Można było wziąć tylko pięć dolarów. Jakby wyjeżdżało się na wakacje. A przecież to był wyjazd na życie. Dworzec Gdański, przesiadka w Wiedniu. A tam pytali: Kto do Izraela? Kto do Szwecji? Do Szwajcarii, Kanady, Australii? Prawie cały świat otworem. Nagle człowiek musiał zdecydować, gdzie chce żyć. Choć wielu chciało w Polsce.
Można było wziąć tylko pięć dolarów. Jakby wyjeżdżało się na wakacje. A przecież to był wyjazd na życie. Dworzec Gdański, przesiadka w Wiedniu. A tam pytali: Kto do Izraela? Kto do Szwecji? Do Szwajcarii, Kanady, Australii? Prawie cały świat otworem. Nagle człowiek musiał zdecydować, gdzie chce żyć. Choć wielu chciało w Polsce.
Był kwiecień, w tramwaju tłok. Ewa Rozenbaum wzięła koszyczek na kolana.
- Jak ten koszyczek trzymasz? – zapytał starszy pan.
- No, tak trzymam, żeby więcej miejsca było.
- Co ten pan od ciebie chce? – skoczyli do Ewy koledzy z drugiego wagonu. I zaczęło się.
Starszy pan: - Polska dziewczyna, szmata, zadaje się z obcymi. Wstyd i hańba.
Kolega Ewy: - Co ten stary chce? Od Żydów mnie próbuje wyzywać?
Ewa do kolegów: - Nic takiego nie powiedział!
(Żeby nie doszło do bójki.)
Starszy pan: - Parchy. Z parchami się zadaje.
Ewa znów do kolegów: - On ma Ruskich na myśli.
Ale oni wiedzieli, że parchy mówi się tylko na Żydów.
Kwiecień 1968 roku w Warszawie. W tramwaju tłok i milczenie. Aż jeden taki, chudy, wystawił głowę do starszego pana i powiedział: - Szkoda, że ich Hitler nie wymordował wszystkich.
- No, Hitler nie zrobił z nimi porządku - podjęły pasażerki.
A tramwaj jechał i jechał. Z tym tłokiem i z tym szemraniem w tłoku: Hitler, Hitler.
Wyskoczyli, gdy zwolnił. Ewa, koledzy, za nimi młody człowiek z aktówką. - Przepraszam. Ja się tak wstydzę za mój naród. Nie wszyscy tak myślą. To jest hańba. Niech pani się odsunie - powiedział.
Bo Ewa stała blisko torów.
- Bo zaraz któryś kopnie – podkreślił człowiek z aktówką.
(Bo mógłby któryś zgadnąć, że Ewa, chociaż nie wygląda, to też Żydówka.)
- Idziemy do policjanta - odpowiedziała.
- Nie ma sensu - ocenił człowiek z aktówką. - Idźcie do domu. Oni nic nie zrobią.
Poszli do mieszkania jednego z kolegów. I ten kolega powiedział do swojej mamy: - Wyjeżdżam do Izraela.
I wyjechali.
W latach 1968-71 z Polski wyjechało około 13 tysięcy Żydów.
Ząb
- Gdzieś tam, po drodze, ktoś mi może raz, drugi powiedział: "Ty Żydu" – tak Adam Sandauer wspomina życie w Polsce przed 1968 rokiem.
To był ten polski antysemityzm ludowy, z którym można było żyć. Przyzwyczaić się i znieczulić. Antysemityzm nieoficjalny, niepropagowany przez władze. Można się było nawet poskarżyć władzom.
- Kiedy nastąpił przełom? Myślę, że nigdy. To była równia pochyła. Było gorzej, gorzej, coraz gorzej – mówi Sandauer.
19 czerwca 1967 roku, po wojnie izraelsko-arabskiej, zwanej sześciodniową, i zerwaniu przez PRL stosunków dyplomatycznych z Izraelem (śladem ZSRR), I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka powiedział na wiecu, że nie chce w Polsce "piątej kolumny".
Żyd wrogiem wewnętrznym? Wtedy w tym kraju mówiło się tak tylko o Niemcach.
Adam był w klasie maturalnej. Na Uniwersytecie Warszawskim zaczęły się protesty, zdławione ostatecznie 8 marca 1968 roku przez milicję i ORMO. To był ten Marzec '68 pisany dzisiaj wielką literą.
