– A jakby się do mnie zgłosiły dzieci tego chłopa, który by mnie widłami zadźgał, gdyby wiedział, kim jestem? Albo dzieci tego mojego gwałciciela, że chcą dla ojca medal? Uratował mi życie. Powiedz mi, co ty myślisz? Że mam mu być wdzięczna?
Prezentujemy fragment książki Anny Bikont „Sendlerowa. W ukryciu”. W świetle uchwalonej właśnie przez polski Sejm i podpisanej przez prezydenta ustawy „historycznej” od razu pojawiają się pytania: czy Anna Bikont za takie jak ta książki, w których obok przykładów polskiej wielkości są przykłady polskiej podłości, może zostać ukarana, czy będzie musiała się tłumaczyć przed prokuratorem czy sądem?
Ustawa wyłącza prace naukowe. Ale książka o Irenie Sendler, choć posiada setki przypisów i wskazań źródeł, to nie jest pracą naukową, powstałą np. pod patronatem Polskiej Akademii Nauk. To jest praca reporterki, dokumentalistki, dziennikarki. Osobista podróż w tamte czasy. Próba reporterskiej rekonstrukcji, oczywiście, na ile się da, ze strzępów śladów i rozmów. Czy Anna Bikont będzie mogła teraz swobodnie pisać?
Książki Anny Bikont, to próby wniknięcia w najbardziej skomplikowany komponent II wojny światowej – relacji międzyludzkich na okupowanych przez Niemcy hitlerowskie ziemiach polskich. Między Niemcami, metodycznie i systematycznie mordującymi żydowski naród i unicestwiającymi każdy ślad żydowskiej kultury i tożsamości, są Polacy – naród podbity przez Niemców, uznany przez nich za „podludzi”, skazany na zniewolenie i upodlenie. Polacy są przez Niemców zabijani za najmniejszą nawet oznakę pomocy żydowskim sąsiadom. Ten makabryczny moment historii stwarza wśród niemal każdego zwykłego człowieka najprzeróżniejsze odruchy: od bohaterskiej, heroicznej pomocy, przez obojętność, stanie z boku, do plugawej współpracy z Niemcami w tropieniu, wyłapywaniu, donosicielstwie i wreszcie zabijaniu ludności żydowskiej. W tym splocie polsko-żydowskim czasów mroku zachowania i losy ludzkie stanowią wyjątkowe w swoim rodzaju opowieści.
Jacek Stawiski, TVN24 BiS
– Nie wymieniaj nazwy miasta. Chcę, żeby było przeklęte i zapomniane. Napisz: "W miejscowości S., gdzie się urodziłam, rzucali za mną kamieniami, gdy szłam za ojca trumną"[1].
Moja rozmówczyni, mieszkająca w Montrealu Renata Skotnicka‑Zajdman, była przyjaciółką Ireny Sendlerowej i jej ambasadorką na drugiej półkuli.
(…)
Był wieczór, ale według europejskiego czasu środek nocy. Słuchałam jej przez wiele godzin tego pierwszego dnia i tak samo przez kolejne dni. Dwie noce spałam na łóżku polowym w salonie ("Zostajesz. Bez dyskusji. Rano mam najwięcej sił do mówienia, więc muszę cię mieć przy sobie, kiedy się obudzę"). Renata, przypięta do łóżka licznymi rurkami, z podłączonym aparatem tlenowym, była taka, jak mi o niej opowiadano: pełna pogody ducha, zdecydowana, entuzjastycznie nawiązująca przyjaźnie. Ostatniego dnia ciągle zapadała w sen, a po kilkunastu minutach budziła się, by raz jeszcze mi powtórzyć, że mam zacząć od kamieni rzucanych na trumnę jej ojca.
(…)
Kiedy w czerwcu 1941 roku wkroczyli Niemcy, podpalili internat i strzelali do uciekających dzieci. Jej udało się wymknąć. W końcu trafiła do getta. Zgłosiła się do Judenratu, dodała sobie trzy lata, by ją wysłali do pracy – z trzynastolatki zmieniła się w szesnastolatkę. Gdy wychodzili z brygadą do pracy na aryjską stronę, grupy Polaków wołały: "Parchy, dobrze wam tak!".
