (ostatni maszt na żaglowcu – przyp.red.). Zadumał się i rozmarzył sternik, wbijający w ciemność oczy, oparty dłonią o bukszpryt nawy. Nie zauważył, że czarny obłok zakrył gwiazdę przewodnią. Nie spostrzegł, iż Bałtyk zaczyna podnosić, jeżyć pienistą grzywę. (…) Fale strąciły w otchłań tych, którzy chwycili się oślizgłej rafy - pisał Franciszek Fenikowski w książce "Złoty strąd".
Z całej załogi z życiem uszła cudem tylko Krysta. Z morskich wirów miały wyrwać ją morświny i zostawić na brzegu w Rozewiu. I to właśnie córka kupca z Kalmaru miała rozpalić ogień tuż przy lesie, by wskazać kierunek rozbitkom. Szloch i nawoływania usłyszał kaszubski rybak, który pilnował z nią ognia.
Co nocy rozpalała na stromym haku ogień, aby czerwone płomienie, widoczne daleko na morzu, uchroniły zbłąkanych rybaków i żeglarzy od losu jej ojca. Kiedy po wielu latach umarła, czynili to samo jej synowie i wnukowie.
Tragiczne losy latarnika Maya
Teraz na polskim brzegu jest piętnaście latarń. Są tam, gdzie morskie fale z hukiem rozbijają się o ląd. Tam, gdzie zagubieni żeglarze przez wieki drżeli przed gniewem Neptuna. Ogień płonął na wysokich wieżach, w których setki schodów pokonywali latarnicy.
Pierwsze światło w Helu zapaliło się jeszcze w XVII wieku. Wówczas ogień płonął na wieży kościoła w tzw. Starym Helu. Gdy wieżę strawił ogień, mieszkańcy zbudowali drewnianego żurawia. Na jego ramionach unoszono żelazne kosze z węglem lub smołą. Z czasem helanie doczekali się drewnianej latarni i pierwszego w historii latarnika.
- Wybudowanie latarni kosztowało wówczas 7439 florenów gdańskich. Ponadto wprowadzono też opłatę od każdego statku, który wchodził do portu gdańskiego. Tak zwana opłata ogniowa pozwalała pokryć częściowo koszty związane z budową i utrzymaniem latarni – napisał Apoloniusz Łysejko w książce "Historia latarni morskiej Hel".
Jednak na murowaną blizę (tak Kaszubi nazywają latarnię) mieszkańcy Helu musieli poczekać ponad sto lat. Jej budowę rozpoczęto w 1807 r. Światło zabłysło 1 sierpnia 1827 r.
W 1903 r. kilkadziesiąt metrów od latarni stanęła armata. W czasie mgły oddawano z niej strzały ostrzegawcze. Huk rozdzierał powietrze co cztery minuty. W 1910 r. zginął tam latarnik May. Stracił życie właśnie przy obsłudze armaty.
- O Mayu, niestety, niewiele wiadomo. Zginął, bo był nieostrożny. Szukałem o nim informacji w niemieckich archiwach, ale tam można się tylko natknąć na jego nazwisko. W dokumentach nie ma imienia - mówi Apoloniusz Łysejko.
Jedna z legend opowiadana przez helan głosiła, że duch Maya będzie straszył w latarni aż do dnia, w którym zostanie ona wysadzona dynamitem.
Na to nie trzeba było długo czekać. W 1939 r. helską blizę wysadzili w powietrze Polacy. Wszystko po to, by pokrzyżować plany Niemcom, dla których latarnia była dobrym punktem odniesienia podczas ostrzału przez ich pancerniki Schleswig-Holstein i Schlesien.
Nową ośmiokątną wieżę wzniesiono w 1942 r.
"Zabrali" im światło
Latarnia w Helu dumnie stoi na brzegu już 75 lat. Na pierwszy rzut oka niewiele się tam zmieniło. Na jej szczyt wciąż prowadzą 203 kręte schodki, a "światła" dalej pilnują latarnicy. Wachty pełnią teraz Marek i Bożena Budziszowie oraz Tomasz Brojek, który w latarni niemal się wychował. Jego ojciec pełnił w Helu służbę przez 42 lata.
- Kiedyś do latarni wstęp miał tylko latarnik. Egzekwowali to żołnierze, których w Helu nie brakowało (Hel miał status miasta ważnego strategicznie. Wstęp mieli tylko obywatele PRL, którzy posiadali przepustki – przyp. red.). Wieżę obserwowano z trzech wojskowych punktów. Mimo to, jak byłem jeszcze dzieciakiem, udawało mi się wdrapać na samą górę. Biegłem wtedy do taty po jego służbową czapkę. Dzięki temu z daleka wyglądałem jak pracownik latarni – opowiada tvn24.pl Tomasz Brojek.
Próżno szukać w helskiej blizie ręcznej pompy, za pomocą której co trzy godziny dostarczano na szczyt olej rzepakowy lub naftę. Nikt już nie poleruje tam w nocy osmolonych soczewek. Nawet to wypatrywane na morzu światło włącza się automatycznie.
- Kiedy 19 lat temu zaczynałem tutaj pracę, latarnię załączało się jeszcze ręcznie. Zresztą nad biurkiem cały czas wisi dokładna rozpiska, o której godzinie światło latarni powinno się włączyć i wyłączyć. Ta pora codziennie się zmienia. Zależy to od zachodu i wschodu Słońca – opowiada Brojek.