Protestowali przeciwko zdjęciu "Dziadów" Kazimierza Dejmka. Potem przeciwko aresztowaniu studentów, interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji i kampanii antysemickiej.
Bo 19 marca Gomułka znowu na wiecu mówił o Żydach, że jest wśród nich taka "kategoria - obywateli polskich, uczuciowo i rozumowo nie związanych z Polską, lecz z państwem Izrael”. I "ta kategoria Żydów wcześniej lub później opuści nasz kraj". I "tym, którzy uważają Izrael za swoją ojczyznę, gotowi jesteśmy wydać emigracyjne paszporty".
I miesiąc później już wyszły instrukcje, jak ułatwiać Żydom emigrację. Zachęty, szykany, pogróżki.
Adam wszedł w produkcję i kolportaż ulotek. I wpadł. - Jak ci się Polska nie podoba, to wypierdalaj stąd. Niech ci lepszy chleb da Izrael - usłyszał od milicjanta. I dostał w twarz tak, że pękł mu ząb.
Przed Marcem wielu Żydów było przekonanych, że Polska jest za Izraelem albo po prostu nie myśleli, że po drugiej wojnie światowej możliwe jest coś innego.
Sny
Tata Gołdy Tencer zwykł stawać oparty o piec kaflowy z rękami do tyłu i patrzeć przed siebie. Może myślał wtedy o Holocauście, ale nic nie mówił. - Szczątkowo wiemy, że jego żona zginęła w getcie z jego córeczką - mówi Gołda.
Rodzice chcieli, żeby Gołda i inne dzieci urodzone w Polsce po wojnie miały szczęśliwe dzieciństwo. Dlatego się nie mówiło. Albo strach dławił do tego stopnia, że nie potrafiło się mówić. Ale trauma była jakby dziedziczona. Gołdzie śniło się, że gonią ją Niemcy.
Jakoś sobie ułożyli życie w tej Polsce. I dwadzieścia trzy lata po wojnie wydarzył się Marzec. Znowu się pakować. Wyrywać korzenie po latach życia. Od sześciuset lat tutaj, od pokoleń. Co innego młodzież, ale w wieku przedemerytalnym? Nie znając języka, tylko ten polski. Wyjeżdżali dla dzieci, w panice, że znowu przyjdą pogromy.
Ojciec Gołdy powiedział: "Nigdzie nie jadę".
Bo musi pilnować grobów. To znaczy popiołów, bo grobów nie mieli. I zmarł w Łodzi, w tej swojej Polsce.
- Ci, którzy wyjechali, mają swój Marzec, i my, którzy zostaliśmy - mówi Gołda Tencer. - To nie był strach. Tylko ta rozłąka z rodzinami.
Do dzisiaj ma listy: Hanki z Izraela, Reni z Ameryki. - No i wszystkie listy mojego brata.
Odprowadzała bliskich na dworzec. Żegnali się na zawsze, bo to był czas zamkniętych granic i nikt nie przypuszczał, że kiedyś się otworzą. - Było takie zagęszczenie w powietrzu - mówi Gołda o swoim Marcu. - A jak się oglądało telewizję, to już było straszne.
Przemówienia
Każdy mógł wysłuchać I sekretarza, siedząc w swoim fotelu. Gomułka przemawiał na wiecach w Warszawie, a radio i telewizja to transmitowały, więc mama Rimmy Galler też słuchała. Siedziała przy radiu i trzęsła się ze strachu.
- Trzeba jechać, trzeba jechać - powiedziała mama Rimmy, zwyczajna krawcowa.
- Ale dokąd? Po co? - nie rozumiała Rimma, wtedy nastolatka.
- Trzeba pakować walizki - powtarzała mama, która przeżyła wojnę.
- Co? Ale co ja mam wspólnego z Izraelem? - buntowała się córka, która przecież w Warszawie grała w kabarecie Natana Tenenbauma.
Stanęli przed jakąś otchłanią.
Rimma: - Mieliśmy nazwiska, które nie były polskie. Ludzie skądś wiedzieli, co to znaczy, że ktoś jest Żydem. Myśmy sami tego nie wiedzieli. Koledzy na boisku wytykali: o, bo ty jesteś Żydówką. A co to znaczy? W jaki sposób ja jestem inna?
