Wystarczyło kilka tygodni, a polskie kluby piłkarskie ledwie zipią. Tną pensje, w niższych ligach często brakuje na wodę i prąd. Ale koronawirus dopadł także tych największych. Oszczędności szukają Barcelona, Real i Bayern. Po kieszeni dostali wszyscy bez wyjątku - i czwartoligowa Warmia Grajewo, i supergwiazdor Robert Lewandowski, który miesięcznie traci grubo ponad milion złotych.
Rozprzestrzeniający się w szaleńczym tempie koronawirus postawił na głowie każdą dziedzinę życia. W tym piłkę. Kluby nie grają, nie zarabiają i płaczą.
Najwięksi w Europie oszczędzają, na czym mogą. Barcelona dogadała się z piłkarzami i ucięła pensje o 70 procent na czas stanu wyjątkowego w Hiszpanii. Klubowi księgowi policzyli, że zaoszczędzą na tym 14 milionów euro miesięcznie. Dla nas to astronomiczna kwota, ale nie robi wrażenia w Barcelonie, tam już głowią się, jak uratować kolejne miliony, i należy spodziewać się następnych cięć.
Real redukuje wypłaty od 10 do 20 procent w skali rocznej. W Madrycie policzyli, że w ten sposób uratują 56 milionów euro.
O jedną piątą zarobki piłkarzy i kierownictwa klubu obniżył Bayern. Dla Roberta Lewandowskiego oznacza to uszczuplenie konta o około 320 tysięcy euro miesięcznie, czyli półtora miliona złotych (obowiązujący jeszcze przez trzy lata kontrakt nieoficjalnie gwarantuje mu rocznie 20 milionów euro).
Wszystko to liczby imponujące, ale nikt nie poszedł na rękę klubowi, jak zawodnicy Juventusu. Wojciech Szczęsny z kolegami w ogóle zrzekli się pieniędzy za marzec, kwiecień, maj i czerwiec. Budżet turyńczyków na ich geście zaoszczędzi 90 milionów euro.
Sami zainteresowani tak w skrócie to tłumaczą: - Kasujemy tyle, że utrata zarobków za kilka miesięcy to żaden problem.
Nie wiadomo, kiedy ten nadzwyczajny stan w futbolu się skończy, ale jednego poważnego skutku już można się spodziewać. Pieniędzy w piłce będzie mniej na horrendalne wypłaty i transfery.
- Prawdopodobnie powstanie nowy futbolowy świat. Nie wyobrażam sobie w niedalekiej przyszłości 100-milionowych transferów. Sumy transakcji spadną. Dotyczy to wszystkich krajów - przewiduje honorowy prezydent Bayernu Uli Hoeness.
Podobnie uważa szef PZPN Zbigniew Boniek. On spodziewa się naprawy krajowego podwórka, który zdominowali mocno przepłaceni piłkarze. - Może ten obecny kryzys wyczyści sytuację w naszej piłce? Może przyjdzie pora, by bardziej postawić na juniorów - zastanawiał się w jednym z wywiadów.
Wychodzi na to, że prędko nikt nie wyłoży kosmicznych pieniędzy na transfery. Kolejnej szalonej transakcji za grubo ponad 200 milionów euro, jak w przypadku Neymara odchodzącego do PSG, nie należy się spodziewać.
Piłka nożna w czasach pandemii »
Jeśli miasto nie pomoże, to padną
Koronawirus mocno poobijał polskie kluby. Bez wyjątku.
- Zatrzymywana jest współpraca ze sponsorami spowodowana brakiem meczów. Wstrzymane są treningi, piłkarze ćwiczą tylko indywidualnie. Próbujemy wypracować treść wspólnego porozumienia, które pozwoli na obniżenie kosztów w tym trudnym dla nas czasie - melduje z tonącego ekstraklasowego okrętu prezes Arki Gdynia Radomir Sobczak.