Raz, wracając, przy bramie usłyszała: "Renusia". To była Janka, jej niania. Przyjechała z Warszawy, żeby ją odszukać. Była taka malutka, że weszła do getta niezauważona, wciśnięta między Renatę i inną dziewczynę. Przywiozła dokumenty, dolary, jedzenie i medalik z Matką Boską. Następnego dnia uciekły. Spały po polach, kradły marchew i doiły krowy wczesnym rankiem, nim gospodarze wstali, aż w końcu dotarły pieszo do Warszawy.
(…)
Wielu Żydów uciekało z jednego getta, by przedrzeć się do drugiego w nadziei, że może tam będzie bezpieczniej albo znajdzie się ktoś z rodziny. Zdarzało się to chyba częściej niż ucieczki na aryjską stronę. Tak było też z nimi. Niania miała za zadanie odstawić ją do getta w Warszawie. Renata zamieszkała z bratem i siostrą na Karmelickiej u krewnego, Abraszy Rutenberga. Miał żonę i troje dzieci, ale przyjmował wszystkich potrzebujących z bliższej i dalszej rodziny, tak że w jednym pokoju mieszkało trzydzieści kilka osób. Renata była w getcie bibliotekarką, przenosiła książki za grosz wynagrodzenia. W niedzielę w tajemnicy przed rodzeństwem chodziła żebrać pod kościół dla konwertytów; umiała się ładnie przeżegnać, żeby podziękować.
Niania wzięła na siebie ratowanie całej trójki. Kursowała między gettem a podwarszawskimi wsiami. W getcie kupowała ciuchy i sprzedawała je na wsi, a tam zaopatrywała się w kaszę, mąkę i masło, które szmuglowała do getta. Miała wypróbowany sposób. Wsiadała do tramwaju przejeżdżającego przez getto, wyskakiwała na Franciszkańskiej (chyba że motorniczy dawał jej znać: uwaga, agent!) i błyskawicznie wkładała schowaną w kieszeni opaskę.
– Uciekałam z getta i do niego wracałam, bo nie miałam dokąd pójść – opowiadała mi Renata. – Pierwszy raz jak wyszłam, miałam złotą bransoletkę od siostry, żebym się okupiła w razie czego. Paru szczeniaków od razu mnie otoczyło przy tramwaju, krzycząc "Jude!". Obok mnie stała kobieta. Patrzyłam na nią błagalnie. Byłam dziewczynką, oni też smarkacze. Mogła ich przepędzić, ale patrzyła na mnie z absolutną obojętnością. Jak dorosła kobieta mogła nie zareagować na krzywdę dziecka? Tramwaj zwolnił, rzuciłam na bruk bransoletkę, wyskoczyli za nią.
Pewnego razu polski policjant złapał ją, gdy chciała wskoczyć na Franciszkańskiej do tramwaju, żeby się przedostać na aryjską stronę. Schowała już opaskę, ale nie zdążyła włożyć medalika od niani, znaleźli go w jej kieszeni. Zawieźli do aresztu na Daniłowiczowskiej, tłukli prawie tydzień.
(…)
Kiedy 12 sierpnia 1942 roku wychodziła do pracy ze swoją placówką, przyszedł po nią granatowy policjant Paweł Gołąbek, kolega Arona. Upozorował aresztowanie. Zabrał ją do siebie na Kaczą 21. Mieszkał przy rodzinie żony, która była krawcową. Mieli z Zofią dorosłego syna Andrzeja. W domu byli jeszcze dwaj bracia Zofii, Stefan Bartczak z żoną Stefanią i Janek Bartczak, oraz ich matka Maria. Wszyscy byli zaangażowani w pomoc Żydom. (…) Renata była u Bartczaków miesiąc[2]. Ze względu na sąsiadów i na rozwiniętą działalność konspiracyjną całej rodziny nie dało się dłużej. Janka, niania, przewiozła ją do Czerniakowskich na Łochowską 53a[3]. Często tam zaglądała – wyprzedawała rzeczy Renaty i jej rodzeństwa, zostawione przez matkę, przechowywane przez Czerniakowskich, i za te pieniądze pomagała całej trójce utrzymać się po aryjskiej stronie. Renatę zabierała na spacery po Warszawie. Gdy byli jeszcze w getcie, Janka chodziła po kościołach słuchać kazań, żeby się zorientować, gdzie w razie czego szukać ratunku. Teraz wskazywała: "Od tego kościoła trzymaj się z daleka" albo "W razie czego możesz tu pójść do wysokiego księdza". Na Łochowskiej dozorczyni pani Zielonka wkrótce powiedziała gospodarzom, że chyba Żydówkę sobie do domu wzięli. Brzmiało to jak groźba donosu. Szybko trzeba było Renatę zabrać.