W tym samym roku wyszła za profesora politologii z USA, który był na stypendium w Polsce. Wszyscy wyjeżdżali do Izraela, a ona chciała za ocean z mężem. Miała już bilet na statek Batory do Nowego Jorku. Jedyna na tym statku z dokumentem podróży zamiast paszportu. Nie chcieli jej wpuścić.
- Co to jest? Co nam pani daje? Nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego - przyznawali.
Ona też nie wiedziała, że to jest bilet w jedną stronę. Tam była taka adnotacja: posiadacz niniejszego dokumentu podróży nie jest obywatelem polskim. Wpuścili ją, ale przez kilka lat żyła w Stanach jako "stateless" - bezpaństwowiec. W takim zawieszeniu życiowym.
Kawałki
Formalnie to wyglądało tak: trzeba było iść na milicję, podpisać prośbę o zrzeczenie się obywatelstwa polskiego i o zgodę na emigrację do Izraela.
Chodzili prosić, kiedy już ich zdegradowali w pracy, odebrali stanowisko, obcięli pensję, pominęli przy podwyżkach, w końcu wyrzucili, jeśli się sami nie zwolnili. Kiedy myśleli już tylko o tym, żeby zachować całą rodzinę w jednym miejscu.
Mężowi Genowefy Gołdy Hochman zabrali sklep motoryzacyjny w Lublinie. We wtorek po świętach wielkanocnych, zaraz jak otworzył swój sklep, wszedł jakiś pan i wręczył mu kartkę, że ma go natychmiast zamknąć. Hochman odwoływał się aż w ministerstwie, ale tam usłyszał, że "tu nie ma miejsca dla was, świat jest duży, wszędzie będzie mógł pan prowadzić sklep".
Potem w ambasadzie holenderskiej, gdzie było przedstawicielstwo izraelskie, trzeba było udowodnić swoją narodowość. Żyd? Żyd. Stempel. Wiza. Zapraszamy do Izraela.
Potem oddać mieszkanie.
Hochmanowie dopiero co przeprowadzali się w styczniu 1968 roku. Wymalowali mieszkanie, wymienili piece na centralne. Kupili okna, drzwi i nowe meble kupili, i polubili wychodzić na spacery do parku. Wszystko sprzedali za bezcen.
I już się tylko czekało na ten dokument podróży. Czasem trzeba było czekać kątem u sąsiadów czy znajomych, bo dokumentów nie przysłali, a z mieszkania już wyrzucili. Czekać po suterenach, po piwnicach. Znosić te upokorzenia. Aż przyszły dokumenty dla dzieci, a dla rodziców jeszcze nie. Albo tylko dla ojca. I matka musiała zostać w Polsce. Rodziny były rozbijane na kawałki.
Księżyc
To był historyczny dzień. Armstrong lądował na księżycu. Jakub Gorfinkel nie spał całą noc, chciał zobaczyć ten moment w telewizji. I zaraz po lądowaniu wyjechał z Lublina do Izraela.
Zamówił taksówkę na pierwszy poranny pociąg do Warszawy, bo to stamtąd, z Dworca Gdańskiego, jechali wszyscy.
Ale najpierw odprawa celna. Kontrola przed załadowaniem rzeczy do skrzyń. Ten talerzyk to antyk czy nie antyk? A ten abażurek? Piętnaście minut nad każdą rzeczą. Kilkanaście godzin z jedną rodziną.
Genowefa Gołda–Hochman zabrała w podróż zdjęcie w ramce z płótna z wymalowanymi wisienkami. To miała być pamiątka na stare lata, sama zrobiła tę ramkę jako dziecko w szkole. Rozpruli ją. Szukali złota, dolarów.
Można było wziąć ze sobą tylko pięć dolarów.
Bejkowi Lichtowi mama wcisnęła do ręki jeszcze dwadzieścia, ale był tak zastraszony - 20 lat i jechał sam - że zwinął te dolary w rulonik i wepchnął gdzieś w pociągu tak głęboko, że już nie wyjął.
Pięć dolarów, trzy kilogramy srebra, trzy kilogramy kryształów...
- No, panie Ettinger, tu jest trochę za dużo - powiedział celnik do ojca Hanny, wskazując wielką wazę. - A jak ją rozbiję na sto kawałków, to jedną dwudziestą piątą mi dasz? - zapytał ojciec, a Hanna wtedy struchlała.
- Oni mieli nas wszystkich w ręku - wspomina. - W każdej chwili mogli powiedzieć: zabieramy dokumenty, won, wynoś się.