Arka już bez epidemii miała niemałe problemy sportowe i finansowe. Desperacko broni się przed spadkiem, jest przedostatnia, a i w rachunkach ma sporo za uszami. Klub jest zadłużony, bo przepłacał za przeciętnych piłkarzy, a miasto, chcąc wymóc na nim naprawę finansów, wycofało się z jego dotowania.
Ekstraklasę, zresztą jak pozostałe piłkarskie rozgrywki w kraju, zawieszono 13 marca. Tego samego dnia, w piątek, stwierdzono w Polsce 68 przypadków zachorowań na COVID-19, były też dwa zgony. Również w piątek odwołano zaplanowane na kolejny tydzień mecze Ligi Mistrzów i Ligi Europy, swoje rozgrywki zawieszała angielska Premier League, a we włoskim klubie Sampdoria Genua odnotowano aż pięć zakażeń wśród piłkarzy. Z czasem do listy chorych dopisany zostanie występujący tam Bartosz Bereszyński, pierwszy polski piłkarz, u którego zdiagnozowano koronawirusa.
Świat wywracał się do góry nogami, a śmiertelnie groźny wirus zachwiał nie tylko polską ekstraklasą. Im niżej, tym strach ma dziś większe oczy.
- Ile nasz budżet straci na epidemii? Mogę powiedzieć na podstawie marca i kwietnia. Straciliśmy jak dotąd milion 150 tysięcy złotych. Tak, tyle jesteśmy do tyłu. W samym kwietniu środki od miasta będą mniejsze o 50 procent. Dziś kasa klubu jest pusta. Może jeszcze jakoś sobie radzimy, ale jeśli miasto nam nie pomoże, to padniemy - przekonuje szef pierwszoligowego (drugi szczebel rozgrywek w Polsce) Zagłębia Sosnowiec Marcin Jaroszewski.
To z kolei Wojciech Zając, prezes futbolowej Resovii Rzeszów, klubu z drugiej ligi: - Jeżeli rozgrywki nie zostaną dokończone, stracimy około pół miliona złotych z tytułu umów ze sponsorami i miastem. Nie wiem, jakie jest najlepsze rozwiązanie. Ktoś powiedział, żeby czekać, ale to wiąże się z olbrzymimi kosztami. Nie mamy wpływów, a są wydatki.
Grają za 500 złotych
Finansowy ból głowy mają również w trzeciej lidze. Sławomir Kamiński, prezes Polonii Bytom wylicza: - Stracone kilkadziesiąt tysięcy złotych z biletów i karnetów. Dochodzi kilkanaście tysięcy ze składek rodziców młodych piłkarzy grających w akademii. No i kolejne kilkadziesiąt za wodę, prąd i utrzymanie boisk, bo o te niezależenie od tego, czy się trenuje, czy nie, dbać trzeba.
Widząc, co się dzieje, za ratowanie klubu wzięli się piłkarze. Honorowo zgodzili się obniżyć kontrakty, każdy do 500 złotych miesięcznie. Chcą przeczekać, może teraz nie zarobią, ale liczą, że za kilka miesięcy wszystko wróci do normy. Polonia wciąż i tak ledwo zipie.
- Dla nas każde 100 złotych jest ważne w czwartej lidze, szanujemy każdą kwotę, nawet osiem złotych ze sprzedanego biletu - podkreśla Janusz Szumowski, sekretarz zarządu czwartoligowej Warmii Grajewo.
Martwią go niesprzedane bilety i karnety, z tych ostatnich klub mógł liczyć na 5 tysięcy złotych. Są wydrukowane, czekają.
Pieniądze do zamrażarki
Szef każdego klubu ma prawo się bać. Zależność jest prosta. Nie ma meczu, to sponsorzy nie płacą, bo nie ma za co, logo ich firm nie jest eksponowane, więc nikt go nie zobaczy.
Do tego z wypłatami za prawa do transmisji meczów wstrzymują się telewizje.
- Na razie nadawcy, właściciele tych praw, nie mają czego pokazywać - tłumaczy Marcin Animucki, szef Ekstraklasy SA, spółki prowadzącej rozgrywki.