Janka wywiozła ją na wieś do siostry i szwagra. To był ten sam szwagier, przez którego opuściła rodzinną wieś wiele lat temu. Miała wtedy tyle samo lat, ile teraz Renata, czternaście. Znalazła pracę w mieście, u mamy Renaty. Wkrótce miała już widoczny brzuch; uciekła ze wsi, bo zaszła w ciążę, zgwałcona przez szwagra. Matka Renaty troskliwie się nią zajmowała, pomogła oddać dziecko do adopcji. Teraz Janka na noc zamykała Renatę w chlewiku z obawy, że historia się powtórzy. Gdy szwagier po pijanemu zaczął wykrzykiwać, że odda Renatę Niemcom, uciekły obie. Spały na dworcach, w chlewach.
– Na targu kradłyśmy węgiel. Janka rzucała, ja łapałam. Biłam się z chłopakami o to, że ja chcę ukraść ten węgiel, a nie oni. Komu by wpadło do głowy, że Żydówka się z nimi bije? Miałam niewyparzoną gębę. Kiedyś dorożkarz zwrócił uwagę, że na Polkę to mu nie wyglądam: miałam piękne, falowane żydowskie włosy. Ja na to: "No nie wiem, z kim moja babcia się kurwiła". Dorożkarz aż zaniemówił i to mnie uratowało.
Chodziły z Janką od gospodarza do gospodarza po różnych przysiółkach, dwie biedne wiejskie dziewczyny, za pracą.
– Janka mnie nauczyła, jak gnój zbierać, jak kartofle wykopywać z pola. Gdy zobaczyła, że już umiem, i znalazł się gospodarz, który chciał mnie nająć do pracy, zostawiła mnie. Uznała, że jestem bezpieczna i że jej obowiązkiem jest teraz wyprowadzić z getta mojego brata.
Do gospodarza przychodzili wieczorem koledzy, mówiło się na nich "partyzanci", byli z AK.
– Ten mój był kuzynem gospodarzy i zachodził do nich często. Jak pierwszy raz poszedł za mną do stodoły, chciałam krzyczeć, a on: "Cicho siedź, Rebeka". W ciągu dnia się drażnił z gospodarzem, pytał: "Co ty byś zrobił, jakbyś Żyda u siebie znalazł?". Gospodarz: "A bym widłami zatłukł". To nie były tylko gadki. Wiedziałam, że mój gospodarz naprawdę by mnie zabił. To było między Wołominem a Radzyminem, on z innymi partyzantami urządzał polowania na Żydów, z widłami. Polowanie na Żydów to był wtedy narodowy sport. Noce wciąż były te same. Kuzyn gospodarza pił z gospodarzem, gwałcił mnie, szedł spać. Nie miałam dokąd pójść. Czekałam na Jankę.
Janka tymczasem próbowała przedrzeć się do Alka. Getto zajmowało już znacznie mniejszą powierzchnię, tak że nie przejeżdżał tamtędy żaden tramwaj, musiała podejść do bramy. Miała pieniądze na przekupienie wachy. Wywiązała się szarpanina. Zastrzelili ją. Ale o tym Renata dowiedziała się dopiero po wojnie.
Pewnego razu była w kościele ze swoimi gospodarzami i zobaczyła koleżankę z klasy z S. Ta też ją zauważyła.
– Chciałabym mieć w pamięci chociaż jedno przypadkowe spotkanie, żeby ktoś raz podał mi pomocną dłoń. Ani razu. Wiedziałam, że zginę i nikt nie będzie miał pojęcia, jak zginęłam. Nie wiem, dlaczego właśnie tego się najbardziej bałam, że zginę bez śladu. Koleżanka mrugnęła mi w kościele i się uśmiechnęła. To był ten jeden uśmiech, który dostałam w czasie wojny. Nazajutrz, w poniedziałek z samego rana przyszli po mnie. Musiała mnie zadenuncjować. Może nie doniosła, tylko wypaplała komuś i ten ktoś doniósł? Bez znaczenia. Wiedziała, że paplając, ryzykuje cudze życie. Przyjechał po mnie leśniczy, nawet nie polski policjant, żeby mnie wziąć na przesłuchanie. Wiózł jeszcze parę osób i wziął na podwodę tego AK‑owca, co mówił na mnie "Rebeka". Nie powiem jego imienia i nazwiska, chociaż je znam. Siedziałam z frontu. Ci, co jechali ze mną na wozie, próbowali uciec. Pewnie to nie byli Żydzi, bo Żydzi, których łapali, byli wykończeni, zrezygnowani i nie mieli dokąd uciekać. Wywiązała się bójka, woźnica, mocując się z nimi, dźgnął mnie nożem. I wtedy ten mój gwałciciel powiedział: "Spierdalaj, Krysia".