A dokąd, jak mieszkania w Polsce już nie było? Ani pracy.
Hanna miała 15 lat i była kompletnie zrozpaczona, bo zabrała swoje pamiętniki. I jak to, będą teraz czytać jej pamiętniki? - Nic się nie martw - powiedziała matka i wsadziła pamiętniki do pudełka po kremie. - Nikt się tym nie zainteresuje - pocieszała. A sama przez tę wyprowadzkę tak się rozchorowała, że musiała przełożyć wyjazd.
Gabriel Lawit spakował dziesięć kartonów książek, bo mu się wydawało, że książki coś znaczą, szczególnie naukowe. Spakował też garnek, gitarę, fujarkę, trochę zdjęć i serwis stołowy, dwunastoosobowy, po mamie, która zanim dostała zgodę na wyjazd, zmarła na raka. Wolno mu było wywieźć jeden serwis na sześć osób, tak jak jeden komplet pościeli, więc przyjaciele przemycili Gabrielowi połowę serwisu drugim przejściem granicznym.
Arnold Walfisz wziął drewnianą walizeczkę typu "mały stolarz". - Gwoździe, śrubki, z tym sobie wszędzie da radę - myślał.
Jego drugą żonę Aleksandrę, którą poznał dopiero na emigracji – z pierwszą musiał się rozwieść, bo była Polką i nie dostała zgody na wyjazd – więc tę Aleksandrę, jeszcze wtedy pannę, lat 22, rodzice wyposażyli w kołdrę i poduszkę puchową. Skromni robotnicy, ale jak inaczej wypuścić córkę w świat? I jeszcze kożuch jej kupili.
Świat
Wysiadało się w Wiedniu. A tam przedstawiciel Izraela krzyczał: Kto do Izraela?!
Kto nie chciał, mógł się zgłosić do Hebrew Imigrant Aid Society. A tam pytali: Kto do Szwecji? Kto do Danii? Do Szwajcarii, Kanady, Australii...?
Prawie cały świat otworem. Śmieszna sytuacja. Nagle człowiek w tym Wiedniu musiał zdecydować, gdzie chce żyć.
Jan Groński nie chciał do Izraela, bo tam jest obowiązkowa służba wojskowa, a on nie chciał do armii. Był po trzecim roku matematyki. Chciał do Australii albo do USA. Dostał wizę do Stanów i kiedy tam dotarł, akurat wybuchła wojna w Wietnamie i nie trzeba było mieć obywatelstwa, żeby zostać powołanym. Trzeba było znaleźć sobie jakąś chorobę, na szczęście Jan miał przewlekłe zapalenie zatok.
Aleksandra Walfisz wybrała Szwecję, bo było blisko do Polski. To tam, w Lundzie, w hotelu Grand, przy myciu garów poznała Arnolda, swojego przyszłego męża. Wieczorami sprzątali biura, szpitale. W dzień uczyli się szwedzkiego, studiowali i spotykali się z innymi polskimi Żydami przy "Śpiewniku na całe życie", takiej żółtej książeczce z 606 piosenkami na każdą okazję - patriotycznymi, historycznymi, ludowymi.
Hanna Ettinger chciała do Izraela, ale tata powiedział, że zginą w tym gorącu. - Przyjedźcie tu - dzwonili znajomi z Danii. - Przyjedźcie tu - dzwonili ze Szwecji. A Hanna leżała z uchem przy magnetofonie i słuchała Skaldów od początku do końca, i Czerwonych Gitar. Wreszcie tata zdecydował: - Jedziemy do Frankfurtu – bo miał tam przyjaciela. Dla Hanny to był kraj najgorszy. Musiała szybko uczyć się języka, którego nie lubiła.
Jesteś wolny człowiek - oznajmili Gabrielowi Lawitowi, gdy wjechał do Niemiec. Już możesz się nie bać – powiedzieli, gdy dotarł do Kopenhagi. A on tęsknił za dziewczyną. Tylko dla niej zrezygnował z Izraela, bo do Danii miałaby bliżej, gdyby kiedyś wypuścili ją z Polski.
A w Izraelu pachniało klementynkami. Akurat był na nie sezon, listopad. Ewa i Freda Rozenbaum zapamiętały jeszcze, że każdy dostał numer. Od ręki – numer dowodu osobistego. Ewa do dzisiaj pamięta numery rodziców.