W Polsce kluby ekstraklasy z tego tytułu spodziewały się około 90 milionów złotych do podziału. Tyle według nieoficjalnych szacunków miała wynosić ostatnia transza podpisanej w grudniu 2018 roku dwuletniej umowy opiewającej w sumie na 500 milionów złotych.
Stacje czekają na rozwój wydarzeń, chcą wiedzieć, czy sezon zostanie dograny do końca, czy okrojony z paru meczów, czy - to już najgorszy wariant - w ogóle zostanie dokończony.
Najkorzystniejszy zakłada rozegranie wszystkich zaplanowanych spotkań. Ekstraklasa zamarła na 26. kolejce. W harmonogramie jest ich 37. Kluby będą dążyły do dogrania całego sezonu, bo to im się najbardziej opłaca.
Na razie, śladem tych największych w Europie, rozpaczliwie szukają oszczędności.
Ekstraklasa SA, spółka prowadząca rozgrywki najwyższej klasy, podjęła uchwałę, w której namawia do obniżki pensji piłkarzy o 50 procent. Ale to rekomendacja, czyli nic wiążącego, dlatego na koniec i tak kluby same zdecydują, jaką obniżkę płac zaproponują.
Ratować finanse różnymi sposobami próbuje Legia, klub z najpotężniejszym budżetem w kraju (rocznie to około 120 milionów złotych). Jak poważna jest sprawa, niech świadczy fakt, że zatrudniająca 400 pracowników firma nagle zwolniła 21 osób, a z kolejnymi kilkunastoma, między innymi z klubowego sklepu, zawiesiła współpracę.
- Straty będą ogromne - z miejsca oznajmił właściciel Legii Dariusz Mioduski.
Żeby je ograniczyć, klub wziął się do rozmów ze swoimi piłkarzami, najlepiej opłacanymi w Polsce. Najlepiej, bo ci najbogatsi zarabiają grubo ponad 100 tysięcy złotych miesięcznie.
Negocjacje trwają miesiąc. Spotykano się przed świętami i zaraz po nich, porozumienia wciąż nie ma. Osoba będąca blisko klubu przedstawia najważniejsze założenia propozycji klubu: wypłacone zostanie 50 procent pensji, 30 procent przepadnie, a kolejne 20 zostanie "zamrożone", na lepsze czasy.
Straty liczy Lech Poznań, drugi najpotężniejszy klub w Polsce. Prezes Karol Klimczak ujawnił, że roczny budżet może zostać uszczuplony nawet o 25 milionów złotych. To kolejny cios dla klubu, który poprzedni sezon zakończył na minusie. Dziurę - wynoszącą 5 milionów złotych - zasypał w formie pożyczki właściciel Lecha Jacek Rutkowski. I on ma ostatnio niemały ból głowy. Jego Amica, firma produkująca sprzęt AGD, zawiesiła pracę fabryki we Wronkach.
Piłkarze Lecha, zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje, zgodzili się na obniżenie wynagrodzeń. Cięcia - około 50 procent pensji - dotknęły również członków zarządu i pozostałych pracowników. A Lech to wcale nie taka mała firma, zatrudnia 250 osób.
O kompromis trudno w Lechii Gdańsk. Najpierw ruch wykonali działacze. Chcąc dać przykład, ogłosili, że na czas epidemii (wstępnie do końca czerwca) obniżyli swoje apanaże o połowę. Później wzięli się za negocjacje z piłkarzami. Te idą jak po grudzie, bo zawodnicy wciąż nie doczekali się premii za wywalczenie Pucharu Polski i trzeciego miejsca w lidze w poprzednim sezonie. W tym roku nie widzieli wypłat przez trzy miesiące. Postawili więc warunek - pójdziemy na ustępstwa, ale chcemy dostać część zaległych pieniędzy. Pat trwa.
Meczów brak, ale dramatycznie walczą
Co innego w Wiśle Kraków. Tam piłkarze i trenerzy solidarnie zrzekli się połowy pensji do czasu wznowienia rozgrywek.
Jako pierwsi solidarność z klubem zademonstrowali zawodnicy Śląska Wrocław. Na razie zgodzili się dostawać od 15 do 30 procent swojej podstawowej pensji.