Samotny latarnik latarnie zapalał
Całkiem sam wśród skał dzień po dniu
Dwieście stopni w górę i dwieście w dół
Z góry widział morze i stały ląd
Świetlista delikatność
co pilnuje życia,
by losu wrażliwość
poznała czar słońcaPaweł Hutny,
Kilkanaście lat temu lista zadań latarników była znacznie dłuższa. Odpowiadali nie tylko za światło w helskiej blizie. Obsługiwali też światła wejściowe w porcie oraz tzw. buczki mgłowe. Na latarnię trzeba było wchodzić kilka razy dziennie, chociażby po to, żeby sprawdzić, jakie są warunki na morzu. Przy dobrych warunkach Hel widać z odległości około 35 kilometrów. A to dzięki 1000-watowej żarówce. Wystarczy, że załoga statku wypatrzy pięć sekund światła, a potem pięć sekund ciemności. To właśnie światła Helu.
- Od razu wiedzą, że to Hel. Każda latarnia ma swoją charakterystykę światła. Zawsze jest to światło białe, ale świeci się z różną częstotliwością. Wszystko po to, żeby nawigator na statku nie miał żadnych wątpliwości. Nie bez powodu też każda z wież jest inna – tłumaczy helski latarnik.
Można powiedzieć, że postęp techniki zabrał latarnikom to, czego pilnowali przez wieki - światło.
- Fakt, teraz nawet jak przepali się żarówka, to nie trzeba w popłochu biec na górę. Mamy system, który automatycznie wymienia żarówkę na zapasową. Z kolei gdyby nie udało się naprawić jakiejś usterki, to zgłaszamy to do urzędu morskiego, który o wyznaczonej porze nadaje komunikat do wszystkich jednostek – mówi latarnik Brojek.
"Ojciec wpadł do bunkra i złamał nogę"
Pan Tomasz nie kryje, że dawniej praca latarnika była bardziej wymagająca. Teraz często sprowadza się do prac konserwatorskich i porządkowych.
Na morzu też na szczęście mniej się dzieje, bo statki na ogół są wyposażone w nowoczesne systemy nawigacyjne, dzięki którym żeglują bez większych problemów. Co nie zmienia faktu, że wachta w latarni to wciąż bardzo odpowiedzialne zadanie.
Choć na ogół to spokojna praca, zdarzały się i niebezpieczne sytuacje.
- W Helu były dwie latarnie. Oprócz tej z 1942 roku, funkcjonowała też latarnia na Górze Szwedów, która była bezobsługowa. Mimo to w dyżurce ojca znajdowała się kontrolka, dzięki której było wiadomo, czy światło się włączyło. Niestety, latarnia często była dewastowana przez żołnierzy służby zasadniczej. Pamiętam, że któregoś wieczora latarnia się nie włączyła. Tata pojechał na komarze zobaczyć, co się stało. Nie zauważył, że ktoś usunął podest, po którym wchodziło się na konstrukcję i wpadł do bunkra. Wydostał się z niego po kilku godzinach. Miał poważnie złamaną nogę – mówi pan Tomasz.
Latarnię na Górze Szwedów jeszcze kilka razy wyremontowano. W 1988 roku wyłączono ją z łańcucha latarń morskich.
"Niewiele mam wspólnego z Sienkiewiczem"
Latarnicy pracują w systemie czterozmianowym. Dwanaście godzin dziennej służby, doba wolna. Potem dwanaście godzin służby nocnej i dwie doby na odpoczynek. Wachty pełnią od 7 do 19 i od 19 do 7. Tuż po przekazaniu służby muszą sprawdzić, czy wszystkie urządzenia działają.
- Kiedyś trzeba było wejść na latarnię, teraz wszystko jest zautomatyzowane. Mimo to często wdrapuję się na górę, chociażby tylko po to, żeby podziwiać widok. Ta praca zawsze mi się podobała. Lubiłem ten widok. Tutaj każda pora roku ma swój urok. Złota jesień, soczysto zielona wiosna i te białe lasy zimą. Do brzegu jest tutaj 300 metrów. Na ogół nawet w czasie sztormu jest tu dość spokojnie. Dopiero na górze można poczuć, jak cała konstrukcja drży. To takie uczucie, jakby się zaraz wszystko miało rozpaść - dodaje Brojek, który doskonale pamięta, jak silny wiatr powalił kilkadziesiąt topoli rosnących u podnóża latarni.
Pan Tomasz żartuje, że współczesna praca na blizie niewiele ma wspólnego z tym, co robił latarnik Skawiński z Aspinwall. A może wcale nie jest mu tak daleko do postaci wymyślonej przez Henryka Sienkiewicza?
Latarnia morska Hel
54 st. 36'06'' N; 18 st. 48'56'' E
Rok budowy: 1942
Wysokość wieży: 41,5 m
Wysokość instalacji światła: 38,5 m n.p.m.
Zasięg światła: 17 Mm (ok. 35 km)
Opis latarni: Czerwona, ośmiokątna wieża zwężająca się ku górze, zakończona laterną
Korzystałam z publikacji: "Historia latarni morskiej w Helu" Apoloniusza Łysejki; "Latarnie morskie w Rozewiu" Apoloniusza Łysejki; "Latarnie morskie polskiego wybrzeża" Mariana Czernera; "Szlakiem latarń morskich" Kazimierza Bielickiego i Krzysztofa Czaplewskiego; "Złoty strąd" Franciszka Fenikowskiego.
Pocztówki - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia "Alternatywny Cypel".
Czy w Waszym domach często opowiada się historie o miejscach, które pochłonął Bałtyk? Znacie miejsca na Wybrzeżu, które kryją jakąś morską tajemnicę?Piszcie na Kontakt24@tvn.pl.