Brat jej ciągle powtarzał: "Biegnij i kryj się". Uważał, że jak zginąć, to najlżej od kuli w plecy. Biegła przez las ranna (pokazywała mi szramę na szyi, wpisaną jako znak szczególny w jej dokumentach). Słyszała, że wiozą ją na posterunek policji na stacji w Wołominie, więc wiedziała, że musi biec gdzieś dalej. Wskoczyła do pociągu do Warszawy. W jej przedziale jechały dwie szmuglerki. Jedna mówiła: "Kupiłam Żyda, a ten skurwysyn nie miał nawet złotego zęba", a druga: "Następnym razem weź Żydowicę młodą, one w piździe mają złoto". I tak sobie rozmawiały, jak można zarabiać na żydowskich zwłokach, nie krępując się obecnością innych podróżnych.
(…)
Odnalazła po aryjskiej stronie siostrę. Nie była w stanie z nią wytrzymać, więc wróciła do getta. Trafiła do brata, który pracował w szopie. Wtedy już bez przydziału do pracy nie można było legalnie żyć w getcie.
– Chowałam się w ruinach. Brat wiedział, gdzie mnie szukać, przynosił mi jedzenie. Inni się ukrywali grupami, jak stada wilków, a ja całkiem sama.
Brat znowu załatwił z Gołąbkiem, żeby ten ją zabrał i doprowadził do siostry, na Barską 10. Wkrótce ktoś ją tam zadenuncjował. Trafiła na posterunek. Pobili ją, po czym wykopali za drzwi. Za drzwiami czekała siostra. Przyszła na posterunek, zaczepiła jednego z granatowych policjantów. "Ile chcesz za tę Żydówkę? Zabierzesz ją na gestapo, to nic nie dostaniesz". "A po co ci ona?" – spytał. "Bo dobrze sprząta". Chciał piętnaście tysięcy, ale siostra na to twardo: "Wiesz, ile ja Żydów mogę mieć za te pieniądze?". Wytargowała jedną dziesiątą sumy.
Siostra wynajmowała mieszkanie jako Polka. 19 kwietnia 1943 roku, w Niedzielę Wielkanocną, poszły razem z gospodynią do kościoła. Po mszy gospodyni zaproponowała: "Jeszcze zobaczymy, jak Żydów smażą". Poszły we trójkę na plac Krasińskich.
– Stał tłum. Ludzie brali na barki dzieci, żeby sobie popatrzyły. Jedna osoba klęczała i się modliła, inni patrzyli z ciekawością, komentowali: "O, ale Żydki się palą". Myślałam o tym, że pali się mój brat.
Niedługo Renatę schwytali w łapance. Czerniakowscy chcieli ją wykupić, ale uznała, że na robotach będzie bezpieczniej.
– Tylko żeby udawać Polaka, trzeba było mówić na Żydów.
– Mówiłaś?
– Mówiłam.
Jeszcze w Warszawie, w obozie przejściowym na Skaryszewskiej jedna z Polek rozpoznała w niej Żydówkę i na jej widok głośno miauczała. "Miau, miau" – to było rozpoznawcze polskie wołanie na Żyda w czasie okupacji, że niby każdy Żyd kiedyś tyle "miał i miał", a teraz nie ma nic. Renata zaczęła ją tłuc, krzycząc: "Zabiję jak psa. Żydówkę parszywą znalazłam!". Przy każdej okazji powtarzała, że "nienawidzi parchów", aż dostała ksywkę Kryśka Antysemitka.
(...)
Po wojnie Renata trafiła do obozu dla dipisów. Wróciła do Polski, żeby odnaleźć rodzinę. Brata znalazła w Gdańsku. Z żoną – kobietą, która go ukryła podczas wojny.