I od ręki mieszkanie. Piękne przyjęcie, nie spodziewały się. Ekonomicznie nie poniosły klęski. Ale przecież one nigdy nie chciały wyjeżdżać z Polski.
Wystawa
50 lat później Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN przypomina, co się wydarzyło po Marcu. Głównym punktem programu "Obcy w domu. Wokół Marca '68" jest wystawa, na której można wysłuchać relacji emigrantów - to na podstawie wywiadów z nimi powstał ten reportaż.
- Kolega powiedział: Gabryś wyjechał, żeby mu się lepiej powodziło. To nieprawda, mi się doskonale w Polsce powodziło. Mi wystarczały para butów najgorszych i plecak – mówi Gabriel Lawit. Lepiej im się powodziło - tym młodym.
Starszy syn Hochmanów - tych, co im kazali zamknąć sklep w Lublinie – nostryfikował dyplom w Stanach i został lekarzem. Młodszy skończył przerwane w Polsce studia geografii i do emerytury pracował w departamencie ochrony środowiska. Córka uczyła polskiego amerykańskich studentów, którzy chcieli jechać do Polski na wakacje. Tak się te lekcje tam spodobały, że zafundowano jej stypendium na uczelni w Krakowie. Ale tu – to znaczy w Polsce – ciągle ją wypytywali, z kim się zadaje. Ostatecznie wróciła tam. Oni długo się gubili, gdzie jest ich "tu", a gdzie jest "tam". Zrobiła magisterium z historii sztuki i ma biuro na Manhattanie.
Szymon i Małka Fisz dostali apartament w hotelu nad brzegiem morza w Kopenhadze. Tylko jedzenie im nie smakowało, do dzisiaj jedzą po polsku. A jacy policjanci! – Sympatyczni, mili. W Polsce człowiek bał się milicjanta – mówi Szymon.
Gdy jego Małka we Wrocławiu rodziła ich pierwszego syna, on był przetrzymywany osiem godzin na komisariacie. To się skończyło w Danii. Przedszkole żydowskie? Proszę bardzo. I po dzieci Fiszów podjeżdżała taksówka.
- Ale wielu nigdy nie poznało języka – mówi Szymon. - Ci, którzy mieli wyższe wykształcenie, dostali posady w bankach, w bibliotece, na uniwersytetach. Ale robotnicy, rzemieślnicy – ci już nigdy pracy nie dostali. Zostali na zapomodze od państwa.
- To już nie był mój tata - mówi Hanna Ettinger-Neuss o swoim ojcu we Frankfurcie. - Oni, rodzice, sobie nie poradzili.
Janina Ludawska, w Polsce dyrektorka Centralnej Poradni Amatorskiego Ruchu Artystycznego przy Ministerstwie Kultury, w Szwecji na dwa lata została gospodynią domową. - Ja się już bardzo zaaklimatyzowałam, ale nie powiem, że ja jestem Szwedką. Jestem Polką i Żydówką. Czytam po polsku, interesuje mnie, co się dzieje w Polsce. Ale nie chcę wracać. Syn, który studiował i pracował w Ameryce, pytał mnie, czy ja bym się przeniosła do Ameryki. Powiedziałam "nie". Nie można tyle razy zaczynać życia od początku - przyznaje.
Bejek Licht, który zostawił w pociągu do Wiednia dwadzieścia dolarów, wspomina: - Pisałem do ambasady polskiej, że mam chorego ojca i bardzo bym chciał go odwiedzić. Co roku grzecznie odmawiali. Aż nagle - to było zdaje się w 1986 – nagle: "proszę się zwrócić o wizę". To był dla mnie szok. Zaraz pojechałem. Przez Skandynawię. Wiedeń, wziąłem wizę. Niemcy. Kopenhaga. Promem do Świnoujścia. No i ze Świnoujścia do Szczecina to już bardzo krótko. I pierwszy raz zobaczyłem ojca. I do dzisiaj raz na dwa, trzy lata przyjeżdżam do Polski.
Wywiady zostały zrealizowane przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN z związku z programem i wystawą "Obcy w domu. Wokół Marca '68" (ekspozycja jest otwarta od 9 marca do 24 września 2018 r.). Więcej osobistych historii, jak również wypowiedzi historyków i badaczy, będzie można poznać w sekcji portalu Wirtualny Sztetl, poświęconej tematyce Marca '68 (marzec68.sztetl.org.pl).