Tymczasem na dole tabeli ekstraklasy, nawet bez meczów, trwa dramatyczna walka. Waży się los nie tylko wspomnianej wyżej Arki Gdynia.
Walczy o życie Korona Kielce. Ma pustą kasę, zaległości wobec piłkarzy, a jakby tego było mało, klubowi w czerwcu kończą się kontrakty z 17 zawodnikami. Koronawirus stawia kluby w nieznanej dotąd rzeczywistości, bo może się okazać, że sezon będzie trzeba wydłużyć do sierpnia, a drużyny zostaną zdziesiątkowane wygasającymi umowami. Piłkarskie władze jeszcze nie zdecydowały, co z tym fantem począć.
Miejska kroplówka przykręcona
Dramatycznie wygląda sytuacja bijącego się o ekstraklasę Radomiaka Radom. Z dotowania klubu zrezygnowało miasto, bo uznało, że w czasach szalejącego koronawirusa można lepiej spożytkować miejskie pieniądze.
"Musimy ściąć wydatki tak, by móc jak najwięcej pieniędzy przeznaczyć na wsparcie szpitala i pogotowia" - ogłosił prezydent Radomia Radosław Witkowski.
Nagle klubowi zabrakło pieniędzy na stypendia dla zawodników. Miesięcznie to ponad 200 tysięcy złotych.
"Dzisiaj Radomiak jest w bardzo trudnej sytuacji, najbliższe miesiące zdecydują, podobnie jak w przypadku innych klubów sportowych, o jego przyszłości" - rozpaczliwie woła klub.
Na dobrodziejów z miejskiego ratusza liczy również Zagłębie Sosnowiec, inny pierwszoligowiec. Na razie miasto przykręciło kurek z publicznymi pieniędzmi.
- Jestem po dwóch spotkaniach z prezydentem miasta i już wiem, że w drugim półroczu i kolejnym sezonie środki na klub będą znacznie ograniczone, nawet o 30-35 procent. To dotyczy spółki Zagłębie, która ma dwie sekcje: piłkarską w pierwszej lidze i hokejową w ekstraklasie - tłumaczy prezes Marcin Jaroszewski.
Dzięki dotacji z miasta piłkarska sekcja ponoć wzbogacała się o ponad 3 miliony złotych. Na tle innych polskich klubów zasilanych samorządowymi pieniędzmi to i tak niewiele. Grająca w ekstraklasie Arka Gdynia dostawała od miasta dwa razy więcej.
W naszej piłce podłączenie klubu do kroplówki z miejskich pieniędzy to bardzo częsta praktyka. Z 52 występujących w trzech najwyższych klasach rozgrywkowych (ekstraklasa, pierwsza i druga liga) ponad połowa uzależniona jest od samorządowej kasy.
Czas epidemii stanie się dla takich klubów prawdziwym testem.
- Pierwsze, co miasta będą robiły, to obcinały dotacje na sport - nie ma złudzeń Dariusz Mazur, szef Wigier Suwałki, kolejnego klubu z pierwszej ligi.
Spodziewa się czarnego scenariusza. - Sytuacja jest trudna, od lipca będzie jeszcze trudniejsza. Trzeba się liczyć z tym, że będą ważniejsze rzeczy niż sport. Sam jestem przedsiębiorcą, zarządzam firmami i wiem, jakie skutki może wywołać obecny kryzys. Dotknie to sport. Niektóre kluby zawodowe mogą stać się półzawodowe, a półzawodowe będą amatorskimi, bo wszystko sprowadza się do pieniędzy, a tych pewnie będzie mniej - przewiduje Mazur.
Żeby być precyzyjnym: w zawodowym klubie żyje się z piłki, w amatorskim piłka to tylko hobby, na chleb zarabia się innym zajęciem.
Koło ratunkowe od PZPN
To kto pomoże, jeśli odwróci się miasto? Na razie próbuje PZPN, który rzucił klubom koło ratunkowe w postaci tak zwanego pakietu pomocowego.