– Moja nowa bratowa kazała mi założyć medalik. Bardzo się denerwowała, czy przeze mnie nie wyjdzie na jaw, że jej mąż jest Żydem. Przypomniałam sobie, jak mnie tłukli w areszcie za medalik: jak to, śmiem udawać chrześcijankę? Coś we mnie pękło. Postanowiłam: wyjeżdżam.
(...)
W Kanadzie wyszła za mąż, urodziła córkę i syna, zrobiła małą karierę w biznesie.
(…)
Nie znała nazwiska swojej niani. W czasie kolejnej wizyty w Polsce dotarła do przedwojennej listy lokatorów rodzinnej kamienicy. Tam niania była zameldowana jako pomoc domowa. Nie udało się jej wystarać o pośmiertne przyznanie medalu Yad Vashem dla Ewy Janiny Wójcickiej. Potrzeba dwóch świadków, a nie żyli już wtedy ani jej brat, ani siostra.
W 1993 roku na konferencji w pięćdziesiątą rocznicę powstania w getcie usłyszała przemawiającą Irenę Sendlerową. Podeszła do niej, powiedziała, że przyjechała do Polski, by odnaleźć ludzi, którzy jej pomagali. Od tego czasu stale ją odwiedzała, dzwoniła.
– Zaprzyjaźniłam się z Ireną Sendlerową i z Bietką Ficowską, którą Irena uratowała. Miałam wielu przyjaciół, ale te dwie przyjaźnie rozświetliły ostatnie lata mojego życia.
W czasie kilku dni naszych rozmów wielokrotnie zadawała mi to samo pytanie, chociaż za każdym razem odpowiadałam tak samo.
– A jakby się do mnie zgłosiły dzieci tego chłopa, który by mnie widłami zadźgał, gdyby wiedział, kim jestem? Albo dzieci tego mojego gwałciciela, że chcą dla ojca medal? Uratował mi życie. Powiedz mi, co ty myślisz? Że mam mu być wdzięczna?
– Nie. Jesteś wdzięczna Irenie Sendlerowej. Tyle razy opowiadałaś, że cię uratowała, chociaż w całej twojej opowieści wcale jej nie było.
– Moja siostra dostała od niej pieniądze na wykupienie mnie.
– Zanim poznałaś Sendlerową, złożyłaś wielogodzinne zeznanie dla archiwum Fundacji Shoah, w którym nie wymieniasz jej nazwiska. Mówisz, że pieniądze były od Czerniakowskich, którzy przechowywali wasze rodzinne dobra.
– Jak tylko zobaczyłam Irenę, zapragnęłam, by była częścią mojego życia.
[1] Historię Renaty Skotnickiej‑Zajdman opowiadam na podstawie rozmów z nią, jej nagrania dla Shoah Foundation (R. Skotnicka‑Zajdman, Nagranie z 23 października 1997, VHA, Interview Code: 37068) oraz spisanych przez nią wspomnień (archiwum prywatne R. Skotnickiej‑Zajdman; jestem wdzięczna za jego udostępnienie). Skotnicka opowiada też swoją historię w filmie "Chłopak i dziewczyna" (reż. S. Koehler, 2005).
[2] Renata mieszkała już gdzie indziej, a Izabela i Rysia ukrywały się dalej w mieszkaniu na Kaczej, gdy sąsiad doniósł, że Bartczakowie ukrywają Żydów. Zofia Gołąbek, jej syn Andrzej, jej matka Maria i Rysia zostali wywiezieni do Auschwitz. W styczniu 1945 roku udało im się uciec podczas marszu śmierci (tamże). Gdy Paweł Gołąbek miał po wojnie jako granatowy policjant sprawę o współpracę z okupantem, Aleksander Skotnicki (okupacyjne nazwisko Arona Młynka, brata Renaty, które zachował po wojnie) zeznawał w jego obronie. Zabrał go do Gdańska i załatwił mu pracę woźnego w urzędzie morskim. Zofia i Paweł Gołąbkowie oraz Jan Bartczak otrzymali medale Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Jako że Gołąbek był granatowym policjantem, starania o przyznanie mu medalu zajęły Renacie wiele lat i wymagały wiele trudu (Rozmowa z R. Skotnicką‑Zajdman, 2013).
[3] Piotr Czerniakowski, jego żona Zofia i ich córka Lechosława zostali odznaczeni medalami Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.