Kluby ekstraklasy podzielą między sobą 30 milionów złotych, drużyny z I ligi - 10 milionów złotych, z drugiej - 6 milionów złotych, a na trzecią ligę przeznaczono 4 miliony złotych. Do tego wliczając między innymi 18 milionów złotych w ramach Pro Junior System (program premiujący wystawianie do gry młodych graczy) czy zwolnienie klubów z niższych lig z niektórych opłat (między innymi za udział w rozgrywkach). Na poczet następnego sezonu PZPN - jak podał związek - przeznaczy na pomoc polskiej piłce 116 milionów złotych.
Skąd PZPN ma na to środki? Zbigniew Boniek tak to tłumaczył: - Przez siedem lat mojej prezesury potrafiliśmy odłożyć coś na kupkę.
Zresztą PZPN to najbogatszy sportowy związek w kraju. Na październikowym Walnym Zgromadzeniu Sprawozdawczym Boniek pochwalił się, że budżet federacji to ponad 300 mln zł.
Jest co najmniej jeden słaby punkt pomocnej ręki od PZPN. Nie każdy klub może na nią liczyć. Tak zwane wsparcie solidarnościowe przewidziane jest dla przedstawicieli ekstraklasy, pierwszej, drugiej i trzeciej ligi.
- Miałem telefony z zapytaniem, co sądzę o tej pomocy PZPN-u. To trochę żart. Kluby z niższych lig mają być zwolnione z opłat związkowych, na przykład 1200 złotych na sezon za tak zwane startowe w czwartej lidze. To ja sam jestem w stanie z prywatnych pieniędzy za coś takiego zapłacić - nie kryje rozczarowania Janusz Szumowski, sekretarz zarządu czwartoligowej Warmii Grajewo.
Na pytanie o pomoc z PZPN ramionami wzrusza również Stanisław Gajlewicz, prezes Okęcia Warszawa występującego klasę niżej, w lidze okręgowej.
- Prezes Boniek zadeklarował pomoc, ale ona w naszym przypadku polega na tym, że nie weźmie on od nas pieniędzy za licencję. Ten program nie jest dla nas, bardziej dla klubów z wyższych ligi - podkreśla niepocieszony Gajlewicz.
Zwrot będzie gwoździem do trumny
Okęcie rozpaczliwie walczy o przetrwanie. W potrzasku jest występująca w tej samej lidze Przyszłość Włochy.
- Czekamy. Na razie nie płacimy trenerom, piłkarze w naszej lidze rzadko zarabiają - mówi Wojciech Klang, prezes Przyszłości.
Jego klub otrzymał ze stołecznego ratusza dofinansowanie do szkolenia, bo Przyszłość szkoli młodych piłkarzy. - Wniosek opiewał na 180 tysięcy złotych, ale dostaliśmy 45 tysięcy. Tyle żeby to rozliczyć, musimy wszystko udokumentować. Teraz pytanie, jak mamy to zrobić. Przecież nie trenujemy i nie gramy. Jeśli miasto z powodu nieodbycia się zajęć zażąda od takich klubów, jak nasz, zwrotu tych środków, to będzie tragedia, gwóźdź do trumny sportu amatorskiego w Warszawie - przewiduje Klang.
Wystraszeni koronawirusem i jego skutkami szefowie klubów życzą sobie przede wszystkim spokoju i poprawy sytuacji. - No i powrotu na boisko, bo trawa zaraz zrobi się bardziej zielona, a piłkarze i kibice muszą siedzieć w domach - dopowiada Janusz Szumowski z Warmii Grajewo.
Szlaban na ligowe rozgrywki w Polsce obowiązuje do 26 kwietnia. Do 11 maja, tak przekonuje PZPN, zapadnie decyzja, co dalej. Premier Mateusz Morawiecki zapowiedział po spotkaniu ze Zbigniewem Bońkiem i minister sportu Danutą Dmowską-Andrzejuk, że jeśli ekstraklasa wróci, to najwcześniej w połowie maja. I na pewno bez publiczności.